Wydanie: PRESS 12/2007
Żyję z puenty
Dowcip nie jest przez Polaków zbyt ceniony. Bardziej cenimy smutek Pali Pan? Po ostatnich kłopotach ze zdrowiem bardzo ograniczyłem. Paradoksalnie najwięcej papierosów wypaliłem, robiąc serię rysunków antynikotynowych, bo pracowałem w stresie, mając w pamięci to, że jestem w szponach obrzydliwego nałogu. Te w dodatku „Gazety Wyborczej” pt. „Jak rzucić palenie” wyglądają, jakby autor rysował bez przekonania. Nie sądzę, bo jednak jestem przeciwnikiem papierosów. Na usprawiedliwienie mam wypowiedź pewnego filozofa moralisty. Zapytano go, dlaczego nie postępuje zgodnie z tym, co głosi w swoich dziełach. Odpowiedział: „Czy widzieliście drogowskaz idący w kierunku, który wskazuje?”. Pana rysunki były w reklamie wódki Finlandia, czekolady Alpen Gold, na billboardach reklamujących Coca-Colę. Nie rozmienia się Pan na drobne? Nie rozumiem pytania. Jeżeli widzi się rysunek Andrzeja Mleczki w poważnej gazecie, a potem na opakowaniu czekolady, ten pierwszy zaczyna tracić swoją moc. To pogląd z czasów, kiedy w Polsce uważano, że prawdziwy artysta powinien żyć w nędzy, a na koniec, efektownie plując krwią, umrzeć na suchoty. Rozumując w ten sposób i zachowując wszelkie proporcje, można by się czepiać nawet Michała Anioła, że na zlecenie papieża wykonał jakieś malunki na ścianach, które były reklamą religii katolickiej. Dziś takie myślenie to anachronizm. Najwięksi artyści wykonują komercyjne zamówienia. Salvador Dalí projektował etykiety na wino, Andy Warhol reklamował zupę Campbell, a grafiki Picassa, van Gogha czy Miró znajdują się na T-shirtach. Prawdę mówiąc, też kiedyś miałem opory, ale od kilku lat, jeżeli tylko mam czas i propozycja jest interesująca, nie odmawiam. Billboardy na rzecz akcji równego traktowania kobiet to też komercja czy już misja? Jedno nie wyklucza drugiego, ale to zamówienie zrobiłem akurat z pełnym przekonaniem. W końcu przez dwa tysiące lat kobiety były w Europie obywatelami drugiej kategorii. W Polsce do dzisiaj szacunek dla kobiet polega wyłącznie na żenującym całowaniu w rękę, na co obcokrajowcy reagują z lekkim obrzydzeniem. Poprzedni premier cmokający wszystkie kobiety w okolicy po rękach był wyjątkowo irytujący. Nawiasem mówiąc, zawsze byłem zdziwiony, kiedy słyszałem, że moje rysunki są antyfeministyczne, bo występujące w nich obywatelki nie grzeszą inteligencją. Odpowiadałem, że głupota nie ma płci i równie często jak niezbyt rozgarnięte kobiety rysuję tępych mężczyzn. Dziennikarki też do nierozgarniętych należą? Bo – Pana zdaniem – kiedy dziewczyna nie może znaleźć roboty, zostaje dziennikarką. Zdarza się. Prawdziwą plagą są redaktorki z pism kolorowych, które dzwonią regularnie i zadają jakieś idiotyczne pytania. Czy wierzę w latające spodki? Czy lubię sałatki jarzynowe? Czy kocham pieski? Niedawno zadzwoniła do mnie dziennikarka i poprosiła, żebym wyjaśnił, dlaczego jestem patriotą. „A skąd pani wie, że jestem?” – zapytałem. To był koniec rozmowy. Czy jednak to, że przed wejściem do Unii Europejskiej namawiał Pan w telewizji do głosowania za, nie było właśnie przejawem patriotyzmu? Ojciec Rydzyk uznałby to raczej za zdradę ojczyzny. Jak widać, patriotyzm to pojęcie relatywne. Wejście do Unii było sprawą wyjątkową. Staram się nie angażować nadmiernie w cokolwiek, a zwłaszcza w politykę. Rysunki w „Polityce” dowodzą jednak, że potrafi się Pan angażować długoterminowo w sprawy codziennej polityki. Stało się to trochę na skutek sugestii ze strony redakcji. Poza tym, jak wiadomo, mieliśmy kolejny bardzo ważny przełom i trudno było tego nie odnotować. Jednak słowo „zaangażowanie” nie budzi we mnie entuzjazmu. Wolałbym patrzeć na świat z chłodnym dystansem, ale – jak widać – czasem, niestety, emocje zwyciężają. Tylko że przerzucając się z satyry obyczajowej na polityczną, rozkwitł Pan. Na łamach „Polityki” obserwujemy drugą młodość zawodową Mleczki. Obawiam się, że to nie jest druga młodość, tylko pierwsza starość. Dlatego wolałbym, żeby nie działo się u nas nic szczególnie ekscytującego i żeby było nudno i spokojnie. Chciałbym sobie robić zabawne rysunki obyczajowe i nie poruszać tak zwanych ważkich tematów. Wbrew pozorom do wykonywania mojego dziwnego zawodu nie są konieczne sytuacje ekstremalne, nie odczuwam potrzeby zbawienia ojczyzny. Zawsze powtarzam, że aby zrobić fajny rysunek, nie są mi potrzebni Lepper, Giertych lub Radio Maryja. Wystarczy umieć spojrzeć na świat z nietypowej strony, znaleźć puentę i potem to narysować. Wydana przez „Politykę” książeczka „Mleczko na wybory” ma być historią pewnego politycznego i umysłowego zadęcia. Czy Pana zdaniem rysownicy też mu ulegli? Chyba nie. W ten zawód wpisana jest kontestacja. Satyryk bez dystansu do rzeczywistości i traktujący świat nazbyt serio staje się śmieszniejszy niż jego dzieło. Pana rysunki są postrzegane także serio. Kiedyś wykorzystał je w kampanii samorządowej PiS-owski kandydat na prezydenta Płocka. To było nieporozumienie i zostałem przeproszony. Nigdy nie pozwalam politykom na korzystanie z moich prac. Szczególnie przed kolejnymi wyborami pojawiają się prośby o współpracę, ale odmawiam nawet dobrym kolegom, niezależnie od opcji. Marzy mi się, żeby za 50 lat moje rysunki były na tyle interesujące, aby nie trzeba było ich łączyć z konkretnymi osobami i sytuacjami. W restauracji dławi się kobieta, jej mąż woła: „Czy jest na sali lekarz?”. Mężczyzna przy sąsiednim stoliku wstaje i mówi: „Jestem niewinny!”. Za 50 lat ten rysunek będzie niezrozumiały. Chyba że jakiś Ziobro wróci i znowu zacznie gonić za lekarzami. Wspomnianego rysunku nie umieściłem w mojej najnowszej książce „Rozmówki polsko-polskie”, bo już za rok nikt nie będzie pamiętał, o co chodzi. Najcenniejszy jest pomysł na tyle ponadczasowy, że będzie zrozumiały i śmieszny co najmniej dla następnego pokolenia. Dłużej to chyba niemożliwe, bo wbrew pozorom poczucie humoru też ewoluuje. Dla mnie największą wartością jest żart sam w sobie, niekoniecznie bazujący na tym, co się zdarzyło wczoraj. Najbardziej kręci mnie ten krótki błysk, ten ułamek sekundy, w którym nie wiadomo skąd pojawia się dobry pomysł i tak naprawdę nie jest ważne, czego dotyczy. Jeden z byłych redaktorów „Przekroju” określił Pana jako gejzer pomysłów o charakterze skrupulatnego, krakowskiego urzędnika. Rzeczywiście? Uwielbiam porządek i lubię, żeby wszystko było na swoim miejscu. Wszechobecny bałagan, który panuje w Polsce, jest dla mnie wyjątkowo męczący. Wiem, że graniczy to z lekką paranoją, ale czasem więcej czasu zajmuje mi ułożenie równo ołówków na stole niż samo rysowanie. Kiedy filmowano moją pracownię, musiałem zrobić w niej artystyczny bałagan, żeby nie wyglądała jak laboratorium. Tylko redaktorzy telewizji niemieckiej, którzy przyszli robić wywiad, patrząc na ten ordnung, z podziwem kiwali głowami. Porządek na stole pomaga w znalezieniu pomysłu? Porządek nie pomaga, ale bałagan przeszkadza. Optymalne warunki do twórczości to sprawa indywidualna. Podobno Hemingway pisał na stojąco, a Proust w łóżku. Ja mam wenę tylko wtedy, kiedy jestem sam. Rysowanie i wymyślanie to dla mnie czynność bardzo intymna. Zabieram się do pracy wtedy, kiedy nikogo nie ma w pobliżu. Zazdroszczę moim kolegom, którzy potrafią rysować przed kamerą lub przy kawiarnianym stoliku. Kiedyś byłem świadkiem, gdy Krzysztof Penderecki jak gdyby nigdy nic siedział nad partyturą i komponował, a obok przy stole biesiadowało towarzystwo. Podziwiam artystów, którzy potrafią się tak wyłączyć. Kiedyś w „Przekroju” robił Pan kilka rysunków tworzących historyjkę, teraz w „Polityce” zwykle jeden. Takie krótkie komiksy robiłem regularnie w latach 70. na ostatnią stronę „Szpilek”. Teraz też mi się zdarza. Drukuję je między innymi w „Playboyu”. Prawdę mówiąc, większość pomysłów można, przy odrobinie dobrej woli, rozciągnąć na trzy lub cztery kadry. I odwrotnie, historyjkę obrazkową można zawęzić do jednego rysunku. Najważniejsze, żeby na końcu była dobra puenta. Puenta jest istotą tego, co robię. W pewnym momencie w „Polityce” było co najmniej trzech znanych rysowników: Pan, Marek Raczkowski i Andrzej Czeczot. Dzisiaj to już rzadkość – więcej jest redakcji niż rysujących satyryków. Bo redakcji przybyło wiele, a rysowników, niestety, niewielu. Trudno powiedzieć, dlaczego tak jest, bo według moich obserwacji w innych krajach jest ich przeważnie więcej. Może dlatego, że dowcip nie jest przez rodaków zbyt ceniony. We Francji rysownik Sempé został odznaczony Legią Honorową, a w Ameryce Art Spiegelman dostał za komiks Nagrodę Pulitzera. U nas podobna sytuacja jest nie do pomyślenia. W Polsce zawsze artysta, który produkuje dramaty, był wyżej ceniony niż produkujący komedie. Aleksander Fredro był największym geniuszem polskiej literatury, a my i tak katujemy się Słowackim i Krasińskim. Bardziej cenimy smutek niż radość.
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter