Wydanie: PRESS 12/2005
Danger
Wywiady z Salmanem Rushdiem, Patem Methenym czy Rolandem Toporem nie wykreowały Pani. Zrobił to mniej ambitny program „Europa da się lubić”, to paradoks telewizji? Nie przeszkadza mi to. Podczas pracy w Dwójce miałam opinię przemądrzałej młodej osóbki, która nie bardzo umie porozumieć się z ludźmi. Robi ambitne programy, ale ogląda je najwyżej kilku przyjaciół. „Europa da się lubić” z założenia miał być jeszcze mniej ambitny, niż jest. Stał się edukacyjnym programem namawiającym i przekonującym Polaków do Unii Europejskiej. A fakt, że przy tym jest masowo oglądany, najbardziej mnie cieszy. Chciała Pani pokazać, że jest w stanie robić także rozrywkę. To wymagało kredytu zaufania ze strony kierownictwa TVP. Miałam już pewne doświadczenie z tzw. programami europejskimi. Wcześniej prowadziłam „Europejczyków” w TVP 2, potem z Jarosławem Kulczyckim robiliśmy w tej samej stacji cykl „Witaj, Europo”. Znałam języki. Oddelegowano mnie do tych programów z założeniem, że zapewne i tak nikt ich nie będzie oglądać. Gdy więc zaproponowano mi prowadzenie „Europa da się lubić”, nie do końca wyobrażałam sobie to moje fikanie nogami na scenie. Dlatego reżyserem został Leszek Kumański, doświadczony w robieniu widowisk. Miał zbudować ten program jako masowe talk-show. Miał być dla mnie przeciwwagą, ja dla niego zaś taką kotwiczką, która pamięta o misji w TVP. Jednym słowem: Leszek Kumański gwarantował sukces, a ja miałam się starać mu nie przeszkadzać. Na początku często się kłóciliśmy. W takich sytuacjach dostawaliśmy po łapach od dyrektor Niny Terentiew. Zapowiedziała, że na rozwód nas nie stać. Po dwóch i pół roku współpracy jesteśmy już z Leszkiem zaprzyjaźnieni. Choć wciąż mamy inne gusta. Ale telewizja nie jest sprawiedliwa w takich sytuacjach: program to prowadzący, czyli ja. Wróćmy do kredytu zaufania u szefów Dwójki: po roku pracy w TVP została Pani nagle wydawcą wejść prezenterów. Był rok 1996. Pamięta pan, co się wówczas działo? To się nazywało „SLD” – „Słoneczne Lato Dwójki”. Cykl z wieloma wejściami na żywo. Ostatnio obejrzałam zarchiwizowanego VHS-a ze swoim nagraniem – cedziłam słowa, jakbym mówiła do stada baranów. Miałam głębokie spojrzenie i mówiłam tonem nieznoszącym sprzeciwu. Ależ to było rzewne i śmieszne... Byłam jednak młodą, atrakcyjną blondynką, wykształconą, władającą językami, bez dzieci, zobowiązań. Bardzo chciałam, pracowałam za darmo, od rana do nocy. Czytający te słowa pomyślą: „Ja też tak mam”. Wielu przychodzi do telewizji, są ambitni i pracowici – ale rzeczywistość jest taka, że chodzi im głównie o wyrobienie sobie kontaktów. Gdy trzeba pracować bez pieniędzy, bez „dziękuję”, przez kilka miesięcy, okazuje się, że kandydatów nie ma wielu. Ja przez pół roku pracowałam za darmo. Pierwsza pensja: dzisiejsze 500 złotych. Pieniądze za dyżury przy zamkniętym studiu. Rozumiem, że zaczyna się jako prezenter na przykład porannymi dyżurami, ale Pani po roku została wydawcą. Wiem, do czego pan zmierza: że moja mama Barbara Trzeciak-Pietkiewicz (obecnie prezes TV 4, poprzednio wieloletnia dyrektor w TVP i Polsacie – przyp. red.) pewnie zatelefonowała do Niny Terentiew: „Wiesz, moja córka jest taka mądra, daj jej szansę...”. To było kolejne pytanie. Nie zadzwoniła? Nie wiem, jak pana przekonać, że nie. Choć jest jakaś wartość w tym, że się wykonuje zawód, który jest obecny w rodzinie od kilku pokoleń. To, że moja mama, ciocia Barbara Pietkiewicz czy kuzyn Piotr Kraśko są dziennikarzami, sprawia, że od zawsze myślę w sposób charakterystyczny dla dziennikarza. Mam wrodzoną dociekliwość, zdolność do formułowania opinii, które nie są najgłębsze i do końca prawdziwe, ale pozwalają porządkować świat – tak jak to się robi w mediach elektronicznych. Wiem, co należy mówić w określonych sytuacjach, by nikogo nie urazić. Tego ostatniego jednak nauczyłam się dopiero w TVP. Bo we mnie była szczerość zbudowana przez mamę: „Jeśli wiesz, że ten człowiek i sposób jego myślenia nie podobają się tobie, powiedz mu to od razu”. A Nina tłumaczyła mi: „Nie należy mówić ludziom tego, czego nie chcą usłyszeć”. To zaprzeczenie nauk wyniesionych z domu. Przeszłam szkołę Niny, która krzyczała na mnie za to, że zniechęcałam do siebie ludzi w telewizji. Mówiłam im, że nic nie umieją. Wchodziłam po wywiadzie do studia i oznajmiałam prezenterce: „Proszę powtórzyć tę rozmowę, bo była kiepska”. Tak powiedziała Pani Jolancie Fajkowskiej, prezenterce z większym doświadczeniem. Tak. Wtedy się nie zaprzyjaźniłyśmy. Dziś chyba jesteśmy bliżej. Jak mama oceniła Pani start w telewizji? Mama nie chciała, bym została dziennikarką. Sama też nie bardzo chciałam nią być. Zawarłyśmy pakt, że do tego nie dojdzie. Gdy zdecydowałam, że spróbuję w telewizji, może się i cieszyła, ale jakoś tego nie okazywała. Myślę, że wiedziała, że prywatnie można dużo przez tę pracę stracić. Nie zostałam wyposażona w ileś tam numerów telefonów do wujków, aby do nich dzwonić z prośbą o wsparcie. Gdy wchodzi się na antenę, żaden wujek i ciocia nie pomogą, jeśli nie ma się potencjału, refleksu, wyglądu, wiedzy, ogłady, stylu... Oczywiście, łatwiej jest, gdy się ma znane nazwisko: Dowborowi łatwiej niż Kowalskiemu. Tylko że w pewnym momencie Dowbor zostaje sam na sam z kamerą, wobec o wiele bardziej krytycznie nastawionych kolegów niż w przypadku Kowalskiego. Pakt z mamą o niepodejmowaniu pracy w mediach przetrwał rok. Niecały. Obroniłam pracę magisterską w czerwcu 1995 roku, a już w październiku byłam na rozmowie z Niną Terentiew i Małgorzatą Górzańską (dziś kierownik redakcji widowisk artystycznych, publicystyki kulturalnej, teatru i muzyki poważnej w TVP 2). Śmiały się ze mnie. Przyszłam po telefonie, że jestem młoda, świetna, zdolna i mam ogromny potencjał. Z czego się śmiały? Nic nie umiałam. Byłam zielona. Nie miałam backgroundu dziennikarskiego. Byłam absolwentką amerykanistyki i iberystyki. Robiłam sobie PR – z tego się śmiały. Powiedziały: „Świetnie, ale co ty, dziecko, będziesz robić?”. Odpowiedziałam, że wszystko mi jedno, kawę mogę robić. Wysłały mnie więc do piwnicy, gdzie nosiłam papiery w archiwum. Po swoim pierwszym występie na wizji najcenniejsze uwagi dostała Pani od mamy. Które z nich Pani pamięta i stosuje do dziś? To były rady ogólnoludzkie: nie można mówić o sobie źle; trzeba się chwalić, bo nikt nas nie pochwali; trzeba dobrze mówić na zewnątrz o ludziach, z którymi się pracuje, bez względu na różnice zdań. Ostatnio jednak mama głównie ocenia moje fryzury i makijaż. Nie bardzo się jej podobają. Każda „Europa” ma temat przewodni i czasami pod ten temat robimy fryzurę i makijaż. Gdy była mowa o snobizmie, miałam bardzo mocny, czarny makijaż. Mama nie zostawiła na mnie suchej nitki. Powiedziała, że odstraszałam widzów. Gdy spotykacie się w rodzinnym gronie, udaje się Wam nie rozmawiać o telewizji? Spotykamy się rzadko, przy okazji świąt. O telewizji w ogóle nie rozmawiamy. Na mojej rodzinie nie robi wrażenia to, że jesteśmy popularni. Taki komfort mam też w Anglii. Tam jestem anonimowa. A z Piotrem Kraśką wymienia Pani uwagi na temat pracy? Dłużej rozmawialiśmy ze sobą po tym, jak w brukowcu ukazał się artykuł na nasz temat. Powiązania między mną, moją mamą, ciocią, Piotrem i jego ojcem przedstawiono tam niczym rodzinną mafię. Piotr zadzwonił do mnie: „Patrz, Bońku (tak mówi do mnie zdrobniale), że też my w ogóle nie wykorzystujemy tych naszych mafijnych powiązań. Zamiast stworzyć jakieś imperium niczym Murdoch, tylko wysłuchujemy, a nic z tego nie mamy”. Wtedy postanowiliśmy założyć imperium, ale idea padła, bo ja urodziłam córkę, a on wyjechał do USA. Wróćmy do Pani pracy. Dlaczego akurat TVP? Bo to najlepsza telewizja w Polsce. Mówię o Dwójce. Na temat Jedynki się nie wypowiadam, bo jej prawie nie znam. Poza tym TVP 1 ma to nieszczęście, że jest politycznie uwikłana. Ludzie w Jedynce mają trudniej. Dwójka jest biedniejszym programem, postrzeganym jako rozrywkowy i kulturalny. Nikt o zdrowych zmysłach nie myśli o TVP 2 jako o tubie politycznej. Prezydent elekt jednak myśli. To Pani nie niepokoi? Słyszałam o jego opinii: jeden kanał dla rządu, drugi dla opozycji. Wydaje mi się, że nie była to poważna wypowiedź i nie warto się nad tym zastanawiać. Telewizja publiczna powinna być apolityczna, w przeciwnym wypadku jej prowadzenie nie ma sensu. Przykład BBC pokazuje, że warto mieć taką telewizję. Skąd się wzięło przezwisko Mała Pirania? Było też inne: Danger. Różne miałam przezwiska. Wynikały z tego, że wykonywałam gwałtowne ruchy – gdy na przykład ktoś zrobił kiepski materiał, szłam i mu to mówiłam. Po pewnym czasie zdałam sobie sprawę, że jest wokół mnie trochę pusto. Tymczasem praca w telewizji jest grą zespołową. Nawet najgenialniejszy prowadzący sam nic nie zrobi. Ktoś musi poprowadzić kamerę, zapalić światło. Szkoda, że zrozumiałam to po tak długim czasie. Nie można pracować w telewizji, gdy chce się być szczerym? Nie chodzi o szczerość, tylko o głupotę. A szczerym, owszem, trzeba być. Jeśli pilot serialu czy programu cyklicznego nie nadaje się do emisji, to trudno o tym nie wspomnieć. Nina nie może sobie pozwolić na to, by nie być szczerą. Granicą jest szacunek wobec drugiego człowieka. To przychodzi z wiekiem i doświadczeniami. Propozycje z telewizji komercyjnych przychodzą? Nie. Czasami dzwonią ludzie z firm produkcyjnych, że mają taki a taki program i czy bym go nie poprowadziła. Gdy mówią, że chodzi o TVN i Polsat, odpowiadam, że niestety, bo jestem związana z Dwójką. Co Pani wpisuje w rubryce „zawód”? Dziennikarz. Czym zatem są dla Pani etyczne zasady dziennikarza? Jest mi przykro, gdy w mojej firmie puszczają okólniki, które niby mają sprawić, że będziemy etyczni. Dorosłego człowieka nie da się nauczyć etyki. To się wynosi z domu, ze szkoły, z uczelni. Etyka sprowadza się do przyzwoitego zachowania. A w TVP dochodzi do absurdów. Przykład: jestem współautorką książki „Jestem mamą”. Pisałam o macierzyństwie i łączeniu tej roli z pracą zawodową. Ponieważ zasady etyki dziennikarskiej TVP są takie, a nie inne, musiałam otrzymać zgodę na promowanie książki od dyrekcji TVP 2. Nina Terentiew wysłała w tej sprawie list do prezesa TVP Jana Dworaka. Zgodę otrzymałam po dwóch miesiącach. Było już po promocji książki. Albo inny przypadek. Zostałam poproszona o pisanie felietonów w „Wysokich Obcasach”. Znowu prośba o zgodę poszła do prezesa – a gdy ją otrzymałam, od dwóch tygodni ktoś inny pisał już felietony. Zasady etyki w TVP są tak spisane, że różne rzeczy, które mogłyby nam dodawać splendoru, stają się niebezpieczne. To dlatego nie stawiła się Pani na wezwanie Komisji Etyki TVP, która w 2004 roku uznała, że biorąc udział w sesji w „Twoim Stylu”, naruszyła Pani zasady etyki dziennikarskiej w TVP? Wezwanie na Komisję przysłano mi e-mailem na adres telewizyjny, którego w ogóle nie sprawdzam. Gdy nie przyszłam na spotkanie z Komisją, zrobiła się afera. Miałam dostać naganę do akt, ale zmienili się prezesi firmy i sprawa chyba rozeszła się po kościach. Prowadzenie imprez różnych firm przez pracowników TVP uważa Pani za etyczne? Dla mnie ten problem jest nierozwiązywalny. Obserwuję to na przykładzie mojego przyjaciela Maćka Orłosia, który ma firmę szkoleniową od paru lat. Zostało to zaakceptowane przez TVP przy podpisywaniu specjalnego, gwiazdorskiego kontraktu. Pewnego dnia zrobiła się afera, że Orłoś przeszkolił kogoś z trzeciego garnituru politycznego. A Maciek jest, moim zdaniem, wybitnie wiarygodną osobą. Nigdy w życiu świadomie nie zmanipulowałby informacji. Tylko że Pani zna Macieja Orłosia prywatnie. Widzowie nie. Czy dziennikarz nie powinien unikać sytuacji mogących rodzić wątpliwości etyczne? Dlaczego w BBC, która jest dla nas wzorem i modelem, Michael Parkinson, od ponad 40 lat prowadzący talk-show na najwyższym poziomie, reklamuje towarzystwo ubezpieczeniowe? Dlaczego komentator Terry Wogan czy Ken Bruce z Radio 2 BBC użyczają głosów do reklam? Oni mają kredyt zaufania u widzów, udział w reklamie nie podważa ich wiarygodności. Od stycznia chciałabym skończyć z absurdem. Rozwiążę umowę o pracę w Dwójce i zostanę na zasadach współpracownika. Moja lojalność wobec Dwójki się nie zmieni, lecz ustanie konieczność chodzenia do Niny z pismami, że miałam wykład na uniwersytecie albo poszłam porozmawiać z dziećmi w szkole… ...albo zagrałam w reklamie. Jeśli byłaby to reklama ogólnopolskiej akcji charytatywnej, dla chorych dzieci czy na rzecz bezpieczeństwa ruchu drogowego – owszem. Jeśli potrzebowałabym pieniędzy, bo nadeszłaby czarna godzina, na przykład choroba w rodzinie, nie wahałabym się ani minuty. Prawda jest taka, że moja gęba jest ileś tam warta. Co z telewizji brytyjskiej przeniosłaby Pani do swojego programu? Jedną ważną rzecz. W Anglii ludzie nie wstydzą się wieku. Nie boją się, że prowadząca program ma zmarszczki mimiczne i siwe włosy. Michael Parkinson jest siedemdziesięcioletnim panem. W Polsce uznano by go za staruszka, który nie powinien występować na wizji. Są w BBC prezenterki, które mają 50 czy 60 lat, i nikt im do metryki nie zagląda. Tam ludzie młodzi mają małą szansę zaistnienia. By prowadzić poważne rozmowy w studiu, trzeba mieć kilka zmarszczek. Próbowała Pani zapraszać do „Europy” starszych obcokrajowców? Tak, ale jest to źle postrzegane. Zrobiliśmy badania fokusowe w tym celu. Wykazały, że dwaj najstarsi uczestnicy – zresztą moi najukochańsi goście – są najgorzej postrzegani! To niesprawiedliwe, ale widz oczekuje młodości. Które brytyjskie wzory przeniosła już Pani do programu? Sposób zachowania się prezenterów. Brak mizdrzenia się, pretensjonalności. Jeśli spadnie mi na oczy kosmyk włosów, nie skupiam na nim uwagi. Nie przejmuję się, że sukienka mi się podwinęła. Jestem cała dla tych ludzi, z którymi rozmawiam. Oczywiście, trzeba wyglądać dobrze, lecz po włączeniu kamer trzeba być tłem dla ludzi, którzy przyszli do studia. Tymczasem w polskiej telewizji zdarza się, że to prowadzący jest gwiazdą, a nie jego goście. Kogo ma Pani na myśli? Był taki moment, że Kamil Durczok prowadził „Debatę” w TVP 1, a w tym samym czasie Tomasz Lis swój program w Polsacie. Często tematy były podobne. Wolałam „Debatę”, bo było tam mniej Durczoka. Nie chcę przez to powiedzieć, że Tomek nie dawał dojść do głosu gościom, ale zdarzało się, że nie miał czasu ich wysłuchać. – „A co pan o tym myśli?” – i zanim gość skończył zdanie, Tomek był już gdzie indziej. Co takiego ma Michael Parkinson z BBC, czego polskim dziennikarzom brak? On tak siedzi na tym swoim krzesełku i bardzo się cieszy, że przyszedł do niego ktoś taki ważny, jak na przykład Madonna. Co może mieć wspólnego starszy pan Parkinson z Madonną: skandalistką, wulgarną dziewczyną z Michigan, od 30 lat szokującą i bulwersującą widzów? Jestem pewna, że on uważa, iż ona kiepsko śpiewa. A ja przez godzinę nie mogę oderwać wzroku od telewizora. Parkinson jest bardzo dobrze przygotowany i prowadzi fascynującą rozmowę, obok której nie jest się w stanie przejść obojętnie. Czasem trzeba sobie pozwolić na naturalność i prawdziwość. Pamiętam, jak Parkinson rozmawiał z Meg Ryan. Przyszła obrażona, bo dostała kiepskie recenzje swojego ostatniego filmu. Siedziała naburmuszona. Odpowiadała półsłówkami. W końcu zapytał, o czym chciałaby mu powiedzieć. Ona na to, że to on musi spytać, wtedy odpowie. Więc wypalił: „Mam wrażenie, że niczego nie chce mi pani powiedzieć i nie rozumiem, po co tu pani przyszła”. Nie każdego stać na coś takiego. Czego Pani najbardziej brakuje jako dziennikarce? W mojej obecnej pracy: wsadu intelektualnego. Nudzi Panią prowadzenie „Europa da się lubić”? Nie, po prostu przestało mi wystarczać. Od dwóch i pół roku jestem tylko prowadzącą ten program. Nie mam czasu na żywą telewizję, która zmuszałaby mnie do dyscypliny myślowej. „Europa” to program nagrywany wcześniej i montowany, co powoduje rozleniwienie umysłowe. Dla dziennikarza jest to zabójcze. Dlatego przyjęła Pani propozycję, by zostać naczelną „Zwierciadła”? „Zwierciadło” to mój nowy pomysł na siebie. Praca, która – mam nadzieję – poszerzy mi horyzonty, nie czyniąc radykalnej zmiany w życiu. Nie rezygnuję z telewizji, zawsze będzie to mój żywioł. Nie będę też mogła, przynajmniej na razie, przenieść się do Polski. No i nadal będę prowadzić „Europę”. A nie chodzi jedynie o to, by została Pani twarzą pisma, pomogła mu marketingowo? Jeżeli tak będzie, zrezygnuję. Nie nadaję się na figurantkę. Temperament mi nie pozwala. Będę tak samo upierdliwa, jak w telewizji. Przeczytam każdy tekst i zaopiniuję każde zdjęcie. Jest jednak drobna kwestia: ja się na tym nie znam. Pierwsze miesiące będą więc dla mnie nauką, na którą – mam nadzieję – pozwoli mi zespół. Postaram się przede wszystkim słuchać. I czytać. Jeśli z pismem się nie uda? Ale z pana optymista… Na pewno nie zrezygnuję z telewizji. Ale wiem, że „Europa” nie jest wieczna. Mam pomysł na nowy program – o mniejszym rozmachu, który jednak zmusi mnie do intelektualnego popracowania nad sobą. Złożę ten projekt, gdy TVP 2 podejmie decyzję o zdjęciu „Europy” z anteny. Chociaż wiem, że na razie nie ma takich planów. Rozmawiał Mateusz Sosnowski Fragment programu „Europa da się lubić” obejrzyj na Press CD
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter