Wydanie: PRESS 01/2008
Przestawiam życiorysy
Dziennikarz nie powinien się bać spraw tabu, tylko myśleć, jak obnażyć ich chory mechanizm Budzi Pan emocje wśród poznańskich dziennikarzy. Sprzeczne: koleżeński, ale się wywyższa, ambitny, ale arogancki. Jestem dziennikarzem od jedenastu lat. Wstaję codziennie rano i robię swoje, czyli szukam tematu. Nie utrzymuję kontaktów z tzw. środowiskiem dziennikarskim, nie chodzę na środowiskowe imprezy. Zastanawiam się, co by musiało się stać, bym się musiał odwoływać do solidarności dziennikarskiej. Taka osoba może oczywiście budzić kontrowersje. Krzyczy Pan na czytelników, gdy dzwonią i zauważają, że coś Pan napisał nie tak. Bywa, że dzwoni ktoś, kto jest niezadowolony z artykułu. Ale czy ja krzyczę? Na to akurat ma Pan świadków. Jak wiadomo, zajmuję się tematyką, która nieraz powoduje przestawienie życiorysów moich bohaterów. Trudno oczekiwać, by potem dzwonili do mnie z pochwałami. Gdy taka rozmowa się przeciąga, a nie ma możliwości porozumienia, trzeba ją zakończyć w sposób stanowczy. Niektórych osób nie nazwałbym czytelnikami. Sprostowania do swoich tekstów nadal Pan drze? Nie przypominam sobie, by przychodziło dużo sprostowań do moich tekstów. A jeśli byłyby zasadne, musiałyby się pojawić w gazecie. Zresztą nie ja decyduję, czy sprostowanie zostanie opublikowane. Wie pani co, chyba wolę te bardziej „towarzyskie” opowieści na mój temat. Pokora jest cechą dobrego dziennikarza? O, przede wszystkim. Czy wobec bohaterów swoich tekstów też? Potrzebna jest cierpliwość, powściąganie pewnych emocji, umiejętność nieulegania fascynacji jakąś informacją. Studenci kiedyś pytali mnie, czym jest dla mnie dziennikarstwo. Odpowiedziałem, że to pewien schemat myślenia. Wyobrażam sobie dziennikarza jako pewnego rodzaju drut łączący nadawcę informacji i jej odbiorcę. Powinien dbać o to, by na tym drucie było jak najmniej zniekształceń informacji, by ona w miarę wiernie dotarła od nadawcy do odbiorcy. Przy czym nie myślę o prasie tabloidowej, w której informacja jest wysyłana z napięciem 12 woltów, a dociera pod napięciem 200 woltów. Dziennikarz powinien wynajdywać pewne mechanizmy i jak najwierniej je opisywać. Bywa, że pokazanie mechanizmu przestawi komuś życiorys, ale niesłusznie. Pamięta Pan tekst o tym, że z poznańskiego zarządu CBŚ wyciekły tajne dokumenty, w tym listy tajnych współpracowników CBŚ? Papiery okazały się spreparowane. W poznańskim Radiu Merkury słuchałam Pana rozmowy z byłym już naczelnikiem zarządu poznańskiego CBŚ Jerzym Jakubowskim. Usłyszałam urażonego krytyką dziennikarza, który w trakcie rozmowy wstał i wyszedł ze studia. Do pewnego momentu to była rozmowa między mną, dziennikarzem, a człowiekiem, który czuł się skrzywdzony. Już przed wejściem do studia naczelnik nie chciał mi podać ręki. Potem emocje wzięły górę i dlatego nie widziałem sensu dalszej rozmowy. Miał trochę racji. Listy tajnych współpracowników okazały się fałszywe, prokuratura umorzyła postępowanie, ale po tym tekście poznańskie CBŚ nieco ucierpiało. Napisałem, że zdaniem naczelnika listy mogły zostać sfałszowane. Sprawa zaczęła się od tego, że poznańska prokuratura prowadziła śledztwo w sprawie wycieku tajnych informacji z Centralnego Biura Śledczego do grupy przestępczej. Dowiedziałem się o tym i opisałem to śledztwo. Dowiedziałem się też, że w pewnej grupie przestępczej Urząd Kontroli Skarbowej znalazł pewne dokumenty i że wyciek miał być z CBŚ. Zadzwoniłem do naczelnika Jakubowskiego, który stwierdził, że nic o tym nie wie. Tytuł „CBŚ gangsterom” i mocny lead swoje zrobiły. Gdy sprawę umorzono, naczelnik miał prawo być urażony. Ale to nie on wyszedł ze studia, tylko Pan. Nie sądzi Pan, że to świadczy o słabości dziennikarza? Nie jestem doskonały. Nie było moim założeniem niszczenie ludzi, ale czy miałem zrezygnować z pisania tekstu? Oczywiście, w takich sytuacjach zawsze są wątpliwości. Gdybym pisał artykuł i ich nie miał, byłoby to dziwne. Wyciąganie wniosków z różnych tekstów, jak na przykład z tego o CBŚ, powoduje, że dziennikarz staje się coraz bardziej ostrożny, z coraz większą precyzją podchodzi do swojej pracy i patrzy na nią bardziej krytycznie. Wielkopolski oddział SDP przyznał Panu w 2004 roku nagrodę Virtuti Civili m.in. za artykuł ujawniający, że dyrygent Wojciech Krolopp molestował seksualnie nieletnich chłopców. W uzasadnieniu napisano: „za pasję dochodzenia do prawdy niepopularnej”. O sprawie wiedział ponoć cały Poznań. Miał Pan wątpliwości, by to ujawnić? Wątpliwości to – moim zdaniem – nie jest kwestia delikatności tematu. Dziennikarz nie powinien się bać spraw tabu, tylko myśleć, jak obnażyć ich chory mechanizm. Oczywiście, mając na uwadze dobro pokrzywdzonych. Natomiast wątpliwości rodzą i muszą rodzić informatorzy oraz ich intencje. W sprawie Kroloppa najbardziej przykre było to, że o jego pedofilii słyszeli nie tylko urzędnicy i artyści, ale nawet poznańscy dziennikarze. Świadom tego musiał być również jeden z moich kolegów z „Gazety Poznańskiej”. Odkryłem, że na koszt zespołu zjeździł kawał świata, był tam, gdzie najczęściej dochodziło do molestowania, i opisałem to w kolejnych publikacjach. A on przez posłańców przekazywał mi swoje pretensje. Do mojego ówczesnego szefa w „Gazecie Poznańskiej” Jarosława Gojtowskiego dzwonił zarówno Krolopp, jak i pewna postać znana w środowisku poznańskim, która przekonywała, żeby nie ruszać autorytetu. Ale Gojtowski tylko się rozsierdził i kazał grzebać głębiej. Jednak tekst czekał trochę na publikację. Jeżeli czekał, to dlatego, że szefowie mieli wątpliwości, czy jest rzetelnie udokumentowany. Podstawowym problemem przy powstawaniu tego tekstu było bowiem dotarcie do źródeł informacji. Przekonanie dorosłych już mężczyzn, by opowiadali o tym, o czym chcieliby zapomnieć. Były też matki chłopców, przez które należało się przebić. Pamiętam, jak jedna z nich po wysłuchaniu mojej relacji pochyliła się i powiedziała mi: „Proszę pana, dla sztuki trzeba się poświęcać”. Sprawa Kroloppa nauczyła mnie, że nie jestem najmądrzejszy na świecie jako dziennikarz. Nauczyłem się wtedy pokory w rozmowie z ludźmi. Kolejny Pana news o Kroloppie, opublikowany już po przejściu do poznańskiej „Wyborczej”, wywołał nie tylko sensację, ale i krytykę. Wiosną 2004 roku ujawnił Pan, a także „Super Express”, że Krolopp jest nosicielem wirusa HIV. Zebraliście za to spore cięgi. Oj, oberwaliśmy wtedy mocno od kolegów. To był jeden z tematów tzw. nieprzetartych w naszym kraju. Tak jest z seksem, tak jest z ciężkimi chorobami. Tu w grę wchodziło złamanie tajemnicy lekarskiej. Do dziś pamiętam rozmowę z pewnym lekarzem, gdy jeszcze nie miałem stuprocentowego potwierdzenia tej informacji, czy zamierzają teraz poinformować chłopaków, z którymi Krolopp miał kontakt, że mogli zostać zarażeni. On na to: „Nie mamy prawa. Jak pan nie napisze, to my nic nie zrobimy, bo nie możemy”. Pamiętam, że w „Gazecie” nikt nie miał pomysłu, jak taką informację podać. Jak zrobić to najlepiej. Ale w końcu opublikowaliśmy ją, bo nie było innej możliwości, by powiadomić ludzi, że powinni się przebadać. Dziennikarz, który chce opisywać sprawy drażliwe, mechanizmy nieodkryte, musi sobie zdawać sprawę z tego, że każda tego typu publikacja wzbudzi emocje i komentarze. Kiedyś zastanawiałem się, jaki przyjąć wzorzec, kanon zachowań, żeby stawić czoło wątpliwościom typu: czy nie popełniłem błędu? czy nie poszedłem za daleko? I prawdę mówiąc, do dziś takiego kanonu nie wypracowałem. Każdy temat wymaga bowiem innego schematu, innej analizy. Dziś wiem, że jeżeli robię dużą sprawę, część mediów będzie szukała podważenia moich tez. W wypadku „Pracy za seks” wątpliwości były nawet w samej „Gazecie Wyborczej”. Oczywiście, że były. To była orka, jeżeli chodzi o szukanie źródeł i uwiarygodnianie ich. Pojechałem w rejon Łodzi, chcąc zrobić zupełnie inny temat – miałem informacje, że wokół Stanisława Łyżwińskiego kręcą się osoby związane z grupą przestępczą, o czym zresztą napisałem potem tekst – a wyjechałem z historią w głowie, jak to wysocy rangą działacze Samoobrony wykorzystują stanowiska do tego, by zaspokoić prymitywną chuć. Są nazwiska, są szczegóły. Ponieważ jednak to było przed wyborami samorządowymi, ludzie nie bardzo chcieli rozmawiać. Miałem kilka osób spisanych, by się do nich odezwać po wyborach. Zadzwoniłem. Z rozmów zaczął się wyłaniać obraz jakichś kobiet, które kręcą się koło Łyżwińskiego. Nie wiedział Pan, że wcześniej informacje takie dostał łódzki oddział „Gazety Wyborczej”, ale tematu nie pociągnął? Wtedy nie. Już po opublikowaniu tekstu usłyszałem, że chłopaki z Łodzi mieli informacje o Łyżwińskim, ale nie byli w stanie przebić się przez mur milczenia. Ja akurat trafiłem na sprzyjający moment dla dziennikarza, gdy ludziom otwierają się gęby, są sfrustrowani, nie spełniły się ich oczekiwania – to sprzyjający moment, by wejść na łowisko i żerować. Kiedy Pana tekst ukazał się w „Dużym Formacie”, znowu część mediów była przeciwko Panu. Szczególnie gdy okazało się, że Łyżwiński nie jest ojcem dziecka Anety Krawczyk. Wiele się nauczyłem po tym moim reportażu. Na przykład tego, by chronić źródła informacji. To chyba nie była dla Pana nowość. Chronić przed telewizją. Do dzisiaj się zastanawiam, jak dalece mogłem chronić Anetę Krawczyk. Gdy na przykład puściliśmy informację o tym, że pewna działaczka Samoobrony była nękana przez pewnego działacza, by zmieniła zeznania, na jej osiedle pojechała telewizja, zapukała do drzwi i zapytała matkę: „Czy pani wie, że córka spała z Łyżwińskim?”. Telewizja spali wszystko, wpada z kamerą, szuka obrazka, reszta jej nie interesuje. Tylko że gdyby Aneta Krawczyk nie zdecydowała się na występ w „Teraz my!”, sprawa mogłaby nie zostać tak szybko wyjaśniona. Pamiętajmy, że jej nazwisko ujawnił sam Andrzej Lepper. Ponadto my opublikowaliśmy reportaż o pewnym mechanizmie: wierchuszka Samoobrony molestuje kobiety. Na drugi dzień Aneta Krawczyk mówi w telewizji, że ma dziecko z Łyżwińskim i że próbowano ją zmusić do aborcji – i zaczyna się festiwal, odliczanie dni do ogłoszenia wyników badań DNA. Powiedziałem szefom w „Gazecie”, że jeśli się okaże, iż Łyżwiński nie jest ojcem, nikt już nie będzie pamiętał, gdzie ona to powiedziała, tylko wezmą mnie pod pręgierz. Miał Pan wrażenie, że stoi sam pod tym pręgierzem? Kiedy w telewizji na czerwonym pasku ukazało się, że Łyżwiński nie jest ojcem dziecka, odebrałem z siedemdziesiąt telefonów. Po dziesiątym mówiłem, że to ja jestem ojcem. W telewizji nakrzyczał Pan na Sekielskiego, że to TVN nadał temat ojcostwa Łyżwińskiego. A kiedy radny z Tomaszowa Mazowieckiego oświadczył w TVP, że jest współautorem Pana tekstu, nie chciał się Pan „zniżać” do komentowania tego. Nie pomagał Pan sobie. Co miałem tłumaczyć? Że jakiś radny wymyślił sobie, że to on ujawnił pierwszy tę informację o pracy za seks, by obalić rządy Samoobrony i założyć partię z Rokitą i Płażyńskim? Wielu pewnie myśli, że coś w tym jest. Trudno, jest jakaś granica absurdu, którego już nie należy komentować. Jak to się stało, że Pan, pracownik firmy przygotowującej wycinki, został dziennikarzem „Expressu Poznańskiego”? W 1995 roku przyjechałem na studia do Poznania. Byłem na zaocznej politologii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Jak każdy student szukałem pracy. W 1996 roku trafiłem do centrum dokumentacji prasowej, dziś jest to wielka firma Presservice. Robiłem to, co uwielbiałem: czytałem gazety i robiłem wycinki. Moja firma była w tym samym budynku, w którym mieściły się redakcje ówczesnego „Głosu Wielkopolskiego”, „Gazety Poznańskiej” i „Expressu Poznańskiego”. Tam poznałem kilku dziennikarzy, którym trzeba było wyszukiwać artykuły na zadane tematy. Pasjonowały mnie opowieści o ich pracy. Zaniosłem więc kilka swoich tekstów do redakcji „Expressu Poznańskiego”. Wicenaczelny powiedział: „Chcesz, to pisz. Dostaniesz wierszówkę”. Etat dostałem po materiale, w którym wykorzystałem po raz pierwszy prowokację. Na Rynku Łazarskim kupiłem kasety z pornografią dziecięcą. Dziś żałuję sposobu rozwiązania tej sprawy, bo zaangażowaliśmy policję. Jako doświadczony dziennikarz bym tego nie zrobił. Przed publikacją tekstu poinformował Pan policję? Niestety, tak. Dziś wiem, że dziennikarz nie powinien współpracować z policją, nie powinien łapać przestępców, tylko opisywać mechanizmy przestępstw. Kiedy doszło do połączenia „Expressu” i „Poznańskiej”, automatycznie przeszedłem do „Poznańskiej”, a potem pracę zaproponowała mi „Gazeta Wyborcza”. Jak to jest z Pana pisaniem? Ponoć nie lubi Pan tego. Redaktorzy mówią o Pana tekstach: „Jest co redagować”. No, nie za bardzo lubię pisać. Pisanie to jest pięć procent pracy dziennikarskiej, dziewięćdziesiąt pięć procent to zbieranie informacji i weryfikowanie. A gdy trzeba siąść, odsłuchać taśmy i to spisać, mam z tym problem. Tylko że dziewięćdziesiąt pięć procent efektu zależy do tego, jak sprawa zostanie napisana. Zgadza się. Boleję nad tym. Łatwiej wziąć ukrytą kamerę, nagrać i puścić? Prowokacje w naszym kraju polegają na tym, że łapie się polityka za rękę, potem ten polityk zwołuje konferencję, że to nie jego ręka, a potem dzwoni „Press” i pyta, czy nie przekroczyliśmy granicy etyki dziennikarskiej. „Press” dzwoni, aby spytać, czy cała robota dziennikarska będzie taka jak wówczas, gdy nagrał Pan, jak Renata Beger kupuje podpisy na listach do Sejmu i pokazał to w Internecie. To tak, jakby wcześniej nagrał Pan tylko Anetę Krawczyk, zamiast napisać poważny reportaż o mechanizmach. Dlatego nie lubię pracować obrazkiem. Gdy współpracowałem z wielkopolską telewizją WTK, zrobiłem kilkanaście materiałów. Z pierwszych byłem zadowolony, ale potem to już była gonitwa za obrazkami. Nie lubi Pan pisać, nie lubi pracować obrazem. Zaraz zacznę Panu współczuć. Nie lubię zabierać się do pisania, zwłaszcza gdy przede mną leżą trzy, cztery notesy pełne rozmów i kilkanaście godzin nagrań. Ale gdy tekst mam już w głowie, zaczyna się zabawa słowem, konstrukcją tekstu. Choć najbardziej lubię zbierać informacje, gonić za newsem. Przy czym zawsze powtarzam, że nie jestem dziennikarzem śledczym, bo takiego fachu – moim zdaniem – nie ma. Owszem, na Zachodzie ukuto pojęcie „investigative reporter”, ale myślę, że po prostu ktoś chciał się poczuć lepiej, więc stworzył elitarną materię pojęciową. W naszym kraju, jeśli tylko dziennikarz zada dwa pytania więcej i nie daje się od razu wyrzucić za drzwi, to znaczy, że jest śledczy. Tymczasem dociekliwość to przecież kwintesencja dziennikarstwa. Jak mówił sto lat temu William Hearst: „Najważniejsza dla dziennikarza informacja to ta, którą chcą przed nim ukryć. Reszta jest reklamą”. Zawsze powtarzam studentom: nie wpuszczają drzwiami, wchodźcie oknem. A jak trzeba, to i kominem. Nadal jest Pan wierny zasadzie, że rzecznik prasowy to ostatnia osoba, do której dzwoni dziennikarz? Tak. Wszyscy rzecznicy mają swoje grona zaufanych dziennikarzy i nie potrafią trzymać języka za zębami. Była taka sytuacja, że zapytałem jakiegoś rzecznika o coś, o czym nie miał pojęcia, po czym konkurencja napisała to, co ja zbierałem przez miesiąc, na podstawie rozmowy z rzecznikiem, który wszystkiego dowiedział się ode mnie. Nie ma rzecznika, z którym byłbym na ty. Nie wyobrażam sobie sytuacji, gdy dzwoni do mnie rzecznik prasowy i mówi: „Słuchaj, Marcin, jest taka sprawa, nie należy o tym pisać”. Bo po co mam krzyczeć na tego człowieka? PR-owców też Pan nie lubi. Gdy dziennikarz śledczy „Wyborczej” Maciej Gorzeliński odchodził do PR, był Pan ponoć oburzony. Raczej zdziwiony, bo gdy odszedł, był młodym człowiekiem, a uważam, że w dziennikarstwie można wiele lat harcować. Moim wzorcem jest Bob Woodward, który ma sześćdziesiątkę, napisał wiele tekstów i książek, jest zastępcą redaktora naczelnego „The Washington Post” – i jakoś nie wpadł na to, by przejść do public relations. Bo do czego się sprowadza PR? Do tego, że bierzemy g..., owijamy je w papierek i wmawiamy ludziom, że to cukierek. Jak przeczytają to PR-owcy, nie zostawią na Panu suchej nitki. PR-owiec to człowiek, który bierze pieniądze za to, by kreować wizerunek firmy. Dziennikarz jest od tego, by pokazywać jej prawdziwy obraz. Lecz nie mówię, że nie lubię PR-owców – dzięki nim mam przecież robotę. Bo dziennikarstwo polega na tym, by odwijać ten papierek i pokazywać, co jest w środku.
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter