Wydanie: PRESS 10/2007
Niebezpieczny strach
Poczucie krzywdy – to uczucie, które na początku XXI wieku decyduje o kształcie dziennikarstwa w Polsce. W sytuacji gdy prawo do wypowiedzi zostaje dziennikarzowi odebrane pod pozorem niskiej oglądalności lub redukcji kosztów, gdy hasło z XVIII wieku „Nie ma wolności dla wrogów wolności” zaczyna znowu wchodzić na sztandary – my rachujemy w kąciku swoje krzywdy. Po ich dodaniu zaś tak bardzo czujemy chęć odwetu, że natychmiast przystępujemy – a to do pisowczyków, a to do lisowczyków, a to do... Byle nie wspólnie. Sukces wzmacnia krzywdę Postawa Tomasza Lisa nie ułatwia jego obrony. Gdy na Przystanku Woodstock krzyczy do tłumu młodzieży „Tu jest Polska!” albo występuje w reklamówce wyborczej kandydata do Senatu – rodzą się wątpliwości. Dziennikarz ma oczywiście prawo być obywatelem zatroskanym o kraj, lecz wyrazem działania jako dziennikarza jest relacjonowanie powodów zatroskania, a jako obywatela – głosowanie. Robienie wyłomu w murze zasad zburzy ten mur. Sam Lis twierdzi, że zawsze był czytelny i nie zamierza porzucać dziennikarstwa. Wtedy przypomina się jego mizdrzące: „muszę to przemyśleć” zamiast kategorycznego zapewnienia, że po sondażu „Newsweeka” nie będzie startować na prezydenta. Zdarzają się też Lisowi ciosy poniżej pasa, jak wtedy, gdy przedrzeźniał śmiech Joanny Lichockiej w Tok FM. Ani on, ani prowadzący program Jacek Żakowski nie mogą mieć dziś żalu, gdy usłyszą od drugiej strony: „pan jest pacanem”. Klasa dziennikarza zobowiązuje. Tym bardziej że Lis sam jest niebywale wrażliwy na krytykę. Po co to przypominam? Żeby uświadomić, że nie o obronę Lisa już dzisiaj chodzi. I nie o niego samego. Jego przeciwnicy utopiliby go jednak chętnie w łyżce wody – wcale nie za wymienione grzechy, lecz za niekwestionowany sukces zawodowy i zaufanie odbiorców, na które pracował przez lata. Ten sukces zwiększa w nich poczucie krzywdy, zabijając świadomość, że oni będą następni. Przemilczany przełom Sprawa odejścia Tomasza Lisa z Polsatu podzieliła nie tylko dziennikarzy, ale też opinię publiczną. Część chce wierzyć w pozapolityczne powody, dla których Zygmunt Solorz-Żak pozbył się najlepszego publicysty w stacji. Dla nich – a zwłaszcza dla zwolenników teorii o psychologicznym podłożu konfliktu z Solorzem-Żakiem – niech jakąś wskazówką będzie to, że stacja Walterów, którzy jak nikt w Polsce doświadczyli charakteru Lisa, od razu dała do zrozumienia, że chętnie zatrudni go u siebie. Większość obserwatorów nie ma złudzeń, że odejście niewygodnego dla Prawa i Sprawiedliwości dziennikarza akurat w trakcie kampanii wyborczej nie jest przypadkowe. To było inne odejście niż z TVN-u, teraz Lis nie tylko nie czuje urazy do byłego szefa, ale jeszcze go broni. Wynikałoby z tego, że Solorz-Żak wyjawił mu powody swojej decyzji. Polityczne koszty dalszej pracy Lisa w Polsacie musiały być naprawdę duże. Przekazanie dokumentów koncesyjnych przez KRRiT służbom państwa, straszenie Solorza-Żaka, że w jego Elektrimie przekroczono prawo, naciski polityczne, o których Lis mówi wprost, choć bez konkretów – zrobiły swoje. Sprawa Lisa jest przełomem w stosunkach państwo – media. Pokazuje, że PiS nie zamierza stawiać sobie ograniczeń w naciskach na dziennikarzy. Zgodnie ze swoją zasadą: wszyscy, którzy nie są z nami, są przeciwko nam. Fakt, że część dziennikarzy nie chce tego zobaczyć, oznacza tylko tyle, że ważniejsza od zasady wolnych mediów jest dla nich logika TKM. Szkoda. Skoro kiedyś byli – jak twierdzą – dyskryminowani w mediach, to znają tego smak. Ich zgoda, by inni też się teraz tak czuli, będzie miała jeden skutek: kiedyś znów ich to dopadnie. Zadowolenie z zemsty dziejowej spowodowało, że casus Lisa nie stał się sygnałem alarmowym dla świata mediów. Jak Kuba Bogu Powiecie: Jaki brak wolności słowa? Czy Lis po swoim odejściu nie korzystał w pełni z wolności? Czy nie był we wszystkich mediach i na wszystkich okładkach? Czy odebrano mu prawo wypowiadania się, czy zamknięto usta? Jeśli ma coś istotnego do powiedzenia, chętnie posłuchamy. Nie pocieszajcie się. W Internecie, dokąd trafił program „Co z Polską?”, ogląda Lisa w najlepszym razie dziesięciokrotnie mniej ludzi niż w Polsacie. Odebrano mu głos w czasie kampanii wyborczej, której wynik zadecyduje o kształcie polskiej polityki na najbliższe lata. Gdzie byliśmy my – tak, użyję tego słowa, bo wciąż mam poczucie wspólnoty – dziennikarze? Gdzie nasze oświadczenia w obronie kolegi, wołania o swobodę wykonywania zawodu? Przykryte dywanem uraz i zaszłości. Bo ktoś pamięta, jak go Michnik z radia usunął, a koledzy nie bronili (ma rację, ale rząd za tym nie stał), a ktoś inny wypomina, że nie mógł mieć programu w TVP, gdy mieli go dziennikarze „Polityki” (ma rację, ale dziś nadreprezentacja pewnych dziennikarzy w TVP przebija tamten program), a jeszcze inny – że jak „Wyborcza” była potęgą, nie mógł w niej publikować (ma rację, tylko co zrobił z podarowanym „Życiem Warszawy” lub z „Życiami” Wołka?) itd. Takie myślenie prowadzi donikąd. Także samego Lisa. Równo rok temu Dziennikarze Roku pisali list w obronie Tomasza Sekielskiego i Andrzeja Morozowskiego z TVN-u pomówionych przez partię rządzącą o przekroczenie uprawnień dziennikarza i wejście do polityki. Podpisali się: Monika Olejnik, Anna Marszałek, Janina Paradowska, Justyna Pochanke, Kamil Durczok i Jacek Żakowski. Podpisu Lisa zabrakło. Osobno dla mediów mówił to samo, ale stanął obok. Jego solidarność zawodowa przegrała z osobistymi urazami. Teraz dostał odpowiedź. „Fakty”, program, który stworzył, nie zająknął się nawet o jego odejściu z Polsatu. Kamil Durczok uznał, że nie interesuje to czterech milionów widzów. Wyjść z gabinetów W tym roku więc listu w obronie Lisa nie ma. A my możemy się nadal opluwać. Politycy cieszą się z podziałów, które w naszym środowisku wykopali, a raczej – któreśmy sami sobie wykopali pod ich dyktando. Mimo wszelkich zaszłości głos obrony i protestu w sprawie Lisa ze strony dziennikarzy powinien powstać – choćby jako symbol. Czy jeszcze nas na niego stać? Na forum internetowym „Press” jakiś dziennikarz stwierdził: „Jeszcze 20–30 lat temu wielu dziennikarzy ryzykowało wolność, dziś boimy się zaryzykować karierę”. Na głośny, wspólny protest powinni się zdobyć właściciele mediów. Szczególnie tych największych, bo w ich wypadku pozycja zobowiązuje. Biznes medialny musi być niebywale wrażliwy na wszelkie zagrożenia dla wartości demokratycznych. Wolność słowa nie jest tylko jedną z nich. Ona była powodem powstania mediów. Bez niej inne wolności nie mają racji bytu. Gdy premier mówi, że duże koncerny są pod kontrolą oligarchii (wywiad dla „Rzeczpospolitej”), że dążą do ideologicznego panowania w kraju – zobaczyliśmy reakcję. Agora idzie do sądu, Związek Pracodawców Prywatnych Mediów napisał protest. Czy to oznacza wspólne działanie? Raczej nie. Być może szefowie koncernów rozmawiają ze sobą, ale spraw tej wagi nie można załatwiać tylko w ciszy gabinetów. Mówi Lis w „Przekroju”: „Nie wymagajmy, by biznesmen był bohaterem”. Może i ma rację. Ale patrząc na jego przypadek, dziennikarze oczekują wspólnej, otwartej postawy właścicieli prywatnych mediów, którzy od dwóch lat są atakowani już nie za „Big Brother” lub „Kiepskich”, ale za nieprzychylne rządowi newsy i komentarze polityczne. Właściwie nie wiadomo, co bardziej boli: strach dziennikarzy czy ich pracodawców. Wiadomo, co jest bardziej niebezpieczne. Od tych drugich strach pierwszych zależy. Renata Gluza
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter