Wydanie: PRESS 06/2006
Pragnę adrenaliny
Jest Pan z piłkarzami na ty, chodzi z nimi na imprezy, spędza sylwestra, składa ży-czenia imieninowe Piotrowi Świerczewskiemu czy Toma-szowi Hajcie. Jak pogodzić takie przyjaźnie z obiektywizmem komentatora sportowego? Przyjaźnię się z zawodnikami, którzy osiągnęli w piłce tak wiele, że nie obrażą się za rzeczową krytykę. Jeden ma jacht motorowy wartości domu, inny luksusowy apartament w Portugalii, trzeci jeździ hummerem. O co oni mają się obrażać? Te znajomości nie mają charakteru biznesowego. Nie spotykają się ze mną, bym później promował ich na antenie. Poza tym to są ludzie z mojego pokolenia, którzy grę w kadrze już zakończyli, a za rok, dwa przestaną grać także w klubach. Nie są dziś dla mnie cennymi informatorami. A mimo to wciąż się spotykamy. To świadczy o tym, że w tych znajomościach nie było z mojej strony wyrachowania. Jednak ci piłkarze mają swoich kolegów, menedżerów... I co z tego? Przecież nikt mi nie sugeruje, bym o kimś ciepło mówił, bo jakiś menedżer chce dobrze sprzedać swego piłkarza. Nie mam wpływu na rynek transferowy ani na promocję graczy. Paweł Janas powiedział kiedyś, że nie pójdzie na rozmowę do Polsatu, bo ma Panu za złe, że gdy przesiadywał Pan z piłkarzami przy piwie, dzwonił do niego, wypytując o graczy i włączając w telefonie tryb głośnomówiący... To śmieszny zarzut. Nie mam konfliktu z trenerem Janasem. Kumplami nie jesteśmy, ale nie przypominam sobie, by odmówił mi wywiadu. Poza tym wiem, że Janas to po prostu dobry człowiek. Dlaczego tak bardzo utożsamia się Pan z piłkarzami, nawet podobnie się ubierając i czesząc? To przecież nie pomaga w lepszym komentowaniu meczów. Jestem uczciwy wobec siebie. Od nikogo nic nie dostałem za darmo. Jeśli się dobrze bawię, to za swoje. Gdybym się przejmował tymi, którzy mówią, że Borek to playboy, bo nałożył sobie żel na włosy... Albo że zabawia się w dyskotekach... Gdyby te opinie robiły na mnie wrażenie, to pewnie zrobiłbym sobie grzeczny przedziałek, ściągnął ciemne okulary, sprzedał dobre garnitury i zamknął się w studiu. Dla mnie ważna jest praca i widz. W jaki sposób przygotowuje się Pan do komentowania spotkań? Niemal tak samo jak piłkarz do gry. Jeśli mam transmisję we wtorek wieczorem, to już rano wyłączam telefon, idę do lasu pobiegać, na śniadanie jem płatki i czytam gazety. Później z przyjaciółmi wyskakuję na krótki lunch. Wracam do domu i kładę się spać. Po drzemce wypijam kawę, zjadam jakieś ciastko, wskakuję w garnitur i jestem gotowy. Na godzinę przed programem wchodzę do studia. A profesjonalne przygotowanie? Komentowanie wymaga przecież raczej wiedzy niż kondycji... Na miesiąc przed każdym meczem mógłbym z głowy podać składy. I postawić znak zapytania przy każdym graczu, który może wypaść z drużyny, bo ma groźnego dublera albo pokłócił się z trenerem. To jest podstawa. Dopiero kiedy ma się tę wiedzę, można zastanawiać się nad budową komentarza. Nad tym, jak chcesz ten mecz opowiedzieć. Jeśli komuś się wydaje, że dziś poczyta sobie na temat Bayernu, reprezentacji Włoch czy Niemiec, a jutro skomentuje mecz, to się grubo myli. Nie ma szans. Zatopi wzrok w notatkach. Nie będzie miał czasu na śledzenie aktualnych wydarzeń i na szybkie reakcje. Po prostu zginie. Gdzie Pan szuka informacji o piłkarzach, trenerach, drużynach? Dużo uczę się od piłkarzy. Zdarza się, że o jakimś meczu dyskutujemy cztery godziny. Podczas tych rozmów poznaję niuanse taktyczne i kulisy piłkarskiego widowiska. Ale najwięcej znajduję we własnej głowie. Przed meczem szukam jedynie ciekawostek i informacji o konfliktach, które w każdej drużynie wybuchają od czasu do czasu. Zwracam uwagę na podteksty, które często towarzyszą sportowej walce. Kilkadziesiąt minut w Internecie i mogę wchodzić na żywo. Nigdy nie robię notatek, nie zapisuję scenariusza na wejście. Mniej więcej wiem, co chcę powiedzieć. Ale do niczego się nie przywiązuję. Zawsze może się wydarzyć coś zaskakującego, co dostrzeżesz kątem oka. Futbol jest jak życie, niczego nie możesz zaplanować na sto procent. Jak słyszę w słuchawkach: 30 do wejścia, po chwili: 10, 9, 8 – dopiero wtedy wybieram pierwsze zdanie i pierwszy wątek. Co Pana denerwuje u polskich komentatorów? Razi mnie konstrukcja zdań. Zła dykcja i intonacja. Dziennikarze wychowani na rubrykach sportowych nie grzeszą elokwencją. Nie ma w nich jakiegoś błysku. Nie potrafią zażartować. Zagrać pauzą, ciszą, akcentem, zmianą rytmu mówienia. Tego wciąż nikt nie uczy. To trzeba przenieść do futbolu z innych dziedzin życia. Jeśli ktoś nie ma innej przeszłości niż sportowa i na dodatek zamyka się w hermetycznym świecie piłki, na zawsze pozostanie ubogi. Co Pan robił, zanim trafił do telewizji? Pracowałem w Miejskim Ośrodku Kultury w Dębicy. Organizowałem spektakle teatralne i koncerty jazzowe. Po przyjeździe do Warszawy przez dwa lata byłem agentem nieruchomości w dużej firmie. Wreszcie trafiłem do agencji PR Andrzeja Persona. On stał się moim zawodowym tatą. Pewnego dnia powiedział: „Co ty tu, chłopie, robisz? Wynoś się do mediów, tam twoje miejsce”. Rok spędził Pan w Eurosporcie. Później, w 1997 roku, Janusz Basałaj ściągnął Pana jako reportera do Canal+. Reporterem byłem przez cztery miesiące. Później komentowałem mecze ligi hiszpańskiej, włoskiej, niemieckiej. Szybko się piąłem. To dlaczego po prawie czterech latach odszedł Pan z Canal+ do Polsatu? Poszedłem za piłką. Polsat kupił ligę niemiecką i Ligę Mistrzów, później także prawa do mundialu w Korei i Japonii. Czułem, że to jest szansa na przygodę życia. Taką, o jakiej marzyłem od dziecka, gdy jako pięciolatek ściszałem dźwięk w telewizorze i komentowałem mecze reprezentacji. Zrozumiałem, że dzięki Polsatowi mogę być najmłodszym komentatorem meczów naszej kadry w historii. Przejście do stacji Zygmunta Solorza sprawiło, że w ekspresowym tempie osiągnąłem szczyt. Nie myślę tu o popularności czy poziomie dziennikarskim, ale o szczycie moich ambicji i oczekiwań związanych z tym zawodem. Sześć lat zajęła mi droga od pierwszego meczu, który komentowałem, po mundial. W tym czasie zrelacjonowałem sześć finałów Ligi Mistrzów. Dlaczego nie przeszedł Pan do TVP, by komentować mecze reprezentacji w telewizji niekodowanej? Miałem propozycję z TVP dwa lata temu. Ale to była dziwna oferta. W piątek wydawała się atrakcyjna, a