Wydanie: PRESS 02/2006
Papier cierpliwy
„Demokratyczne media zmieniają ludzi uczciwych w agentów” – napisał Ksiądz Arcybiskup w liście do Andrzeja Przewoźnika, oczekując, że samo środowisko dziennikarskie podejmie trud refleksji, żeby nie dochodziło już do takich „barbarzyństw”, jakich dopuszczono się wobec Przewoźnika. Jakoś nie ma tej debaty? W druku rzeczywiście nie, ale odebrałem kilka telefonów od dziennikarzy, którzy wyrażali mi swoją solidarność i podkreślali, że również dla nich godność człowieka jest podstawową wartością. Miałem też reakcje polityków, na przykład mądry list od senatora Krzysztofa Piesiewicza. Akcentował tę samą tezę, która dla mnie jest podstawowa: jeśli odejdziemy od traktowania człowieka jako wartości naczelnej, to – upraszczając – jesteśmy na prostej drodze do naśladowania Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego. Zdziwił się Ksiądz Arcybiskup, że dziennikarze nie podjęli dyskusji o tym, jak doszło do opublikowania przez „Rzeczpospolitą” informacji, której sąd lustracyjny nie potwierdził, a która pozbawiła Przewoźnika szans na fotel szefa IPN-u? To jest jeszcze do zrobienia. Natomiast ucieszyłem się bardzo z reakcji naczelnego „Rzeczpospolitej” Grzegorza Gaudena, który przeprosił Przewoźnika. Pokazał przez to, że reaguje na świat ludzkich wartości. Pogoń za newsem w mediach sprawia, że przeciętny dziennikarz nie zadaje sobie pytania, jak czuł się zaszczuty Przewoźnik, kiedy bez żadnych argumentów osoby, które można było uważać za poważne, mówiły: „Nie można wykluczyć, że coś miał na sumieniu”. Media ujawniły jedynie notatkę kaprala SB Pawła Kosiby, która jest w dokumentach IPN-u. „Rzeczpospolita” była tu tylko przekaźnikiem. Owszem, tylko gdy się zacznie rozmawiać z IPN-em, oni mówią: „Dla nas kapral Kosiba nie jest osobą, do której poziomu równamy, i nie mamy powodów, by oskarżać Przewoźnika”. To ludzie mediów, niestety, dążyli tym razem do poziomu kaprala SB. Jak się powinna zachować redakcja, która dostaje wiadomość, że w Krakowie w IPN-ie znaleziono takie informacje przeciwko ważnej osobie? Nie wiem, czy można to przedstawić jako „znalezienie informacji”. Notatka zrobiona przez kaprala SB nie jest żadną informacją. Dawni ubecy mają dziś występować w roli orędowników prawdy? Odczytywanie na klęczkach zapisków kaprala Kosiby jest zachowaniem, którego nie potrafię pogodzić z poziomem inteligentnego człowieka. To jest poziom półinteligentów. Mógłbym go jeszcze tolerować w pismach brukowych, w tabloidach, lecz jeśli w poważnych mediach zaczyna się mówić językiem Kosiby, to przerażające. Wśród dziennikarzy nie było dyskusji o błędzie „Rzeczpospolitej” – a niektórzy komentowali, że gdyby taką wpadkę miała na przykład „Gazeta Wyborcza”, nie obeszłoby się bez słów krytyki pod jej adresem. Nie chciałbym występować jako mediator w sporze dotyczącym kryteriów stosowanych wobec różnych pism. Śmiem jednak twierdzić, że to nie jest tylko kwestia „Rzeczpospolitej”. Że jest bardzo dużo osób i środowisk, które w polskich warunkach cenią wyżej sensację niż człowieka. Z drugiej strony, nie potrafię jakoś wskazać zbyt wielu naczelnych, którzy by się przyznali, że coś niewłaściwego zrobiono w ich redakcji. Przyznanie się do błędu przez dziennikarza wciąż odbierane jest jako słabość, a nie siła. A przecież dodaje wiarygodności tytułowi. I tworzy pewien klimat. Pamiętam sytuację sprzed kilku miesięcy, gdy w dwustronicowym tekście o KUL-u, wydrukowanym w „Polityce”, było czternaście błędów merytorycznych. Rzeczniczka prasowa rektora posłała sprostowanie do „Polityki” i redakcja przez trzy tygodnie szukała powodów, żeby nie dać sprostowania w otrzymanej formie. Później wydrukowała je w tak rozmytej postaci, że wyszło, iż jedynie coś tam się okazało niedokładnie, ale ogólnie było dobrze. Były telefony ze strony „Polityki”? Były, w stylu: „Pozwolicie, że my to wydrukujemy w innej postaci”. Myślę, że jeśli chcemy, by długofalowo pewne tytuły dobrze się kojarzyły, trzeba umieć nazwać po imieniu praktykę początkujących dziennikarzy, którzy chcą zaistnieć za wszelką cenę. Czy nie jest tak, że gdy „Rzeczpospolita” rano drukuje tekst o Przewoźniku, a w ciągu dnia powtarzają tę informację inne media – dodając coraz nowe wątki – to jej wina rozmywa się, staje się grzechem wspólnym? Gdyby w środowiskach dziennikarskich traktowano godność człowieka jako wartość podstawową, musielibyśmy wrócić do pytania, jak czuje się samotny Przewoźnik, któremu bez udowodnienia winy stworzono klimat zaszczucia. Pytanie o ludzką samotność w obliczu inkwizytorskich oskarżeń jest dla mnie centralne. Dziennikarze czują się oburzeni na media, dopiero gdy ich samych dotyka to, co czynią innym. Czy jednak redaktor mógłby pracować, gdyby codziennie musiał się zastanawiać, robiąc strony gazety czy przygotowując dziennik telewizyjny: „Czy nie naruszę czyjejś godności?”. Zapewne z przerwami, bo inaczej trudno byłoby działać pragmatycznie. Ważne jednak, by w tych przerwach zrobić sobie rachunek sumienia z ostatniego okresu. Czy w sprawie Przewoźnika nie najdrastyczniejsze było to, że te informacje były po prostu nieprawdziwe? To zapewne jeden z ważnych czynników. Dla mnie bardziej przerażające jest myślenie w kategoriach: „Niech udowodni, że jest niewinny”. Założenie, że ktoś jest przestępcą, a jeśli nie jest, to powinien to udowodnić, kojarzy mi się z okresem gomułkowskim. Z drugiej strony, „Rzeczpospolita” dała wcześniej nagrodę Przewoźnikowi. To zdarzenie mogło jej się wydawać testem własnej niezależności. Nie chciałbym redukować problemu do „Rzeczpospolitej”. Przerażało mnie, że gdy pytałem niektórych dziennikarzy: „Dlaczego nie weźmiecie go w obronę? To równie prymitywne, jak atak na kogoś za to, że miał dziadka w Wehrmachcie”, mówiono mi: „Ja się podłożę, wezmę go w obronę, a później wykryją, że jednak coś miał na sumieniu – i wyjdę na idiotę”. Co Ksiądz Arcybiskup pomyślał, gdy Bronisław Wildstein udostępnił listę IPN-u, by znalazła się w Internecie? Niedopuszczalne jest publikowanie list, na których wymieszani są oprawcy i ofiary. Tego typu listy wywołują dużo większe zamieszanie i wyrządzają dużo większą krzywdę niż brak wiedzy i informacji. Dla sporej części środowiska dziennikarskiego Bronisław Wildstein jest dzisiaj wręcz bohaterem, otrzymał Nagrodę Pruszyńskich. Wielu dziennikarzy uważa, że postąpił słusznie. Biorąc pod uwagę wzniosłość celów. Tylko że ja kieruję się zasadą: „Cel nie uświęca środków”. Czy kolejne ujawnienia dziennikarzy współpracujących ze Służbą Bezpieczeństwa nie są pośrednim dowodem na to, że Wildstein jednak miał rację? Są pośrednim dowodem, że istnieje psychologiczne zapotrzebowanie na pewne działania. Niedźwiedzią przysługę wyrządzają sprawie osoby, które jeszcze dziś próbują odkręcać wszystko, co się stało, i ograniczają się do krytyki lustracji. Powinna ona jednak być zrealizowana w taki sposób, w jaki zostało to prawnie przyjęte. Jeszcze bardziej przeraża mnie nowe pokolenie stachanowców w dziedzinie lustracji. Ci, którzy jako przodownicy pracy chcą wykryć jak najszybciej jak najwięcej przestępców. W Krakowie przy SDP ma powstać Komisja Prawdy i Pojednania, która przejmie obowiązek ujawniania byłych współpracowników wśród dziennikarzy. Wystąpi o dokumenty do IPN-u i potem będzie ogłaszać nazwiska. Jest zasadniczo różny status teczki, w której są donosy tajnego współpracownika i pokwitowania odbioru pieniędzy za donosy, oraz status teczki, w której są tylko refleksje ubeka. Przeglądałem niedawno dane dostarczone przez komisję stworzoną przeze mnie w sprawie KUL-u i wynika z nich, że w 1965 roku, gdy SB walczyła najsilniej z Kościołem w związku z millennium, 15 procent esbeków w Lublinie, mieście pięciu wyższych uczelni, miało wykształcenie wyższe. Większość stanowili chłopcy po zawodówce, w dodatku obciążeni ideologicznie. Nie traktujmy ich zapisków jako głębokiej refleksji nad historią. A już w ogóle granicząca z horrorem jest propozycja, by działalność sądów lustracyjnych zastąpić opinią jakiegoś archiwariusza, który na podstawie przeglądu teczki podejmie decyzję, czy ktoś był tajnym współpracownikiem, czy nie. Dziennikarze powinni mieć dostęp do teczek? Termin „dziennikarze” to worek bez dna. Gdy patrzę na półinteligenckie zachowania niektórych środowisk, słysząc ich żądanie natychmiastowego dostarczania informacji, jestem przerażony. Kompromisowym rozwiązaniem byłoby upoważnić dziennikarzy i stworzyć możliwość wycofania im upoważnienia. By ci, którzy wykażą się nieodpowiedzialnym zachowaniem, w trybie doraźnym byli pozbawieni dostępu do źródeł IPN-u. Komentując debatę „Press” o dziennikarzach – byłych agentach, napisał Ksiądz Arcybiskup: „Teksty dziennikarskie oddziałują na nas nie tylko błyskotliwością sformułowań, lecz również autorytetem osobowości czy całościową filozofią życia autora”. Życiorysowi Wildsteina trudno chyba coś zarzucić? Nie chciałbym dzisiaj recenzować Bronka, widzę w nim wiele pozytywów. Pisząc te słowa, nie zgadzałem się z Adamem Szostkiewiczem, który sugerował, że rzemiosło dziennikarskie jest ważniejsze niż osobowość – ponieważ uważam, że dziennikarz, który ma problemy moralne, może pisać doskonałe teksty o komputerach czy reminiscencje z podróży na Antarktydę, lecz żeby zabierać głos w sprawach etycznych, powinien sam reprezentować poziom etyczny. Jerzy Urban, występujący w roli narodowego moralisty, nie będzie dla mnie nigdy autorytetem. Czy człowiek o miernym charakterze nie może napisać wielkiego tekstu? Nie ujmowałbym tego w taki sposób – bo kto ma określać mierność czy wielkość charakteru? Osoby, które publicznie są znane ze swojego konformizmu czy nihilizmu, nie powinny występować w roli obrońców wartości. Chyba że wytłumaczą, dlaczego wcześniej reprezentowały inną filozofię życia. Przypomina mi się zdarzenie z czasów młodości. Na znanym uniwersytecie wykładowca etyki był starym marksistą i alkoholikiem. Kiedyś, wychodząc z uczelni, spotkał byłego ucznia i zapytał go: „Powiedz mi, czy ty mnie uważasz za bardzo wielką świnię?”. Pretensjonalna sytuacja dla dawnego ucznia, ale profesor nie ustępował. Wtedy uczeń odpowiedział: „Panie profesorze, ja nigdy nie myślałem o panu w kategoriach wielkości”. Jeśli się przekroczy pewien limit prymitywnych zachowań, należy zrezygnować z funkcji moralisty narodowego. Wtedy gazety byłyby puste. To proszę sobie wyobrazić, co by pan pomyślał, gdyby rano w „Gazecie Wyborczej” przeczytał tekst Adama Michnika chwalący wegetarianizm, a wieczorem spotkał go osobiście, gdy wcina kotlet schabowy. Zastanawiam się, czy gdyby Adam Michnik pisał, że dzieci muszą się wychowywać przy swoim ojcu, nie powinniśmy przyjąć tej prawdy, zamiast węszyć, czy on tak właśnie postępuje. Zgadzam się: są pewne prawdy, do których wszyscy nie dorastamy. Gdyby dziennikarz pisał artykuł o heroizmie, nie wymagajmy od niego od razu heroiczności cnót. Natomiast są fundamentalne prawdy, których łamanie wyklucza daną osobę z grona moralistów. Nie miał Ksiądz Arcybiskup nigdy takiego uczucia, że czyta słuszny tekst i zżyma się: „Dobrze pisze, ma absolutną słuszność – szkoda, że to akurat on”? Nie, wtedy się raczej cieszę, że zaczynają występować oznaki nawróconej owcy. „Media niejednokrotnie wykorzystują informacje do własnych celów, przekręcając fakty lub dodając do nich swoje ideologicznie zabarwione interpretacje, co jest niezgodne z etyką dziennikarską, a często nawet z zasadami poprawnego myślenia”. Prawda, że trudno się z tym nie zgodzić? A napisał to prowincjał redemptorystów. Pewne prawdy łatwiej przyjąć w teorii niż w praktyce. Gdy ktoś nam mówi, że dwa plus dwa równa się cztery, nie musimy sprawdzać, czy nie miał w rodzinie kontrrewolucjonistów. Ale jest problemem, czy wypowiadający pewne zasady etyczne stosują je w swoim środowisku. Jak to jest, że żadne z mediów – nawet „Gazeta Wyborcza”, krytykowana przez wielu księży, czy „Tygodnik Powszechny”, który wzbudza krytykę niektórych biskupów – nie podzieliło Kościoła tak, jak uważające się za katolickie Radio Maryja? W funkcjonowaniu tego radia są zróżnicowane elementy. W perfekcyjny sposób wyczuło przestrzeń samotnych osób rzuconych w pluralizm. Do tych babć, które czują się samotne i bezradne, to radio doskonale dociera z poczuciem jedności i siły. Problemem jest dostrzec te środowiska. Radio Maryja stwarza więź przezwyciężenia samotności i duszpasterze skupiający się na tym aspekcie akcentują zalety tego radia. Natomiast wielu biskupów jest przerażonych jego amatorską politologią, agresją czy pogardą dla myślących inaczej. Radio Maryja mówi do tych osób zrozumiale, jego przekaz jest dla nich łatwy w odbiorze. W tej perspektywie ani wykład funkcjonowania komputera, ani wykład etyki nie jest prosty. Zdobycie sympatii babć poprzez to, że będzie się je straszyć przybyszami z Europy Zachodniej, trudno uznać za sukces. Dlaczego inne media katolickie nie potrafią zdobyć sympatii tych babć? To jest pytanie. Może dlatego, że radia są adresowane głównie do generacji dwudziestolatków? Ja też, gdy mamy teraz diecezjalne radio eR funkcjonujące niezależnie, na spotkaniu z redakcją powiedziałem, by starali się przede wszystkim kierować przesłanie do ludzi między osiemnastym a trzydziestym rokiem życia. Czy Radio Maryja nie jest dowodem na nieumiejętność kontaktowania się Kościoła instytucjonalnego z wiernymi? Czy to nie jest kwestia języka? Tylko że w Radiu Maryja wiele kontrowersyjnych tekstów wypowiadają ludzie, których trudno identyfikować z Kościołem. Jeżeli dziennikarze stwierdzają, że nawet arcybiskup Gocłowski mówi nie wprost, tylko odpowiada szaradami, to pewnie mamy do czynienia z nieumiejętnością Kościoła rozmawiania zwykłym językiem ze zwykłymi ludźmi? Nie byłbym aż takim pesymistą – że gdybyśmy tylko zmienili język, to od razu wszyscy by odeszli od Radia Maryja. Nie tyle język jest ważny, co pewna hierarchia wartości. Osoby, które nie potrafią sobie przyswoić optymizmu Ewangelii, wydobyć z niej treści znamiennych dla pontyfikatu Jana Pawła II, mogą zawsze zachować tęsknotę za tym, co było wczoraj, lęk przed nowością i niechęć do tych, którzy psują nam prosty schemat. Są tu sprawy trudniejsze niż język. Wracając do Radia Maryja – nie ma Ksiądz Arcybiskup czasami takich myśli, że gdyby mógł, chętnie by wyłączył nadajniki tej rozgłośni? Wyłączenie nie jest rozwiązaniem, bo to metoda najprostsza. Chodzi raczej o wyłączenie pewnych osób, które uprawiają własną politykę pozbawioną związków z Ewangelią. Kiedyś Ksiądz Arcybiskup był już za taką postawą: zamknąć, odebrać. Gdy Ruch wstrzymał kolportaż pisma „Zły”, doprowadzając je do upadku, Ksiądz Arcybiskup pochwalił tego kolportera, podziękował jego pracownikom. Czy to nie był bolszewicki sposób rozwiązania problemu? Problemem jest właśnie to, gdzie przeprowadzić Rubikon. Wyobraźmy sobie, że ktoś zacznie wydawać pismo uczące nastolatków, jak korzystać z narkotyków twardych. To chyba reguluje prawo. Ale gdyby prawa takiego nie było? W przypadku pisma „Zły” chodziło nie o subiektywne odczucia, lecz o pewien typ nihilizmu. Możliwe, że związki wydawcy z Jerzym Urbanem ułatwiały mi tę ocenę, ale nie było to uwarunkowanie personalne. Czasopisma sławiące pogardę dla człowieka powinny być w miarę możliwości unieszkodliwiane, nawet gdy prawo tego nie reguluje. Żeby po imieniu nazwać antysemityzm, nie muszę wertować kodeksu karnego. Czy Ksiądz Arcybiskup wie, że w ostatnim roku Radio Maryja w Lubelskiem zwiększyło udział w rynku o dwa procent? To dużo. Trzeba by zobaczyć, jakich terenów i jakiego czasu to dotyczy. Może się okazać, że zainteresowanie przedwyborcze wiosek spowodowało, iż ludzie więcej słuchali programów, w których występowały osoby ukazujące pewną wizję Polski. Gdyby się jednak okazało, że wśród tych przedstawicieli jest głównie młodzież, byłbym rozczarowany. Był Ksiądz Arcybiskup kiedyś w Radiu Maryja? Czy nie zapraszano? Zapraszano przed laty do telefonicznych kontaktów. Odpowiadałem, że będę mógł składać życzenia czy wypowiadać komentarze dopiero wówczas, gdy radio będzie wyrażać stanowisko Episkopatu. W sytuacji gdy radio przedstawia inne autorytety w sprawach politycznych czy kulturowych, nie mogę się tam udzielać. A czyta Ksiądz Arcybiskup „Super Express” albo „Fakt”? „Fakt” przysłała mi kiedyś redakcja, sugerując wywiad do dodatku „Europa”. Wywiadu nie udzieliłem, innych numerów „Faktu” nie czytałem. W województwie lubelskim „Fakt” sprzedaje się najlepiej spośród dzienników. Nie warto wiedzieć, co czytają wierni? Gdy się patrzy na stan psychiczny wielu środowisk, w których ludzie czują się bezradni i szukają prostych ocen i prognoz, gdy patrzę na przerażające statystyki – nie frustruję się, bo rozumiem mechanizmy, które je napędzają. Na wiosce, gdzie jeszcze czytają, poczucie beznadziei u ludzi jest tak silne, że partia mówiąca najbardziej populistycznym językiem i gazeta mówiąca językiem, który odbieramy z politowaniem, będą miały najwyższe poparcie. Złamie się Ksiądz Arcybiskup kiedyś i napisze do „Faktu”? Nie chciałbym apostołować za pomocą środków, których sam nie akceptuję. Kontaktów z wiernymi mam dość sporo. Wolę pojechać na opłatek regionalny do Chełma czy Sienicy. Przychodzą tam przedstawiciele wszystkich parafii i bezpośrednio mogą porozmawiać ze swoim biskupem. Pamiętam, jak pojechałem na pierwszy opłatek z redakcją „Newsweeka”. Cieszyłem się, że ten zespół młodych ludzi ma ambicje i potrafi łączyć profesjonalizm warsztatowy z czymś, co było ambitne intelektualnie. A w kilka miesięcy później, gdy dali reklamę prezerwatyw w swoim piśmie, było to tak żenująco prymitywne… Przekazałem redakcji moje stanowisko: albo kontynuujemy arcybiskupa, albo takie reklamy. Odpowiedzieli, że już są związani umowami. Dlaczego od razu trzeba było wycofywać felietony? Chrześcijaństwo wyraźnie podkreśla, że nie każdy typ reklamy jest możliwy do zaakceptowania. Gdyby w waszym piśmie ktoś chciał ogłosić, że spotkanie dla grupy „I ty możesz zostać terrorystą” będzie w najbliższy poniedziałek – za odpowiednią kwotę dalibyście takie ogłoszenie? Jest chyba różnica między prezerwatywą a terroryzmem? Zgoda. Nawet terroryzm ma różne odmiany, np. terror cnoty. Nie będę występował w roli eksperta, jakie środki można stosować w reklamie, lecz jestem przeciwko pewnym celom, które chce się poprzez reklamę osiągnąć. Kilka lat temu miałem pozytywne doświadczenie z „Gazetą Wyborczą”. Przez krótki okres ogłaszały się w niej agencje towarzyskie. W rubryce umieszczano twarze dziewcząt wyglądających na piętnastolatki. W jednym z felietonów zapytałem, czy ktoś z ekipy redakcyjnej zgodziłby się, gdyby to była fotografia jego córeczki. Dwa tygodnie później po zebraniu redakcyjnym wycofano podobne ogłoszenia. Z szacunkiem patrzę na tę decyzję. Czy nie nazbyt pochopnie ocenia Ksiądz Arcybiskup ludzi? Redakcja „Newsweeka” przed zamieszczeniem reklamy prezerwatyw była grupą osób, do których warto było jeździć na opłatek – młodych, profesjonalnych, ambitnych – a po tej reklamie się dla Księdza Arcybiskupa zmienili? Tylko dlatego, że pismo ma takiego reklamodawcę? Wyrazem postawy Kościoła wobec mediów nie jest to, czy ksiądz arcybiskup będzie do nich pisał, czy nie. Dobrze byłoby jednak, gdyby redakcje reagowały na odejścia ambitnych dziennikarzy i myślących czytelników. Mieści się Księdzu Arcybiskupowi w głowie taka sytuacja: jest świetne, profesjonalne pismo, reprezentujące ambitne dziennikarstwo, walczące o etykę w tym zawodzie – i jednocześnie wśród jego reklamodawców są producenci prezerwatyw? Cierpliwy papier wytrzyma wszystko. Można wyobrazić sobie znakomite teksty publikowane obok informacyjnej sałatki bez przewodniej idei. Do tego dałoby się jeszcze dołączyć hymn pochwalny ku czci ZOMO i ludowej ojczyzny. Postmodernizm wydawniczy. Ksiądz Adam Boniecki w tekście „Przykazania medialne” – którym rozpoczął w „Tygodniku Powszechnym” dyskusję o etyce w dziennikarstwie – napisał: „Tylko reakcja środowiska, piętnowanie nieetycznych zachowań bez sankcji karnych może stać na straży tych wartości, których żaden trybunał zapewnić nie zdoła”. Nie zabrzmiało to optymistycznie. Próba narzucenia pewnej hierarchii wartości i łudzenie się, że wyegzekwujemy te wartości poprzez ich narzucenie, byłyby powtarzaniem dawnych błędów ideologów, które przerabialiśmy. Wartości, aby były akceptowane, muszą zostać zinterioryzowane. Muszą być przyjęte. Jeśli będziemy je narzucać, następstwa będą generowane przez efekt przekory. Nie zdziwił się Ksiądz Arcybiskup, gdy po tekście księdza Bonieckiego pojawiło się kilka głosów poważnych dziennikarzy, z których prawie każdy stwierdził, że nie ma własnego autorytetu dziennikarskiego? Brak autorytetów to objaw dojrzałości czy niedojrzałości człowieka? Może być i tak, i tak. „Autorytet” to mocne słowo, nieraz łatwiej być krytyczno-sceptycznym, niż epatować swoją fascynacją i autorytetami. Kiedy widzę w kręgu publicystów katolickich styl, w jakim piszą o sprawach Kościoła Marcin Przeciszewski z KAI-u, Zbyszek Nosowski z „Więzi” czy Ewa Czaczkowska z „Rzeczpospolitej” – patrzę na nich z szacunkiem. Ksiądz Boniecki napisał na koniec swojego tekstu o dziennikarzach: „Ludzie władzy, już sam nie wiem: pierwszej czy czwartej”. Z perspektywy Księdza Arcybiskupa też jest tak, że dziennikarze już zbyt wiele w tym kraju mogą? Nie demonizowałbym środowisk dziennikarskich. Pamiętajmy jednak, że w Polsce istnieje tradycja skorumpowanego środowiska, które w warunkach demokracji zaczęło się realizować w prasie brukowej. Czy nie żyjemy raczej w kraju, w którym skorumpowani są politycy, i to oni stanowią prawdziwy problem? Zgadzam się, że korupcja wśród polityków powinna być podstawowym zagadnieniem, lecz obawiałbym się refleksji jednowymiarowej: pocieszamy się, że politycy są gorsi i nie zauważamy problemów środowiska dziennikarskiego. Stać nas chyba na to, byśmy i politykom stawiali wymagania, i wśród dziennikarzy wspierali to, co pozytywne. Rozmawiali Renata Gluza i Andrzej Skworz
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter