Wydanie: PRESS 04/2009
Terapeuta
Po pół roku dostałem nagranie „Szkła kontaktowego” i miałem cały dzień rozwalony. Wstydziłem się. To nie jestem ja
Na hasło „Przybylik” wielu warszawiaków do dziś odpowiada: „Dzień targowy”. Zapadł Pan w pamięć swoimi felietonami z „Życia Warszawy”.
Zacząłem je pisać w 1980 roku, gdy pustoszały sklepy. Doszliśmy do wniosku, że warto pokazać, co się dzieje w handlu dalekim od uspołecznionego. Zacząłem więc jeździć po targach i spisywać ceny. Na początku były to informacje co, gdzie, po ile. Gdy stawały się coraz popularniejsze, stwierdziłem, że trzeba poprawić formę – i tak się sfelietonizowały. Wydawało mi się, że warto pisać elegancko, używać aluzji, ironii, nawet wtedy gdy pisze się o jajach, burakach albo baranach.
A przy okazji nauczyć warszawiaków, że prosiaki się sprzedaje na parki.
Sam też się uczyłem. Pojechałem raz do Białegostoku i zobaczyłem, że jajka są tam dwa razy droższe niż w Warszawie. Napisałem o tym i zaraz dostałem list, że tam się sprzedaje jajka na pary! Ale inflacja była taka, że zanim to sprostowałem, one kosztowały już tyle, ile napisałem.
Zaopatrywał Pan redakcję?
Przywoziłem jakieś kosze z targu w Nowym Dworze albo z Mińska, dowoziłem polędwicę, barany, jaja.
Choć minęło blisko 20 lat, do dzisiaj zbieram efekty „Dnia targowego”. Sianecki i Miecugow czytali wtedy moje felietony z „Życia Warszawy” w sobotnich przeglądach prasy w Programie III. Woleli cytować je niż „Trybunę Ludu”. Stąd moje zalecenie dla dziennikarzy: cokolwiek robicie, róbcie najlepiej, jak możecie.
Nie miał Pan problemów z cenzurą?
Nie, nie byłem wywrotowcem. Poza tym cenzura nie zajmowała się szczypiorkiem i natką. Raz gdy w puencie relacji z targów zabawek napisałem, że dla dziewczynek są lalki z wytrzeszczem, a dla chłopców maczugi, łuki, miecze, aż doszedłem do czołgów, rakiet ziemia–ziemia, a następnie dałem nawias z myślnikami i wyliczanką paragrafów – cenzura to zdjęła. Pół roku później znów pojechałem na te targi i napisałem to samo. Znowu zdjęli. Za trzecim razem się wkurzyłem, zadzwoniłem do cenzora. A ten mi tłumaczy, że jest zakaz zamieszczania znaków ingerencji cenzury. Pytam go, czy tam była ingerencja. On, że nie, ale powtarza, że jest zakaz. Ten nawias z paragrafami przypominał interwencję tylko graficznie. W końcu stanęło na moim.
Popularność zyskałem dzięki temu, że wówczas w ogóle nie było co czytać. Moje felietony były jedynymi napisanymi z dystansem, na luzie, nietraktującymi rzeczywistości zbyt poważnie. Przestałem je pisać w dziesiątą rocznicę, z powodu śmierci mamy. Nie napisałem tydzień, dwa, bardzo mi się to spodobało, bo ja nie lubię pisać. Redaktor naczelny zorientował się po czterech miesiącach, miał refleks.
Z tym „nie lubię pisać” to się Pan kryguje?
Pisałem bardzo dużo, co nie znaczy, że to lubię. Uważam, że dziennikarstwo jest zawodem rzemieślniczym. Trzeba pójść do terminu, znaleźć mistrza, który miałby czas nauczyć, poprawić. Moim mistrzem został Andrzej Ibis Wróblewski, który był doskonałym adiustatorem i chciało mu się pochylić nad młodym człowiekiem. To on mnie ściągnął do „Życia”. W „Życiu Warszawy” koledzy czytali sobie nawzajem teksty. Leszek Będkowski Jackowi Mojkowskiemu, Mojkowski Pawłowi Tarnowskiemu, Tarnowski Wojtkowi Markiewiczowi i tak dalej. Moje teksty najczęściej poprawiał Tadeusz Jeleński lub Andrzej Gorzym.
Najgorsza rzecz, jaką redaktor może zrobić autorowi, to puścić jego tekst bez adiustacji lub redakcji. To najczęściej jest katastrofa.
Bywa, że katastrofą jest tekst poprawiony przez redaktora.
Mówię o sytuacji, kiedy redaktorami zostają ci, którzy się na tym znają. Pisanie jest fajne, ale redagowanie to dopiero fajna rzecz. To jest zupełnie inna praca. Cudowne zajęcie, do którego trzeba mieć odrębne predyspozycje. Dobry redaktor potrafi z dostarczonego przez dziennikarza tekstu zrobić perłę – najlepiej zaś, gdy jego praca będzie niezauważalna, a dziennikarz przekonany, że to efekt jego własnego geniuszu.
Kiedy Pan zaczął redagować?
Skończyłem geografię, poszedłem na studium dziennikarskie i tam miałem swoją pierwszą gazetę „Krzywdę Wdowy, czyli Przybylik News”. Członkami redakcji byli: Staszek (wtedy Sander) Michalkiewicz, Maniek Miszalski, Maciej Rosalak, Maciej Pinkwart i Marek Tumanowicz. Gazeta ukazywała się w nakładzie jednego egzemplarza, ale miała wielu czytelników i była bardzo dobra. Redagowanie jej polegało na tym, że zamykaliśmy się w pokoju, stawiałem parę butelek wina i dopóki koledzy nie napisali wszystkiego, co mogło do gazety pójść, nie wypuszczałem ich.
To było pismo satyryczne?
Pismo o nieokreślonym profilu, coparodziennik z wiadomościami, wierszami, rysunkami i zalotami do atrakcyjnych koleżanek: Małgosi Niezabitowskiej, Olgi Oswaldo i Krysi Mikulanki. Pisaliśmy na maszynie, ja wyklejałem, ilustrowałem, redagowałem. Dystrybucja w gablocie wydziałowej. Czytelnicy gazetę zauważali i komentowali. Zawsze byłem uważany za świra. Skończyło się tym, że archiwum „Krzywdy” trafiło do Melchiora Wańkowicza, który pisał akurat drugi tom „Karafki La Fontaine’a”. Gdy to przeczytał, zmarł, a moje dzieło jako składnik jego biurka trafiło do Muzeum Literatury.
A Pan trafił do „Życia Warszawy” w połowie lat 70. To było wówczas jedno z najlepszych miejsc pracy dla dziennikarza.
Prasa była w ogóle niezłym miejscem do pracy. Niewiele się pracowało, nieźle zarabiało. Z „Życia Warszawy” się nie odchodziło – albo wyrzucała władza, albo pracowało się aż do własnego nekrologu. Ignacy Gawryluk – legenda gazety – zmarł w drodze do windy, Stefania Osińska – przedwojenna jeszcze skandalistka – odeszła jako zasuszona staruszka przy biurku w dziale miejskim. Wielu pracowało tu od początku, od 1944 roku. Byli tam akowcy, ludzie z niezwykle zagmatwanymi życiorysami.
Nieźle się piło?
Ja nie pijałem, choć pracowałem w dziale, w którym za kołnierz nie wylewano. Gdy się schodziło do zecerni, trzeba było być partnerem dla drukarzy w przyjmowaniu środków przeciwołowiowych. Drukarze, narażeni na wdychanie ołowiu, dostawali na wzmocnienie mleko, ale woleli usuwać metal z organizmu innymi płynami.
Gdy nastał stan wojenny, jako kierownik działu miejskiego stanął Pan przed komisją weryfikacyjną?
Tak. Jakiś muł z Komitetu Wojewódzkiego PZPR zaczął wyczytywać, że towarzysz Przybylik i jego dział pisali o handlu źle, o komunikacji źle i tak dalej. A ja byłem kierownikiem dopiero od dwóch miesięcy.
A partyjny był Pan od kiedy?
Od dawna. Jak mnie dzieci pytają dlaczego, odpowiadam, że z głupoty.
Bez tego nie dostałby Pan posady kierownika działu?
Może. Ale w „Życiu Warszawy” nie było musu, do partii zapisałem się wcześniej. Byłem cymbałem. Opatrzność dawała mi znaki, żebym się opamiętał. Koledzy w studium dziennikarskim nie chcieli mnie przyjąć, bo uważali, że im organizację zanieczyszczę, a ja nie skorzystałem z szansy.
Janina Paradowska, która pracowała z Panem w „ŻW”, w stanie wojennym rzuciła legitymację.
Janka została karnie przeniesiona do „Życia” ze zbuntowanego „Kuriera Polskiego”. Ja niczego nie rzucałem, nie lubię gestów.
To kiedy się Pan pozbył legitymacji?
W ogóle się nie pozbyłem.
Był Pan w partii do wyprowadzenia sztandaru?
Tak, ale w wyprowadzaniu nie brałem udziału, bo zastało mnie to na nartach.
Pomogła Panu w czymś ta legitymacja?
W niczym. Czasem szkodziła.
W czym?
Głównie w życiu towarzyskim.
A może dzięki niej mógł Pan być świrem?
Nie sądzę. Byłem raczej lekkoduchem i to mnie przed kolegami tłumaczyło. Wśród ludzi, z którymi współpracowałem w „Życiu Warszawy”, przynależność partyjna raczej kompromitowała. Oczywiście byli tacy, którym to coś dało. Lecz ja nie miałem ambicji bycia korespondentem zagranicznym. Być może dzięki temu nie wyrzucili mnie z pracy. Gdy zasiadający w komisji weryfikacyjnej koleś z Wydziału Prasy KC PZPR usłyszał, że i o Ursynowie piszemy źle, ożywił się nagle i powiedział: „To ja się zgadzam, bo ja tam mieszkam”. W ten sposób pozytywnie przeszedłem weryfikację. Ale parę tygodni potem „wadza” i tak doszła do wniosku, że nie nadaję się do prowadzenia działu miejskiego.
Lecz gdyby nie legitymacja, pewnie do Moskwy z wicepremierem Szałajdą by Pan nie poleciał.
Jaka legitymacja, brali z łapanki na taki wyjazd. Byłem sześć godzin na jakiejś konferencji naukowej. Ale do Związku Radzieckiego jeździłem już na studiach: nad Bajkał, do Uzbekistanu, Samarkandy, Estonii, na Łotwę. Działałem w kole naukowym geografów. Wyjazdy organizowaliśmy sami z pomocą studenckiego biura podróży Almatur. Polityki tam nie było żadnej.
Zresztą ja na studiach ciężko pracowałem. Myłem okna, cyklinowałem podłogi, nosiłem paczki. Nawet strajki marcowe przepracowaliśmy. W nocy byliśmy na strajku, rano o piątej przeskakiwaliśmy mur i lecieliśmy do roboty, wieczorem wracaliśmy. To był fantastyczny czas.
Nie dla tych, których wtedy wyrzucano.
Fakt, powyrzucali mnóstwo, tłukli nas. To były pierwsze wydarzenia, które świadomie obserwowałem. Ale to było w moim przypadku jeszcze szczeniactwo. Wszystko się składa na doświadczenie. Dziś mam stoicki stosunek do tego, co się dzieje. Gdy mnie posłowie albo ministrowie denerwują, wymieniam sobie nazwiska członków Biura Politycznego KC PZPR: Kociołka, Siwaka, Kliszkę, Grabskiego – i wszyscy dzisiejsi politycy od razu mi się podobają.
Do „Solidarności” Pana nie ciągnęło?
Nie. Zacząłem unikać wszelkich organizacji.
Oświadczenie lustracyjne Pan wypełnił?
Mam podpisane, leży w szufladzie jako dowód wstydu. Ale ja miałem w życiu tyle powodów do stresu, że w sumie nic specjalnego się nie stało.
Czego Pan dziś uczy młodych adeptów dziennikarstwa w Instytucie Kultury Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim?
Cały czas im przypominam, że jeśli dojdą do wniosku, że to nie jest zajęcie dla nich, odniosą pierwszy sukces. Zajmuję się głównie odstręczaniem ich od tego zawodu, bo jest on ciężki z wielu powodów: materialnych, etycznych. Po drugie, uczę ich tylko pisania informacji, bo informacja jest podstawą dziennikarstwa. Jeśli ktoś nauczy się pisać informacje na 800–1500 znaków, da sobie radę ze wszystkim.
Jacy są ci, którzy za chwilę przejmą media? Nie obawia się Pan ich?
Moi studenci są pracowici, znają języki, robią po kilka fakultetów, a do tego zwykle gdzieś jeszcze dorabiają. Myśmy byli gorzej przygotowani, mieliśmy mniejsze rozeznanie w świecie, byliśmy poddani praniu mózgu przez cały aparat propagandy. Dla wielu młodych ludzi stałem się mentorem, oparciem, lecz oni wszyscy są kandydatami na dużo lepszych ode mnie.
Ja miałem szczęście spotkać na swej drodze fantastycznych ludzi, takich jak Stefan Bratkowski, Hanna Krall, Ryszard Kapuściński. Z Kapuścińskim mieliśmy zajęcia na studiach, a on, już wtedy wybitny reporter, przeszedł z nami na ty, chodził po kawiarniach. Gdy się z nim spotkałem po latach, pamiętał moje nazwisko, przysyłał kartki z podróży.
Był Pan akurat tego dnia w „Szkle kontaktowym”, gdy nadeszła informacja o śmierci Kapuścińskiego.
Ile razy zdarzyło się panu w życiu, że znalazł się tam, gdzie trzeba było? Byłem jedynym z całej grupy gości „Szkła”, który go znał. Grzegorz Miecugow był jedynym, który zrobił z nim kilka wywiadów. Mogliśmy więc przerwać program i zacząć o mistrzu mówić.
Każdy, kto był dziennikarzem w latach 70., musiał czytać Kapuścińskiego, i to dokładnie. Kapuściński jest dziś u mnie lekturą obowiązkową, nie tylko dlatego, że był wielkim reporterem, ale operował językiem, który warto opanować. W języku polskim jest około 110 tysięcy słów. Przeciętnemu przechodniowi wystarczy tysiąc. Lecz nie można być dziennikarzem, jeśli zna się tylko tyle. Trzeba używać minimum 5–10 tysięcy.
Przytaczałem kiedyś studentom anegdotę Wańkowicza o sierżancie, któremu do opisania działania armaty wystarczały dwa słowa i zapytałem, czy wiedzą, kto to był Wańkowicz. Jak pan myśli, ilu z 25 wiedziało?
Pięciu.
Ani jeden. Sianecki nie mógł w to uwierzyć. Zadał to samo pytanie na spotkaniu z młodzieżą. Padła odpowiedź: patron szkoły dziennikarskiej.
Jednak jest się czego obawiać.
O nas też zapomną. Kiedy studiowałem dziennikarstwo, obowiązkiem było czytanie reportaży Egona Erwina Kischa. To, że mogę mówić z głowy, czyli z niczego w „Szkle kontaktowym”, właśnie czytaniu wszystkiego zawdzięczam. Zacząłem się przygotowywać do tego „Szkła” gdzieś w roku 1970.
Nigdy nie planowałem swojej kariery, z wyjątkiem pracy w „Życiu Warszawy”. A przecież pracowałem na przykład w Centralnej Agencji Fotograficznej, gdzie podpisywałem zdjęcia, pisałem do telewizyjnej „Panoramy Dnia”, „Polityki” i jeszcze paru pism, współpracowałem z Polskim Radiem, chodziłem do telewizji, jak mnie zapraszali. Nadal jednak uważam, że mogłem w tym zawodzie zdziałać więcej, nie jestem ani osobistością dziennikarską, ani wybitnym fachowcem.
Zapraszali Pana do mediów jako satyryka?
Nigdy nie występowałem jako satyryk. Bronię się przed tym. To, że byłem kiedyś redaktorem naczelnym „Szpilek”, nie znaczy, że jestem satyrykiem.
Lecz w takich butach występuje Pan w „Szkle”.
Bo ja wiem? Może raczej terapeuty. Pokazuję ludziom, że nie trzeba tego wszystkiego tak poważnie traktować. Mówię, co mi ślina na język przyniesie. Przychodzę pół godziny przed programem, kwadrans gadania przy pudrowaniu, potem godzina na antenie. Trzeba mieć tylko poczucie czasu, najlepiej powiedzieć dwa słowa i koniec. Nigdy nie miałem takiej pracy. Napisanie „Dnia targowego” to były trzy dni roboty. Nie pisałem o niczym, czego bym bezpośrednio nie dotknął.
Przez całe lata 80. dbałem, żeby się nie pokazać w telewizji, bo to byłby koniec. Ludzie na targu nic by mi nie powiedzieli, bo telewizja działała jak brygada antyspekulacyjna.
Pracowałem w telewizji na początku lat 70. w „Telewizyjnym kursie informatyki” i „Eurece”, legendarnym programie Jerzego Wunderlicha. Po 20 latach spotykam go, a on pyta, dlaczego wtedy zrezygnowałem. Ja zdumiony, że mnie jeszcze pamięta, a on na to, że byłem jedynym, który zrezygnował z przyjęcia etatu.
Pan jest z tych nieetatowych?
Od 15 lat nie pracuję na etacie. Prowadzę firmę wydawniczą, wydaję „Uniwersytet” i „Studenckie ABC”. Doszedłem do wniosku, że nie mogę uczyć młodych ludzi dziennikarstwa, nie dając im szans sprawdzania się w regularnym piśmie. „Uniwersytet” jest wspierany przez uczelnię, trzymam tę gazetę, żeby moi ludzie mieli gdzie pisać, bo ekonomicznie nie ma ona uzasadnienia. Większe, dzięki reklamom, ma „Studenckie ABC”, którego głównym ogłoszeniodawcą do niedawna była „Rzeczpospolita”. Zapewniała przez dwa lata połowę wpływów z reklam. Grzegorz Gauden zrozumiał, że chcąc robić gazetę nie tylko dla wąskiej grupy biznesmenów, trzeba pokazać młodym ludziom, że oferuje ona nie tylko zielone strony, ale też kulturę, sport, naukę. Za niewielkie pieniądze dostali wkładkę, która prezentowała tematykę niebiznesową i niepolityczną, a ja w zamian podsyłałem im najbardziej utalentowanych uczniów. Kryzys i cięcie kosztów wycięły reklamę w mojej gazecie, ale jakoś daję sobie radę.
Znajomości z mediów przydają się w biznesie?
Mam wielu znajomych, ale staram się nie robić interesów z przyjaciółmi. Kiedyś wkładkę w „Uniwersytecie” zamieszczała „Polityka”, lecz stwierdziłem, że nie będę namawiał kolegów, bo to ciężka rzecz. Wolę nieznajomych.
Kiedy na początku lat 90. „Życie Warszawy” przejął Nicola Grauso, naczelnym został Kazimierz Wójcicki, jego zastępcą Tomasz Wołek. Nie okazał się Pan dla nowych szefów „złogiem gierkowsko-gomułkowskim”?
Traktowali mnie dobrze, złego słowa nie mogę powiedzieć. Mieli bardzo dużo chęci, ale jeszcze nigdy w życiu niczego poważnego nie redagowali. Dostali szansę i „Życie Warszawy” z pierwszej gazety w Polsce i najważniejszego miejsca ogłoszeń stało się tym, czym dzisiaj jest.
Odszedłem z „Życia” w końcu 1991 roku, bo zaproponowano mi robienie „Szpilek”. To tak, jakby dziś ktoś mi zaproponował poprowadzenie „Polityki”. „Szpilki” były spółdzielnią pracy. Wydaliśmy trzynaście numerów.
I upadliście.
Głównie dlatego, że rada nadzorcza wydawnictwa podjęła taką decyzję. Przestaliśmy się ukazywać w marcu 1992 roku, a jeszcze jesienią czytelnictwo „Szpilek”, według ówczesnych danych, było wyższe niż „Tygodnika Powszechnego”. To były dziwne czasy. Przychodziły odpowiedzi na konkursy redakcyjne z Koszalina, a jednocześnie Ruch informował, że w Koszalinie mamy 110 procent zwrotów. W końcu wydawnictwo, do którego należało również „Wprost”, stwierdziło, że skoncentruje się na tym tytule.
Jak Pan znosi pogrzeby własnych tytułów?
Strasznie. To są katastrofy.