w poniedziałek, gdy czytałem umowę, okazało się, że warunki nie są takie, jak obiecywano. Poza tym zawsze chciałem komentować mecze reprezentacji. W mojej branży to Mount Everest. Nie ma nic ważniejszego. A od ludzi z TVP słyszałem wówczas, że jeden mecz kadry będzie mój, następny kogoś innego, a potem to się zobaczy. Chyba nie chcieli mnie tam tak bardzo, jak bym tego oczekiwał od potencjalnego pracodawcy. Bał się Pan konkurencji, na przykład Dariusza Szpakowskiego? Jeśli w tym zawodzie ktoś boi się konkurencji, to niech od razu zmienia profesję. Tu trzeba się ścigać całe życie. To może poszło o pieniądze? Pieniądze nigdy nie są najważniejsze w moich negocjacjach. Po pierwsze, liczą się perspektywy. Po drugie, długofalowy biznesplan, czyli projekt pracy na kilka lat, pozwalający zbudować wizerunek stacji i rozpoznawalny produkt. Później wiarygodność, wzajemne zaufanie, jakiś szacunek i kompetencje, bym mógł wszystko, co mam najlepszego, sprzedać. Dopiero później zaczynam rozmawiać o pieniądzach. Co Pan poczuł, gdy Polsat przegrał walkę o Ligę Mistrzów z TVN-em? Znów trzeba się pakować i iść za piłką? Zadzwoniłem do swoich przyjaciół komentatorów ze stacji – Bożydara Iwanowa i Romka Kołtonia – i powiedziałem: „Panowie, od tej pory we wtorki i w środy spotykamy się u mnie na winku, włączamy telewizor i oglądamy sobie mecze w świętym spokoju”. Czy ktoś z TVN-u zadzwonił i zapytał: „Mati, przyjdziesz do nas?”? Nikt nie dzwonił. Rozmawiałem z Mariuszem Walterem kilka miesięcy temu, wstępnie pytał, czybym u niego nie popracował, ale podziękowałem. Dlaczego? Po pierwsze, TVN nie miał wtedy oferty sportowej. Po drugie, jestem przez moich obecnych szefów doceniany. Nie muszę robić żadnych szybkich ruchów. Polsatowski futbol to festyn z kucharzem Robertem Sową i Wojciechem Kowalczykiem w roli eksperta. Programy sportowe powinny być jak show czy raczej analityczne? Jedno z drugim trzeba połączyć. Taki był nasz pomysł na piłkę. Bo niby czym kodowana stacja może odebrać kibiców telewizji publicznej? Poziomem komentarza, oprawą studia, gośćmi, którzy coś wniosą do programu, luźniejszą formą, merytorycznym przygotowaniem i elementami show. Gdybyśmy robili kopię TVP, to nasza praca nie miałaby najmniejszego sensu. Komu zagrozi platforma cyfrowa, którą zamierza stworzyć ITI: Polsatowi czy Canal+? Trudno powiedzieć, być może poszerzy rynek. Ale przyznaję, jestem w szoku. Nie sądziłem, że w kraju z takim poziomem życia i bezrobociem jest miejsce na dwie platformy. A tu ma się pojawić trzecia! Przecież w wielu bogatszych państwach jest tylko jedno takie medium. Futbol spowszedniał. Przestał być świętem. Kiedyś na mecz czekało się jak na coś wyjątkowego. Pustoszały ulice. Ludzie zwalniali się z pracy. Dziś mecze są niemal codziennie. Być może jest to korzystne dla kibiców i mediów zarabiających na futbolu. Ale nie da się ukryć, że piłka straciła jakiś czar. To właśnie ten czar budował przed laty popularność Jana Ciszewskiego. Pan też jest popularny i występuje w programach jako gwiazda. Dziś komentatorzy są anonimowi. Nie można znać kilkunastu ludzi z kilku stacji, w tym dwóch kodowanych. Aby być naprawdę niezłym, trzeba mieć trzy rzeczy: pasję, pasję, pasję. Każdy dziennikarz powinien w swym zawodowym życiu znaleźć to coś, co będzie jego pasją i wizytówką. Nie chodzi o to, by być w czymś dobrym, nawet bardzo dobrym, ale o to, by być wybitnym, najlepszym. Autorytetem, do którego ludzie będą dzwonić po radę. Może warto mieć za sobą małą karierę sportową? Niekoniecznie. W piłkę grałem tylko w szkole i na podwórku. Na więcej nie pozwalał tata, który przez 10 lat był dyrektorem teatru w Tarnowie. Jeździłem z nim na festiwale. Startowałem w konkursach recytatorskich. Reżyserowałem szkolne przedstawienia. I grałem na skrzypcach. Rodzice posłali mnie do szkoły muzycznej w rodzinnej Dębicy. Ale zamiast popołudniami ćwiczyć ze smyczkiem, wolałem z chłopakami rozgrywać mecze. By oszukać ojca, który wracał wieczorem i pytał o postępy, opracowałem metodę rozsypywania kalafonii na pudle rezonansowym. To miał być znak, że instrument nie leżał w kącie. Ojciec był przekonany, że przez dwie godziny piłowałem gamy. Przyznałem się dopiero po 10 latach. A studia na AWF-ie albo dziennikarskie nie pomagają? Studiowałem dwa razy. Przez rok w Wyższej Szkole Biznesu w Nowym Sączu. Ale zamiast ślęczeć nad książkami i dziękować rodzicom, że opłacają mi naukę, tęskniłem za młodzieńczą wolnością. Lubiłem urwać się z wykładów. Zaszaleć. W końcu dostałem ultimatum: albo się zmieniam, albo sam zaczynam finansować swoje studia. Zbuntowany spakowałem plecak i wyjechałem do Londynu. Pracowałem na dwie zmiany w hotelu Plaza. Kroiłem warzywa i zmywałem podłogi. Chciałem zarobić na mieszkanie. Po powrocie dostałem się na dziennikarstwo na UW. Studiowałem dziewięć lat, miałem trzy dziekanki i nie skończyłem. Nie miałem czasu, bo pracowałem. Pana zdaniem komentatorem można być do czterdziestki. To znaczy, że nie traktuje Pan swojego zawodu poważnie. Jan Ciszewski komentował prawie do śmierci. Niczego w życiu nie traktuję poważniej niż moją pracę. A czterdziestka to pewien symbol, moment, w którym człowiek dorośleje naprawdę. Tu raczej chodzi o motywację. Nie wyobrażam sobie, bym mógł komentować tylko po to, by się z tego utrzymywać. To musi mnie kręcić. Muszę pragnąć tej adrenaliny. Tak długo, jak to czujesz, wiek nie ma znaczenia. Paolo Maldini ma prawie czterdzieści lat i wciąż gra w Lidze Mistrzów. Podoba się Panu wybór piłkarzy dokonany przez Pawła Janasa? Ten wybór był kontrowersyjny i ryzykowny. Nie podobało mi się to, że brakowało w nim klucza. Bo skoro nie powołuje się Dudka, bo nie gra w klubie, a zabiera się na mundial innych, którzy też nie grają, to rodzą się pytania. Brakuje Frankowskiego, który strzelił w eliminacjach siedem goli. Z tym trudno się pogodzić. Ale może w tym szaleństwie jest metoda. Podczas eliminacji Janas podejmował wiele niezrozumiałych decyzji i wygrał. Chcę, by znów mu się udało. Szkoda jednak, że w tej kadrze nie ma silnych osobowości. Nikt nie wstawił się za tymi chłopakami. Może się boją trenera? Boją się tylko słabi. Kto zostanie mistrzem świata? Trudno być oryginalnym: Brazylia. Rozmawiał Krzysztof Olejnik, „Newsweek Polska”
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter