Wydanie: PRESS 04/2006
Chlapnę, to przeproszę
Co Pani myślała, prowadząc pierwszy raz „Wydarzenia”? Czułam się, jakby ktoś rzucił mnie nie na głęboką wodę, tylko prosto w wir. Na tym jednym dyżurze przydarzyły mi się wszystkie nieszczęścia, które innym prowadzącym zdarzają się przez pół roku: spadały lajfy, szpigiel zmienił się trzy minuty przed wejściem na wizję, prompter siadał. To było w dniu, kiedy zawaliła się hala w Katowicach. Wyszłam zlana potem, czułam się, jakbym wykopała tunel w kopalni. Pomyślałam: „No, nie jest łatwo”. Taki dzień to świetny moment dla dziennikarza, żeby wypłynąć. Nie traktuję prowadzenia jako pretekstu do wypłynięcia. Marzy mi się dyżur bez pomyłki. Ale zawsze się pomylę, nie ma siły. Kiedy Pani albo szefowie powiedzą: „Dosyć wpadek i prowadzeń”? Ani ja, ani kierownictwo nie postawiliśmy takiego ultimatum. Dopóki będzie mnie to bawić, dopóki będę miała siłę, będę to robić. To mnie nakręca, a ja lubię adrenalinę. Adrenalinę daje raczej praca reportera. Reporterka nie dostarcza mi już takiej adrenaliny, bo robię to długo. Bieganie za panami posłami i słuchanie po raz kolejny wypowiedzi, których mogę się spodziewać, nie robią na mnie wrażenia. Poza tym w pracy reportera telewizyjnego trzy czwarte tego, co jest w moim materiale, to robota operatora. Ja wyobrażam sobie historię i ją układam. Natomiast o tym, jak to zostanie nagrane, decyduje operator Marcin Zdanowicz. W Sejmie wyjdę na chwilę do bufetu, a tutaj akurat przetacza się korytarzem ktoś ważny dla materiału. Operator mówi: „Nagrałem ci coś”, a ja na to: „Super, Marcin, jesteś wielki”. To jest praca zespołowa. Dla mnie prawdziwa adrenalina jest w studiu. Sama przygotowuję każdą zapowiedź, staram się, żeby miała własny charakter. A potem siedzę sama przed kamerami i na własnych plecach muszę pociągnąć to wszystko. Czyim pomysłem jest Pani ekranowy image jako prowadzącej „Wydarzenia”? To masakra: codziennie jestem inaczej umalowana, bo codziennie mam inną charakteryzatorkę. Na drugi dzień słyszę od jej zmienniczki: „Miałaś kiepski makijaż”. O ubrania dbają nasze stylistki. Kiedy czasem coś sama wykombinuję, mówią, że im się nie podoba. Postanowiłam się tym kompletnie nie przejmować. Do wyglądu znaczenia nie przywiązuję, chociaż jeden z wydawców powiedział mi na początku pracy: „Ważne jest, jak wyglądasz, nieważne, co mówisz, bo jesteś ozdobnikiem”. Ale dla mnie istotniejsza od wyglądu jest treść tego, co mam do powiedzenia. Prowadzenie „Wydarzeń” to po 15 latach reporterki czas przyspieszonej emerytury dziennikarskiej? Ostatnio zrobiło się u nas krucho – Iwona Kutyna odeszła do „Panoramy”, więc Ola Karasińska, szefowa wydawców, powiedziała, że to dobry moment na moje wejście do studia. Na emeryturę nie przechodzę, nadal jestem reporterem. Mamy Hanię Smoktunowicz, która jest gwiazdą „Wydarzeń”, a ja po prostu jestem dla niej podmianką. Hanka nie może przecież czytać przez cały tydzień. Prowadziła Pani studio wyborcze, ale chyba nie do końca Pani to odpowiadało? Byłam na urlopie, kiedy Tomek Lis zadzwonił i powiedział, że będę je prowadzić. Nogi się pode mną ugięły. „Nie dam rady” – pomyślałam. Ale odpowiedziałam: „Oczywiście!”. Byłam spięta, siedzę na środku pomieszczenia, wokół mnie ośmiu facetów. Trzeba nad nimi zapanować, a ja muszę udawać, że jestem najmądrzejsza na świecie. I mam ich kontrować. Swoje wiem, ale przecież nie wszystko. To była trudna formuła. W radiu byłoby łatwiej? Radio jest przefantastycznym miejscem. Tam ma się dużo intymności. Człowiek może machać rękami, podskakiwać na fotelu, stroić miny. Wiele zawdzięczam radiu. Kiedy w roku 1993 zaczęłam pracować w IAR-ze, wszystko tam było niemiłosiernie skostniałe. Leady zaczynały się od słów: „Pan Iksiński, kierownik czegoś tam, powiedział, że...”. Pierwszą relację zrobiłam z jakiejś mszy. Z kazania miałam wyciąć czterdzieści sekund. Wycięłam dwie minuty i nie było siły, żebym to skróciła. Po roku robienie czterdziestosekundowych relacji było dla mnie jak pstryknięcie palcami. Potem Radio Zet – medium komercyjne i dynamiczne – nauczyło mnie analitycznego myślenia, które na pierwszym miejscu stawia newsa. A kiedy przeszłam do RMF-u, nauczyłam się dystansu, ironizowania, zabawy językiem. Praca w IAR-ze powinna Pani odpowiadać jako preferującej dziennikarstwo nieinwazyjne. Pani pytań raczej nie zadaje. Generalnie nie zadaję pytań. Wolę przeanalizować, wyciągnąć własne wnioski. Obserwuję i gdy mnie coś zaintryguje albo zdenerwuje, to wtedy pytam. Nie jestem Moniką Olejnik, nie będę nikomu wbijać szpili i nią wiercić. Wysłucham, co ten czło- wiek mówi, ale swoje wiem. Chciała Pani być Tomaszem Sianeckim Polsatu, ale Tomasz Lis się sprzeciwił. Przyszłam do Polsatu z RMF-u, a tam jest duży dystans do polityki. Chciałam ten dystans zachować, bawić się, poironizować. Szukałam jakiejś nowej formy. To nie była próba naśladowania Tomasza Sianeckiego, bo oprócz tej zabawy robię tematy jedynkowe. Ale Tomek Lis powiedział, że musimy robić poważny dziennik dla dużej liczby ludzi, mamy konkurować z „Faktami”. Musiałam swój dystans do polityki zmniejszyć. Łatwiej jest zdobyć newsa w Sejmie dziennikarce telewizyjnej niż radiowej? Magnes kamery działa, politycy wolą stanąć przed kamerą niż przed mikrofonem. Sama mam dobre kontakty ze wszystkimi dziennikarzami, w Sejmie siedzę przy stoliku z radiami. Ten stolik jest fantastycznym miejscem, bo radiowcy wyłapują takie niuanse, jakich my w telewizji nie mamy szansy złapać. Oni są na siedmiu konferencjach dziennie, a ja na jednej, bo muszę stać z kamerą i czekać. Pani relacje w Polsacie z Watykanu po śmierci Jana Pawła II były hiperemocjonalne. To było coś, co się nigdy nie powtórzy. Pierwszy i ostatni raz absolutnie sprzedałam siebie na antenie. Całe moje emocje. To było potworne napięcie, najtrudniejsza rzecz, którą robiłam w życiu. Studia dziennikarskie jakoś Pani pomogły? Czasem mówię, że jestem – z wykształcenia – niestety dziennikarzem. Są to studia, które niczego nie uczą, dają tylko kontakty. Dziennikarstwo to nie jest zawód, którego można się nauczyć. I właśnie dlatego ciągle nie chcę dać się zwariować, muszę mieć jakiś luz, odskocznię. Luz to najważniejsza rzecz w życiu. Na luzie przyjęła Pani to, że znalazła się wśród dziennikarzy Polsatu, którzy nie pojechali na szkolenie w CNN? Nie chciałam jechać do CNN, jestem frankofilem, mówię dobrze po francusku, po angielsku znacznie gorzej. Mam pojechać na szkolenie do Francji, trwa poszukiwanie dobrej redakcji. Była Pani w grupie 16 dziennikarzy, którzy odeszli z Radia Zet. Część z nich już wtedy przeszła do telewizji. Bałam się telewizji, bałam się, że będzie rywalizacja, parcie na szkło, że trzeba się będzie wyginać i wybijać. Dostałam propozycję z RMF-u i skorzystałam z niej w momencie, gdy okazało się, że absolutnie nie ma powrotu do naszego radia, do Zetki. Pomyślałam, że RMF to dobry kierunek. Potem zostałam zwolniona, choć do końca nie wiem dlaczego. Ale bardzo dużo się tam nauczyłam. Mam szacunek dla prezesa Stanisława Tyczyńskiego. W ogóle mam szczęście do ludzi, dla których liczą się wizja, idea, a niekoniecznie słupki słuchalności i oglądalności. Dlaczego nie TVN? No dobrze, najwyżej Tomek Lis głowę mi urwie. Pomyślałam tak: „Nie pójdę do telewizji publicznej, bo nie chcę być uzależniona od jakichkolwiek układów. TVN? No, fajny, ale boję się pracować z tym facetem, z Lisem! No to pójdę do Polsatu, zobaczę, czym się je telewizję. A może, kiedy poczuję się silniejsza, to pójdę do »Faktów«”. Ale co ma wisieć, nie utonie, Lis przyszedł do nas. Nie taki diabeł straszny, jak go malują. W „Wydarzeniach” pracują też inne silne osobowości: Hanna Smoktunowicz czy Anna Augustyn. Często dochodzi do spięć? W tym zawodzie trzeba mieć indywidualność, bo jak się nie ma charakteru, to się nic nie zrobi. Jeżeli ze sporu wynika coś konstruktywnego, to dlaczego się nie spierać? Zwykle jest to kłótnia o materiał, o wspólną wizję. Kiedy uważam, że mam rację, będę jej bronić do końca, nawet tupiąc nogami. Albo po cichu i tak zrobię swoje. Ale czasem zastanawiam się: może rzeczywiście nie mam racji, może trzeba pójść w trochę innym kierunku. Gdyby Tomek uznał, że ktoś mój temat zrobi lepiej, a ja mam zrobić coś innego, to czemu nie? On jest szefem i decyduje o kształcie tego programu. Razem tworzymy pewną jakość. Myśli Pani na urlopie, co tam słychać w Sejmie? Kiedy miałam dziesięć lat, wymyśliłam sobie, że będę dziennikarką. Wtedy w telewizji występował Zygmunt Broniarek, w programie „Kulisy wielkiej polityki” i ja ten program wchłaniałam. Fascynowało mnie to, że Broniarek jeździł po świecie, rozmawiał z ważnymi ludźmi. Oczywiście, jako dziesięciolatka nie widziałam w tym żadnej ideologii, choć gdzieś mnie pociągał ten mechanizm władzy. I dlatego Sejm fascynuje mnie nieustannie. Często śmieję się, że jest to mój pierwszy dom, bo spędzam w nim tak dużo czasu. Zresztą, gdyby chcieć, to można w nim zamieszkać: jest basen, kaplica, sklepy, restauracje, wystarczy znaleźć jakąś kanapę do spania. Nigdy nie lubiłam chodzić do Kancelarii Premiera, wydawała mi się obca. Może dlatego, że tam urzędnicy pracują w zamkniętych pokojach i z nikim nie można porozmawiać. A w Sejmie idzie sobie poseł, a ja mogę go zapytać o różne rzeczy. Kiedy prezydent Lech Kaczyński miał wygłosić orędzie o tym, czy będą przyśpieszone wybory, Pani powiedziała, że orędzie już jest nagrane, a Jarosław Kaczyński wie, co zawiera. Tymczasem tak nie było. Czasem mam intuicję wynikającą z doświadczenia. Byłam przekonana, że bracia Kaczyńscy od rana wiedzieli, co będzie w orędziu, bo kto wiedziałby, jeśli nie oni? Nie lepiej powiedzieć o jedno słowo mniej niż o jedno za dużo? Pewnie tak, ale przecież nikt nie jest nieomylny. Na ogół ludzie wewnętrznie się cenzurują, żeby czegoś nie chlapnąć. Ja nie. Trudno, chlapnę, to przeproszę, przyznam się do błędu. Nie wierzę w coś takiego, jak superobiektywne dziennikarstwo, to jest mit. Każdy dokonuje subiektywnego wyboru materiału. Gdybyśmy chcieli być obiektywni, musielibyśmy dawać wszystko bez skrótów. A kiedy przekonania dziennikarza nie zgadzają się z linią redakcji, to się zmienia redakcję. Prezes Jarosław Kaczyński chce bronić dziennikarzy, którzy są zwalniani za to, że nie zgadzają się z szefami. Lecz przecież jest prosty wybór: albo się chce mówić swoją prawdę i wtedy się zmienia redakcję, albo się łamie swój kręgosłup moralny dla jakiegoś zysku, wygody i ponosi się konsekwencje tego wyboru. „Newsweek Polska” napisał, że Polsat nie jest dla Zygmunta Solorza-Żaka priorytetem. Jeśli sprzeda stację i nowy właściciel będzie chciał, aby Pani nagięła kark, to co wtedy? Zygmunt Solorz jest biznesmenem i telewizja jest tylko jednym z jego biznesów. Jak się ta praca skończy, to pójdę do TVN-u. A jeśli tam każą mi robić to, czego nie chcę robić, to będę pisać książki beletrystyczne. Zawsze chciałam je pisać, ale ciągle boję się, że wyjdzie z tego grafomania. A jeśli nie będę pisać, to mogę paść kozy na Mazurach. Fantastyczna, bezstresowa robota. Zawsze jest alternatywa. Rozmawiał Andrzej Klim
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter