"Bezos się bał". Były naczelny "The Washington Post" mówi o redakcyjnej niezależności
– Nie pochwalam decyzji Bezosa z ostatnich miesięcy. Nie sądzę jednak, by niezależność dziennika przestała być dla niego istotna – mówi Marty Baron, były redaktor naczelny "The Washington Post" (screen: YouTube/Institute of Politics Harvard Kennedy School)
O redakcyjnej niezależności i lękach właścicieli mediów z Martym Baronem, byłym naczelnym „The Washington Post”, „The Boston Globe” i „Miami Herald” – redakcji, które pod jego kierownictwem zdobyły w sumie 18 nagród Pulitzera, rozmawia Marta Zdzieborska.
Przed naszym wywiadem jeszcze raz obejrzałam „Spotlight” – film opowiadający o tym, jak Pana zespół dziennikarzy ujawnił aferę pedofilską w archidiecezji bostońskiej. Czy aktor Liev Schreiber dobrze oddał Pana postać, naczelnego dziennika „The Boston Globe”?
Moi byli współpracownicy i znajomi uważają, że tak. Choć nie zgadzam się z tym, że nie mam poczucia humoru, tak jak sugeruje rola Schreibera w filmie. Z drugiej strony, ludzie mogli mnie wziąć za poważnego, bo to był specyficzny czas w moim życiu. Śledztwo w sprawie Kościoła katolickiego, najbardziej wpływowej instytucji w Nowej Anglii, rozpoczęliśmy dokładnie pierwszego dnia mojej pracy na stanowisku naczelnego w „The Boston Globe”. Półtora miesiąca później doszło do zamachów z 11 września. To była narodowa tragedia mająca także wątek lokalny. To z Bostonu wystartowały dwa samoloty, które uderzyły w wieże World Trade Center. Naszym zadaniem było więc sprawdzenie procedur bezpieczeństwa na bostońskim lotnisku i tego, jak terrorystom udało się wejść na pokład samolotów. To był wymagający czas, więc nie sądzę, żebym wtedy tryskał humorem. Poza tym nie mogę narzekać: moją postać w filmie przedstawił ktoś, kto jest wyższy, przystojniejszy i bardziej wysportowany ode mnie. Gdy więc ktoś usłyszy moje imię i nazwisko, to skojarzy je z aktorem ze „Spotlight”.
Widzę, że ma Pan jednak poczucie humoru. Z filmu można wywnioskować, że jest Pan też stoikiem.
Myślę, że nim jestem. Jako dziennikarze zajmujący się poważnymi i trudnymi tematami musimy być empatyczni dla innych, ale jednocześnie powinniśmy kontrolować własne emocje. Tak jak lekarz, który nie może się rozkleić, bo ktoś trafił na oddział z poważnymi obrażeniami. W naszym zawodzie liczy się samodyscyplina.
Odczułam ją u Pana, gdy na Światowym Kongresie Mediów Informacyjnych w Krakowie umawialiśmy się na krótki wywiad. Sprawdził Pan wtedy na komórce, która jest godzina, i wrócił równo po dziesięciu minutach, tak jak obiecał. Ta samodyscyplina to przez lata pracy pod dużą presją?
Punktualność to jedna z pierwszych zasad, jaką powinni się kierować dziennikarze. Jeśli gdzieś się spóźnisz, to możesz stracić szansę na dobry temat. Poza tym to zwykła ludzka przyzwoitość i oznaka szacunku dla innych. Gdy się z kimś umawiam, to zawsze jestem na czas.
A jeśli chodzi o wyczucie czasu, to dlaczego na samym początku rządów Joe Bidena, w lutym 2021 roku, przeszedł Pan na emeryturę i odszedł z dziennika „The Washington Post”?
Byłem już bardzo zmęczony. Przepracowałem w dziennikarstwie 45 lat, w zasadzie ciągiem, bez dłuższego urlopu. Ponadto prawie przez połowę tego czasu – 20 lat – kierowałem trzema różnymi redakcjami newsowymi. Do każdej przyszedłem jako outsider, z wyjątkiem „Miami Herald”, gdzie powróciłem po 20 latach. Praca w zupełnie nowym miejscu była dużym wyzwaniem. Do tego dodajmy pracę pod ciągłą presją przy ważnych tematach. W „Miami Herald” relacjonowaliśmy przeliczanie głosów na Florydzie w wyrównanym wyścigu prezydenckim w 2000 roku. Potem już po przejściu do „The Boston Globe” nadzorowałem śledztwo w sprawie skandalu pedofilskiego w Kościele katolickim. Z kolei już na początku mojej pracy w „The Washington Post”, w 2013 roku, Edward Snowden przekazał nam tajne dokumenty państwowe, na podstawie których ujawniliśmy, że amerykańskie służby inwigilują internet na masową skalę. To był bardzo kontrowersyjny temat. A potem „The Washington Post” przejął Jeff Bezos i też musiałem jakoś sobie z tym poradzić.
Podobnie jak z pojawieniem się na scenie politycznej Donalda Trumpa.
Gdy Trump wygrał wybory prezydenckie w 2016 roku, newsy na jego temat nigdy się nie kończyły. A dziś praca w redakcji informacyjnej to nie tylko praca 24 godziny na dobę siedem dni w tygodniu. Tu liczy się każda minuta, bo odbiorcy chcą newsa natychmiast, w tej chwili. Gdy redakcja popełni jakiś błąd albo pojawiają się kontrowersje związane z jakimś materiałem, też trzeba od razu reagować. Byłem już po prostu tym zmęczony.
Jaki był Pana najdłuższy urlop, w czasie gdy szefował Pan kolejno trzem dziennikom: „Miami Herald”, „The Boston Globe” i „The Washington Post”?
Dwa tygodnie, choć wtedy też nie mogłem się odciąć od pracy. Co chwila sprawdzałem służbowy mail, czy wszystko jest w porządku. Byłem przecież odpowiedzialny za działania redakcji, bez względu na to, czy jestem na wakacjach, czy nie. Czytelników, którzy oczekiwali rzetelnych tekstów, nie obchodziło, że mam czas wolny…
Jak wyglądał Pana typowy dzień pracy w „The Washington Post”?
Skończę tylko odpowiadać na Pani pytanie, dlaczego przeszedłem na emeryturę.
Oczywiście.
Rok 2020, czyli tuż przed moim odejściem, był również bardzo trudny. Oprócz relacjonowania prezydentury Trumpa doszły pandemia i antyrasistowskie protesty po śmierci George’a Floyda [zginął z rąk białego policjanta w Minneapolis w maju 2020 roku – red.]. Na fali tych wydarzeń w redakcji „The Washington Post” rozgorzał spór o to, czy nie zatrudniamy za mało osób z mniejszości etnicznych. Był też spór o obecność dziennikarzy w social mediach: o to, na ile mogą wyrażać w sieci swoje prywatne opinie i krytykować redakcyjnych kolegów.
Ta druga sprawa zaczęła się od reporterki Felicii Sonmez. Po tragicznej śmierci Kobe Bryanta w styczniu 2020 roku przypomniała na Twitterze, że koszykarz był przed laty oskarżany o gwałt. Następnego dnia zawiesił Pan reporterkę w obowiązkach, co wywołało sprzeciw części newsroomu.
Mieliśmy w redakcji wytyczne dotyczące obecności dziennikarzy w social mediach i moim zdaniem doszło do złamania tych zasad. Mimo to spotkałem się z rebelią ze strony pracowników. Dodajmy do tego trudny czas związany z wyborami prezydenckimi, kwestionującym ich wynik Trumpem i wreszcie – szturmem jego zwolenników na Kapitol 6 stycznia 2021 roku. To było dużo jak na jeden rok. Tym bardziej że miałem wtedy poważne problemy zdrowotne i czasem lądowałem na pogotowiu. Byłem wyczerpany. W wieku 66 lat stwierdziłem, że jestem gotowy na zmiany i więcej wolności w moim życiu. To zbiegło się z propozycją, bym napisał książkę o swoim szefowaniu „The Washington Post”.
Czy czuje Pan ulgę, że nie kieruje Pan dziennikiem w czasach, gdy Jeff Bezos ugina się przed Trumpem? Miliarder najpierw zablokował poparcie „The Washington Post” dla kampanii Kamali Harris, a potem ogłosił, że sekcja opinii dziennika ma promować temat wolności osobistych i wolnego rynku, co jest ukłonem w stronę prawicy.
Myślę, że odszedłem z „The Washington Post” w dobrym momencie. To była dobra decyzja, choć nie jest tak, że teraz cieszę się, że mnie tam nie ma. Nie pochwalam decyzji Bezosa z ostatnich miesięcy. Nie sądzę jednak, by niezależność dziennika przestała być dla niego istotna. Na łamach „The Washington Post” dalej ukazują się świetne pogłębione materiały na temat administracji Trumpa. Wielu felietonistów jest wciąż mocno krytycznych wobec prezydenta, krytyczne zdarzają się też edytoriale. Ale martwię się tym, że Bezos, próbując naprawić relacje z Trumpem, zaszkodził reputacji dziennika. Spójrzmy na odpływ setek tysięcy subskrybentów. To wielka krzywda dla świetnych dziennikarzy, którzy nadal tam pracują.
Czy w czasach, gdy był Pan naczelnym „The Washington Post”, Jeff Bezos kiedykolwiek ingerował w treści ukazujące się w sekcji opinii?
Po pierwsze, muszę zaznaczyć, że jako naczelny nie odpowiadałem za tę sekcję. W większości amerykańskich redakcji istnieje bowiem rozdział między działem newsowym a działem opinii. Ja odpowiadałem za redakcję newsową. Natomiast jeśli chodzi o Bezosa, to wiem, że uczestniczył w dyskusjach na temat edytoriali. Z tego, co się orientuję, nigdy nie zgłaszał uwag, które można by uznać za ingerencję w niezależność redakcji. Z całą pewnością mogę powiedzieć, że nie ingerował w nasze treści newsowe. Jestem mu za to wdzięczny, tym bardziej że był częstym celem ataków ze strony Donalda Trumpa.
W swojej książce „Collision of Power” pisze Pan, że Bezos nie wtrącał się, nawet gdy pisaliście o jego firmie, Amazon, i jego życiu prywatnym. Z drugiej strony, czytam, że tuż przed objęciem władzy przez Trumpa w 2017 roku Bezos naciskał na redaktora sekcji opinii Freda Hiatta. Chciał, by dziennik okazał nowemu prezydentowi poparcie „przynajmniej w jakiejś kwestii”.
I myślę, że to było uzasadnione. Bezos chciał zasygnalizować, że nie powinniśmy być antytrumpowscy za wszelką cenę. Jeśli są jakieś działania administracji Trumpa, z którymi się zgadzamy, to nie powinniśmy się wahać o tym napisać. I to nawet w sytuacji, gdy nie poparliśmy jego kampanii prezydenckiej.
Pana książka zaczyna się od opisu potajemnej kolacji z Trumpem w Białym Domu, w której w czerwcu 2017 roku udział wziął Pan, Jeff Bezos, wydawca dziennika Fred Ryan i wspomniany Fred Hiatt. Czy celem tego spotkania była naprawa relacji z Trumpem, po tym jak wielokrotnie atakował „The Washington Post” w trakcie kampanii?
Nie było żadnej relacji, więc nie było tu czego reperować. Fred Ryan już na wstępie zasygnalizował administracji Trumpa, że to spotkanie służy jedynie wzajemnemu zapoznaniu się. Dziennik „The Washington Post” jest największą gazetą w stolicy Ameryki, a Trump był nowym prezydentem. Uznaliśmy, że nie ma w tym nic niestosownego, że chcemy się spotkać. Trump zresztą mocno nas krytykował podczas tej kolacji.
Jednak już następnego dnia rano zadzwonił do Jeffa Bezosa, domagając się, by materiały „The Washington Post” na jego temat były przychylniejsze.
I wtedy Bezos dał mu do zrozumienia, że nie miesza się w treści newsowe w dzienniku, a gdyby to robił, to nie wybaczyłby sobie tego do końca życia. Po tamtej rozmowie Trump zadzwonił do mnie dwukrotnie, narzekając na nasze materiały. Był wtedy mocno krytyczny.
Często wspomina Pan, że Trump powiedział podczas rozmowy, iż nie jest dzieckiem. Uważał bowiem, że w jednym z tekstów został przedstawiony jako dziecinny. Co jeszcze usłyszał Pan od Trumpa i jak długo rozmawialiście?
Nie pamiętam dokładnie, ale pierwsza rozmowa trwała pewnie około 20 minut, a druga trochę dłużej – może pół godziny. To podczas tej pierwszej rozmowy Trump powiedział, że nie jest dzieckiem, co według mnie samo w sobie jest dziecinnym zachowaniem. Nie spodziewałem się tak kuriozalnego stwierdzenia z ust prezydenta Stanów Zjednoczonych. Gdy rozmawialiśmy po raz drugi, insynuował, że za krytycznym materiałem na jego temat stoi Amazon i Jeff Bezos. Gdy mu powiedziałem, że to nieprawda i on o tym dobrze wie, wpadł w furię, wyzywając nas od kłamców i maszynek do siania nienawiści. Trump nie rozumiał, że ktoś taki jak Bezos może posiadać gazetę i nie chcieć jej wykorzystywać do promocji własnych celów komercyjnych lub politycznych. Jestem przekonany, że nawet teraz Bezos tego nie robi. Jedyne, na czym mu zależy, to dbanie o to, by dziennik nie zaszkodził jego interesom biznesowym.
Czy Bezos układa się z Trumpem, bo się boi, że może on wyrządzić większą szkodę jego firmom niż za pierwszej prezydentury?
Tak, tak właśnie uważam. Trump w czasie kampanii prezydenckiej w 2024 roku obiecywał zemstę na swoich wrogach politycznych, a Bezos może uchodzić za wroga z jednego prostego powodu – materiałów dziennikarskich, jakie się ukazują w „The Washington Post”. Bezos mógł się obawiać, że Trump po dojściu do władzy będzie chciał dokopać Amazonowi, zrywając z nim kontrakty rządowe lub nie przyznając nowych. Bezos nie chciał też zaszkodzić swojej firmie z sektora kosmicznego Blue Origin, i to w kluczowym dla niej momencie, gdy planowano wystrzelenie rakiety na orbitę. Zresztą przebiegło ono pomyślnie i wreszcie dało Blue Origin szansę na konkurowanie ze SpaceX Elona Muska. Powodem do zmartwienia dla Bezosa mogłyby być też rosnące wpływy Muska w otoczeniu Trumpa. Musk wpompował ponad 270 mln dolarów w jego kampanię, nocował w Mar-a-Lago i wreszcie stanął na czele DOGE [departamentu efektywności rządu – red.]. Myślę, że Bezos się bał, że jeśli nie spróbuje naprawić stosunków z Trumpem, to mocno na tym ucierpi jego biznes.
Wróćmy do pamiętnej kolacji w Białym Domu. Czy Trump wypomniał Wam wtedy, że w końcówce kampanii w 2016 roku to „The Washington Post” opublikował nagranie z jego seksistowskimi wypowiedziami? Cała Ameryka usłyszała, jak kandydat na prezydenta przechwala się, że może bezkarnie całować i łapać kobiety za miejsca intymne.
Trump nie wspomniał o tym materiale, ale proszę zauważyć jedną rzecz. Podczas kolacji obecna była jego żona Melania, więc nie wypadało mu wywlekać tego tematu, choć jestem pewien, że nadal ma nam tę publikację za złe.
Często chwali Pan Bezosa za to, że mocno zainwestował w rozwój „The Washington Post”. Czy to był jedyny czas, gdy jako naczelny dziennika nie musiał się Pan martwić o cięcia wydatków?
Właśnie tak, to był jedyny moment w mojej karierze, gdy będąc na kierowniczym stanowisku, nie musiałem myśleć o redukcji etatów. Na początku 2013 roku, czyli jeszcze zanim Jeff Bezos kupił „The Washington Post”, byłem zmuszony zwolnić część osób. To była dla mnie normalność. Gdy zacząłem szefować w pierwszym tytule – „Miami Herald” – już na samym początku miałem przeprowadzić zwolnienia. W „The Boston Globe” pod moim okiem redakcja przez lata skurczyła się aż o 40 procent.
Gdy „The Washington Post” miał w 2009 roku problemy finansowe, planowano zorganizowanie przyjęcia dla lobbystów w domu ówczesnej wydawczyni Katharine Weymouth. Za wpłatę rzędu 25 tys. dolarów mogliby się tam spotkać z członkami administracji Obamy, kongresmenami i reporterami dziennika. Sprawa wyciekła do mediów i plan nie wypalił. Zastanawiam się, czy na tym coraz trudniejszym rynku medialnym po taki mechanizm finansowania sięgają inne amerykańskie redakcje.
My na pewno czegoś takiego nie zorganizowaliśmy.
Ale czy słyszał Pan o takich praktykach w innych newsroomach?
Są redakcje, które to robią, ale nie wzbudza to aż tak dużych kontrowersji jak w przypadku, gdy do mediów wyciekły plany „The Washington Post”. Redakcję tego dziennika obowiązują znacznie wyższe standardy etyczne.
W czasie kierowania „The Washington Post” miał Pan z Bezosem jeden problem. Nie rozumiał, że redaktorzy mają równie istotny wpływ na jakość materiałów jak dziennikarze. Opowie Pan o tym?
Bezos kierował się tu myśleniem biznesowym. Dzielił pracowników na dwie kategorie: mających bezpośredni i pośredni wpływ na produkt. Ci pierwsi byli priorytetem i to na nich głównie miały płynąć fundusze. Bezos nie widział wartości w pracy redaktorów, bo miał ich za zwykłych kierowników nadzorujących reporterów, a nie za mających istotny wkład w ostateczny kształt tekstu. I to powodowało wiele problemów. Gdy chciałem zatrudnić nowego redaktora, zwykle się spotykałem z odmową. Chyba że mieliśmy już prawdziwy kryzys i przepracowani redaktorzy zaczynali odchodzić z redakcji. Jednocześnie nie było problemów z zatrudnianiem reporterów czy redaktorów ds. mediów społecznościowych. Na to pieniądze były. Dlatego czasem kombinowaliśmy z nazwą stanowiska, żeby nie padało w nim słowo „redaktor”.
Jak w takim razie nazywał Pan to stanowisko?
Na przykład „analityk” albo „strateg”. Czasem to działało i udawało mi się zatrudnić nową osobę.
Jak dużo musieli pracować redaktorzy w wyniku chybionej strategii Bezosa?
Bardzo dużo. Sytuacji nie ułatwiało to, że większość redaktorów jest w ciągłym kontakcie z reporterami, z którymi współpracują. Muszą być dla nich dyspozycyjni także wtedy, gdy ci piszą w weekend lub w nocy. Nie ma czegoś takiego, że masz wolne i powiesz, że nie zredagujesz tego tekstu.
A co z redaktorami na dyżurze? Oni nie mogą tego zrobić?
Oczywiście mogą, ale bywa, że są mocno zawaleni robotą albo nie mają wiedzy na konkretny temat. A jeśli tekst dotyczy na przykład bezpieczeństwa narodowego, to musi go sprawdzić redaktor siedzący w tej działce, czyli ktoś z zespołu danego reportera.
Co było dla Pana największym wyzwaniem podczas ośmioletniego kierowania „The Washington Post”?
Na pewno podjęcie decyzji, czy ujawnić, że amerykańskie służby inwigilują internet na masową skalę. Po tym, co się wydarzyło 11 września 2001 roku, bałem się ujawnić tego rodzaju informacje i potencjalnie narazić Amerykę na niebezpieczeństwo. Ale z drugiej strony, miałem świadomość, że jeśli zrezygnujemy z publikacji, to służby dalej będą naruszały prawo do prywatności amerykańskich obywateli.
W książce opisuje Pan moment, gdy wertował Pan amerykańską ustawę o szpiegostwie i sprawdzał, jakie kary grożą za ujawnienie tajnych informacji państwowych. To na wypadek gdyby departament sprawiedliwości chciał pozwać „The Washington Post”.
Nie dość, że to była trudna decyzja, to jeszcze musiałem ją podjąć bardzo szybko. Drugim największym wyzwaniem na stanowisku naczelnego „The Washington Post” było dla mnie kierowanie redakcją w czasie rządów Trumpa i jego ciągłych ataków na prasę. Chciał w ten sposób podważyć zaufanie Amerykanów do mediów, co zresztą po części mu się udało. W tych trudnych warunkach, gdy Trump atakował nie tylko „The Washington Post”, ale także działalność biznesową naszego właściciela – Jeffa Bezosa, musieliśmy dalej patrzeć nowej administracji na ręce.
Trump powrócił do Białego Domu i znów atakuje media, wywołując efekt mrożący. Paramount, właściciel telewizji CBS, chce zawrzeć ugodę z prezydentem oskarżającym stację o zmanipulowanie przedwyborczego wywiadu z Kamalą Harris. Z kolei CNN usunęło z porannego primetime’u dziennikarza Jima Acostę, który drażnił Trumpa za jego pierwszej kadencji. Czy mainstreamowe media w USA zaczynają się autocenzurować?
Na razie widzę, że amerykańscy dziennikarze dalej robią świetne materiały ujawniające działania administracji Trumpa. Robią to, choć w tym samym czasie właściciele mediów – pojedynczy bogacze i wielkie korporacje – ulegają naciskom ze strony Trumpa, wszystko po to, by uchronić biznes przed jego atakami. To, jak dalej potoczą się tarcia między dziennikarzami a właścicielami mediów, pokaże, czy w USA nadal mamy silne i niezależne media. Zarówno jedni, jak i drudzy powinni o to walczyć.
W połowie maja magazyn „The New Yorker” opublikował artykuł pt. „Jeszcze nigdy nastroje w »The Washington Post« nie były tak złe”. Zgadza się Pan z tą tezą? Co słyszał Pan w ostatnich tygodniach od pracowników dziennika?
Członkowie redakcji są dumni ze swojej pracy, a jednocześnie martwią się o przyszłość, bo nie wiedzą, w jakim kierunku zmierza właściciel i kierownictwo gazety. Góra rzadko się kontaktuje z redakcją, brakuje transparentnej komunikacji. Dziennikarze czekają na wieści, kto zajmie stanowisko redaktora sekcji opinii [już po naszej rozmowie, w połowie czerwca, ogłoszono, że będzie to Adam O’Neal. Zajął wakat po Davidzie Shipleyu, który zrezygnował ze stanowiska cztery miesiące wcześniej, po ogłoszeniu przez Bezosa zmian w sekcji opinii – red.]. To pokaże, w jakim kierunku zmierza ten dział. Na szczęście do tej pory właściciel „The Washington Post” nie miesza się w działania redakcji newsowej. Jestem pewien, że gdyby to nastąpiło, byłoby to o tym głośno.
Czytałam, że po przejściu na emeryturę zamieszkał Pan w górach w zachodniej części stanu Massachusetts. Co Pan teraz robi na co dzień?
Przede wszystkim nie żyję według sztywnego planu, choć pierwsze dwa lata emerytury poświęciłem na pisanie książki, a potem spędziłem długie miesiące na jej promocji. Jeździłem po całych Stanach, a nawet za granicę. Teraz często podróżuję przy okazji wykładów na temat dziennikarstwa i standardów, jakimi dziennikarze powinni się kierować w obecnej sytuacji politycznej na świecie.
Na przykład trzy tygodnie temu widzieliśmy się podczas Światowego Kongresu Mediów Informacyjnych. Przed kongresem w Krakowie byłem w Hiszpanii, a już po nim pojechałem do Phoenix, Dallas i Nowego Jorku. Teraz z kolei wróciłem z Gwatemali.
Dlaczego zaszył się Pan w górach, a nie mieszka dalej w dużym mieście?
Czuję się związany z tym rejonem. Pierwszy dom kupiłem tu w 2005 roku, gdy pracowałem w „The Boston Globe”. Gdy wiedziałem już, że przejdę na emeryturę, kupiłem większy dom. Lubię to miejsce: są tu jeziora i góry, więc można chodzić na wycieczki i organizować spływy kajakiem. Poza tym w rejonie, w którym mieszkam, latem jest dużo wydarzeń kulturalnych. Swoją letnią siedzibę ma tu symfonia bostońska. Z mojego domu do Bostonu jedzie się samochodem nieco ponad dwie godziny. To ważne, bo mam jeszcze mieszkanie w Nowym Jorku, więc jak chcę zaznać życia w mieście albo jadę wygłosić kolejny wykład, to dosyć łatwo mogę się stąd wydostać.
Jednym słowem nadal Pan nie zwalnia.
Tego lata planuję zrobić sobie przerwę na odpoczynek. Zanim jednak to nastąpi, mam do wygłoszenia wykład w Bostonie, a potem jadę do Nowego Jorku i Miami na spotkanie rad nadzorczych organizacji non profit, w których zasiadam. Podchodzę poważnie do tych obowiązków. Tym się właśnie teraz zajmuję. A co będzie dalej? Tego nie wiem.
***
Ta rozmowa Marty Zdzieborskiej z Martym Baronem pochodzi z magazynu „Press” – wydanie nr 7-8/2025. Teraz udostępniliśmy ją do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników.
„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.
Marta Zdzieborska