Która była najboleśniejsza? „Szpilek”, „Życia Codziennego”, „Życia Naszego Codziennego”?
Przykre były „Szpilki”, bo były bardzo dobrym pismem. Udało mi się stworzyć grupę fantastycznych współpracowników. Do „Szpilek” pisali: Janka Paradowska, Jurek Baczyński, Jacek Mojkowski, Zdzisław Pietrasik, Andrzej Fąfara, Monika Olejnik, Tomasz Lis. Plus Stanisław Tym. Najgorsze, gdy tytuł pada, a nie wiadomo dlaczego. Gdyby robił pan gniota, gdyby nikt go nie kupował... ale myśmy, jak się potem okazało, sprzedawali około 40 tysięcy egzemplarzy! Nikt się wtedy jednak nawet nie pochylił nad jakąkolwiek analizą rynku.
Po „Szpilkach” został Pan naczelnym „Życia Codziennego”. I znów upadek.
To miała być gazeta miejska, warszawska. Bo ja mam hopla lokalnego. Przechodząc do „Szpilek”, porzuciłem, oprócz „Życia Warszawy”, także ursynowskie „Pasmo”, które robiliśmy od końca lat 80. Był to pierwszy w ówczesnej Polsce tygodnik lokalny.
Podobno wiceszefowa RSW Prasa-Książka-Ruch Alina Teplina dała Wam papier w zamian za załatwienie mieszkania na Ursynowie u zaprzyjaźnionego prezesa spółdzielni?
Nie było żadnego mieszkania. Faktem jest, że przez trzy lata założyciel gazety Andrzej Ibis Wróblewski wydeptywał gabinety. Nie było drukarni, papieru, miejsca w kolportażu, zezwolenia – wszystko trzeba było załatwić. Dziś ojców sukcesu jest wielu – czytając wspomnienia założycieli „Pasma”, cieszę się, że było nas tak wielu. Ale kiedy przyszło do wydawania, był Ibis, ja i Tadeusz Jeleński, sekretarz „Życia Warszawy”.
W 1990 roku zrobiłem z „Pasma” pierwszą w Polsce gazetę rozdawaną za darmo. Podpatrzyłem, jak to się robi w Walii, dokąd pojechałem na stypendium Fundacji Thomsona. „Pasmo” już się źle sprzedawało, szalała inflacja. Wydawnictwo chętnie by mi je oddało. To był najlepszy pomysł w życiu – i go spieprzyłem. Jak się chcę wkurzyć, wyciągam z szuflady pismo do dyrektora, w którym proszę o przekazanie mi na własność deficytowego tytułu za symboliczną złotówkę. Jednak nie zaniosłem tego pisma – czułem się niezręcznie, bo to koledzy, bo nie wypada. Stoczyłem za to z nimi kilkutygodniową bitwę, by „Pasmo” rozdawać. Na argument, że gazeta darmowa nie ma prestiżu, odpowiadałem, że nie ma prestiżu gazeta, której nikt nie czyta.
Gdy bezpłatne „Pasmo” trafiło do wszystkich ursynowskich mieszkań, zaczęło przynosić dochód już po dwóch tygodniach. Jeśli ktoś naprawiał buty i dał nam ogłoszenie, do nikogo innego ludzie nie szli. Pismo wypełniło się ogłoszeniami, koledzy z wydawnictwa zobaczyli pieniądze i o przejęciu gazety nie było już mowy. Odszedłem do „Szpilek”, a po ich zamknięciu do „Życia Codziennego”.
Wyglądało jak kopia „Życia Warszawy” – ten sam layout, te same rubryki, ci sami autorzy.
„Życie Warszawy” za czasów Wołka porzuciło stary wygląd. Nasza redakcja spotkała się trzy dni przed startem. Ponieważ pracowałem w „Życiu Warszawy” 17 lat, znałem wszystkich: zecerów, linotypistów, kierowników. Naczalstwo zaproponował mi Jan Rurański. Powstała spółka, w której były największe tuzy biznesu: Elektrim, Ciech, Animex, Rolimpex.
Prawie jak w późniejszej Telewizji Familijnej.
Niestety, za dobrze żeśmy ich namawiali. Mieliśmy nadzieję, że chcą na tym zarobić. A oni weszli w to, licząc na prestiż i nie traktowali tego jak prawdziwego interesu. Mieliśmy 40 tysięcy nakładu, część w sprzedaży kioskowej, część w rozdawnictwie. Popełniliśmy jednak kilka błędów. Nie wolno na przykład zrażać do siebie drugorzędnych doradców i pomocników akcjonariuszy. No i gazeta padła.
I odrodziła się jako „Życie Nasze Codzienne”.
Lecz już jako firma z udziałem koleżanki dziennikarki, moim oraz jednego dominującego inwestora. Tu również doszło do kuriozalnej sytuacji: ostatni numer, który się ukazał w 1994 roku, miał reklamy o wartości jednej dziesiątej długu, który nas powalił. Ale główny udziałowiec powiedział: koniec. Prosiliśmy o wzięcie kredytu. Prosiliśmy, by dał nam czas na znalezienie inwestora, który wykupi jego udziały. Odpowiedź brzmiała: nie, bo nie. Gdybyśmy dotrwali z tym nakładem 40–50 tysięcy do dziś...
...to zamiast w „Szkle kontaktowym”, siedziałby Pan w „Loży prasowej”.
Byłbym może właścicielem stacji telewizyjnej...
À propos telewizji: „Antena”, kolejny Pana projekt, nie zdążyła upaść, bo nawet nie wyszła.
Wszystko było przygotowane, zrobiliśmy trzy próbne numery, ale wybuchła afera Rywina i telewizję publiczną, która sprzedała Jerzemu Domańskiemu licencję, lecz w zamian zobowiązywała się do promocji i reklamy, sparaliżowało. Nie podnosili telefonów, nie podpisywali umów. Mógłbym mówić, że jestem ofiarą afery Rywina.
Nigdy Pan nie myślał: „Znów mi nie wyszło, może się do tego nie nadaję”?
Nieraz, ale „Pasmo” wychodzi do dziś, do upadku „Szpilek” nie ja doprowadziłem, podobnie z „Życiem Codziennym”. Fakt, Jurek Iwaszkiewicz śmieje się ze mnie, że moją specjalnością jest rozkładanie gazet. Tylko trzeba dodać, że często za moje własne pieniądze.
Nie załamało to Pana?
Kiedy upadło „Życie Nasze Codzienne”, przeżyłem największy stres. Na szczęście ci, którzy tam zaczynali, dają sobie doskonale radę. Joasia Podgórska w „Polityce”, Jurek Durlik w TVN 24, Agnieszka Sopińska w „Dzienniku”. Cieszą mnie sukcesy wszystkich, którym pomagałem w zawodowym starcie, także w „Życiu Warszawy”. Tomek Sobiecki jest zastępcą naczelnego w „Rzepie”, pracuje tam Eliza Olczyk, Marek Saryusz-Wolski jest naczelnym „Polski Zbrojnej”. Po upadku „Życia Naszego Codziennego” wszyscy znaleźli pracę, z wyjątkiem mnie.
Przecież Pan nie zginął.
Wpadłem na pomysł wydawania modnych dziś gazetek dla klientów. Przekonałem ludzi z PKO, że taka gazetka powinna wyglądać jak prawdziwa gazeta, a nie kolorowa ulotka z kroniką życia prezesa. Robiłem to przez dwa lata dla regionu warszawskiego, aż centrala stwierdziła, że też chce takie coś mieć. Zorganizowałem gazetkę dla 13 regionów, po czym bank stwierdził, że musi ogłosić przetarg. Jak pan myśli, do którego etapu przeszedłem?
Został Pan zdyskwalifikowany na starcie.
Nie przeszedłem pierwszego etapu. Potem robiłem podobne gazetki innym firmom.
Nie miał Pan poczucia, że się cofa?
Gdy coś się robi dobrze, co to przeszkadza, że jest to gazeta promocyjna? Nie oszukiwałem, nie wsadzałem kitu. Ludzie mieli pracę, ja miałem przyjemność, patrząc, że klienci przychodzą do banku i tę gazetę czytają.
To po co został Pan stołecznym radnym? Przestał Pan wierzyć, że może coś zmienić jako dziennikarz?
Dziennikarstwem nie można niczego zmienić. Dziennikarstwo może inspirować, ale nie jest od organizowania, tylko od dostarczania informacji. Gdy ludzie dostaną wiedzę, wyrobią sobie opinię, a opinia tworzy resztę.
Do kandydowania na radnego namówił mnie kolega. Przegrałem wybory z piłkarzem Stanisławem Terleckim, lecz on potem zrezygnował, więc wzięli mnie. Następne wybory już wygrałem. Ale nie byłem aktywnym radnym.
Co więcej, trochę się Pan tam wygłupiał.
Jeśli w statucie miasta jest zapis, że herbem jest syrenka w kolorze naturalnym, pytałem, jaki to jest kolor naturalny. Przecież ryba jest sina. Podsunąłem też argumenty prawicowym radnym, którzy protestowali, gdy dzieci chciały nazwać przedszkole imieniem Kubusia Puchatka, a nie jakiegoś bojownika. Kpiłem sobie, że Kubuś to kosmopolita o nieokreślonej płci i nieustalonym imieniu.
Co Panu dało to rajcowanie?
Mimo wszystko nabrałem szacunku do ludzi pracujących w samorządzie. Wśród radnych wybieranych z różnego klucza jest mnóstwo osób, którym się chce coś zmieniać. Nauczyłem się nie oceniać grupowo, mówiąc na przykład, że cały Sejm jest do kitu. Bo są tam ludzie, o których nie wiemy, że istnieją, a którzy ciężko pracują.
Trudniej dziś drzeć Panu łacha z polityków, których dobrze zna, jak na przykład Pawła Piskorskiego?
Jestem wyjątkowo czujny, by nie palnąć o kimś takim czegoś dobrego. Trzeba tonować pochwały i nie dać poznać, że ma się jakieś bliższe relacje. Oczywiście zdarzają się politycy, którzy samodzielnie przeszli ze mną na ty, ponieważ jesteśmy w podobnym wieku i parę razy się spotkaliśmy.
TVN czyścił ostatnio Internet z nagrania Kamila Durczoka klnącego jak szewc. Była taka sytuacja przed czy po „Szkle kontaktowym”, która – gdyby jej zapis wyciekł – sprawiłaby, że zapadłby się Pan pod ziemię?
Po pierwsze, nie przeklinam. Choć był taki dzień, kiedy ryczałem w sposób straszny. Mieliśmy wydać pierwszy numer „Szpilek” po przerwie, była przygotowana impreza – wręczenie Złotych Szpilek – i na ten wieczór miała dojechać gazeta. Tymczasem grafik, który chciał wszystko zrobić na tip-top, zawalił termin. Wypadliśmy z harmonogramu, gazeta spóźniła się o tydzień. Jezus Maria, jak ja strasznie na niego ryczałem, wymyślałem mu od najgorszych. Aż uświadomiłem sobie, że on przecież chciał dobrze. Zrobiło mi się wstyd i od tej pory nie ryczę.
Ale Durczoka rozumiem. Zachował się podobnie jak każdy, kto pracuje w dużym stresie: dziennikarz, chirurg, lotnik, komandos.
Ogląda Pan „Szkło” ze sobą?
Niech pan da spokój. Po pół roku dostałem płytkę i miałem cały dzień rozwalony. Wstydziłem się. To nie jestem ja: stękam, jąkam się, robię pełno błędów. Może są ludzie, którzy się sobie podobają, ale ja nie. Jeśli chcę się ustawić do pionu, przeglądam, co ludzie o mnie piszą w Internecie – tam zawsze można liczyć na jakiegoś uprzejmego rodaka... To otrzeźwia.
Przez lata pisał Pan w gazetach, wydawał je – ale dopiero dzięki programowi w telewizji rozpoznają Pana na ulicy.
Każdy dziennikarz chce się wybić ponad przeciętność. Ale jest nas w tym zawodzie ponad dwadzieścia tysięcy, w tym wielu zdolnych, pracowitych, niezwykłych ludzi. Proszę jednak zapytać przeciętnego człowieka, ile zna nazwisk dziennikarzy. A potem proszę mu zadać pytanie, ilu zna takich, którzy nie pojawiają się w telewizji?
Rozmawiał Jarosław Murawski, „Newsweek Polska”
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter