Temat: telewizja

Dział: WYWIADY

Dodano: Sierpień 10, 2025

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

W duchu komentuję. Rozmowa z nagrodzonym komentatorem Markiem Rudzińskim

– Sport był moim życiem, bo całe życie byłem z nim związany. Najpierw tata mnie prowadzał na zawody, potem byłem wyczynowym sportowcem, a potem w sporcie zostałem jako dziennikarz – opowiada Marek Rudziński (fot. Piotr Hukało)

– Sport jest sam w sobie piękny i niesie bardzo dużo emocji, wystarczająco dużo przeżyć. Nie chcę łączyć sportu z polityką, bo znam się na sporcie, a na polityce nie – mówi nam Marek Rudziński, były już komentator Eurosportu, który w maju wrócił do Telewizji Polskiej. Rozmawia z nim Grzegorz Kopacz.

Rok temu w Planicy zakończył Pan komentowanie Pucharu Świata w skokach narciarskich, mówiąc: „Dziękuję państwu za wspólne lata przy oglądaniu skoków. Państwo oglądali, ja komentowałem”. Teraz Pan nie komentuje, a widzowie już nie oglądają.

Ma pan na myśli to, że zmniejszyła się liczba widzów?

W ostatnim sezonie oglądalność skoków w telewizji spadła o 60 proc., przy czym już poprzedni sezon oglądał się słabo, bo o 40 proc. gorzej, porównując rok do roku. Skoki umierają na naszych oczach?

Czasami następuje odwrót. Ma to pewnie związek z tym, że nasi skoczkowie dwa ostatnie sezony mieli zdecydowanie słabsze od poprzednich. Jeżeli sportowcy odnoszą sukcesy i walczą o czołowe miejsca, to zainteresowanie publiczności i widowni telewizyjnej jest większe, a jeżeli sukcesów nie ma, to jest mniejsze. A same skoki narciarskie jako dyscyplina sportowa nie idą w dobrą stronę.

Czytaj też: Marek Rudziński wraca do komentowania sportu w TVP. Jego kontrakt z Eurosportem wygasł

Są coraz mniej czytelne, coraz mniej zrozumiałe dla kibiców, przez przeliczniki punktowe, kontrowersje związane z notami sędziowskim, a ostatnio doszły afery z kombinezonami.

Sport powinien być zrozumiały. Widzowie telewizyjni i tak mają łatwiej, bo im pomagają komentatorzy, ale ci, którzy przychodzą pod skocznię, mają kłopot. Ta nieczytelność tego sportu powoduje, że trochę widowni mu ubywa.

Nie ma Pan kaca, że przez kawał zawodowego życia relacjonował Pan wyścig krawców, a nie sportowców? O wygranej w tej dyscyplinie nie decydują długość skoku narciarza ani nawet jakieś wiatraczki mierzące siłę wiatru, przeliczniki, rekompensaty za długość najazdu, ale okazało się najważniejsze to, kto ma najniżej spodnie w kroku.

Zawsze człowiek ma kaca, kiedy się okazuje, że ktoś go oszukiwał. Przez wiele lat komentowałem lekkoatletykę i byłem strasznie zawiedziony po każdej aferze dopingowej. Na igrzyskach w Seulu Ben Johnson w sprincie wygrał z Carlem Lewisem, zrobiłem z tego biegu, wydaje mi się, bardzo dobrą transmisję radiową, a potem się okazało, że za doping wyrzucili go z wioski olimpijskiej. Przez lata uważałem kolarza Lance’a Armstronga za wielkiego sportowca, a potem się przyznał, że oszukiwał właściwie przez całe życie. W obu przypadkach było mi bardzo przykro. Jak człowiek wkłada całe serce w opowiadanie, że ktoś jest wielkim sportowcem dzięki temu, że jest utalentowany i pracowity, to nie nastawia się na to, że ma do czynienia z oszustem.

Kac, złe samopoczucie czy wręcz wściekłość są naturalne zarówno wśród kibiców, jak i wśród nas, komentatorów.

Fair play jest obecnie w sporcie więcej czy mniej niż kiedyś?

W przypadku dopingu farmakologicznego na pewno jest teraz znacznie ściślejsza kontrola, choć różnie to bywa. Ostatnio mieliśmy przykład z tenisa, z Jannikiem Sinnerem. Kontrola jest coraz skuteczniejsza, ale niedozwolony doping wciąż się zdarza. Wciąż też pozostaje nierozwiązana kwestia, jak powinno się karać złapanych na dopingu. Według mnie każdy wyczynowy sportowiec powinien być uprzedzony, że grozi mu dożywotnia dyskwalifikacja. Pewnie wśród sportowców byliby tacy, którzy mimo takiego zagrożenia nadal próbowaliby oszukać. W sporcie wyczynowym są ogromne pieniądze i to dla nich niektórzy ryzykują. Generalnie nie ma już jednak takiego kompleksowego niedozwolonego wspomagania, jakie było kiedyś stosowane w bloku komunistycznym. Dziś o tym, czy ktoś wygra, czy przegra na tym najwyższym poziomie, decydują detale, więc sportowcy chcą, aby ten detal był na jego korzyść. Stąd sięganie po doping farmakologiczny czy technologiczny, tak jak w przypadku kombinezonów w skokach. Pewnie nigdy nie będzie w sporcie całkowicie czysto, w naturze człowieka jest, że czasem lubi pójść na skróty.

Norweskich skoczków za ostanie oszustwa zdyskwalifikowałby Pan dożywotnio?

Do tej pory nie było takiego precedensu, że kogoś dyskwalifikowano dożywotnio za niedozwolony sprzęt.

W jednej z audycji w Eurosporcie podał Pan kilka recept na uleczenie skoków. Na przykład wprowadzenie pomiarów długości z dokładnością do 10 centymetrów, a nie do pół metra jak teraz, powtórki wideo dla sędziów, aby mogli się przyjrzeć lądowaniu zawodników. Coś jeszcze jest w stanie uratować tę dyscyplinę?

Przede wszystkim nie można co roku zmieniać zasad określających, jak mają wyglądać kombinezony, a po ustaleniu stałych zasad trzeba wprowadzić sroższe kary za ich łamanie. Teraz za nieprawidłowy kombinezon jest wyeliminowanie z jednego konkursu, w następnym zawodnik może już startować. Powinno być ostrzeżenie, czyli żółta kartka, potem czerwona i wykluczenie na przykład na cztery konkursy, co oznacza, że w Pucharze Świata przestajesz się już liczyć. Jakaś kara za próby oszustwa powinna być.

Dla kogoś, kto komentował zdobywanie złotych medali przez Adama Małysza w Lahti i Kamila Stocha w Soczi, opowiadanie o ostatnich występach biało-czerwonych byłoby chyba męczarnią?

Już poprzedni sezon był dość męczący. Zawsze jest przyjemnie, gdy nasi sportowcy grają główne role, kiedy są w czołówce i walczą o medale. A teraz mieliśmy taki sezon, w którym cieszyliśmy się, że mieliśmy jednego zawodnika w piętnastce i czterech w serii finałowej. Na pewno dla moich kolegów komentatorów było to męczące.

Przechodząc na emeryturę, nie zrezygnował Pan jednak całkiem z pracy. Dojeżdża Pan z Gdańska do studia Eurosportu w Warszawie, aby komentować inne sporty zimowe. To kawał drogi. Tak trudno się rozstać czy emerytura za mała?

Po pierwsze, w Eurosporcie nadal mnie chcieli, po drugie, emerytura nie jest za wysoka. Poza tym pozostaję w kontakcie ze sportem i kolegami. Komentowałem trochę zawodów kombinacji norweskiej, którą bardzo lubię, bo kiedyś relacjonowałem przecież nie tylko skoki, ale też biegi klasyczne. Komentowałem też curling, bo zajmowałem się tą dyscypliną z Andrzejem Personem, jak tylko pojawiła się w Eurosporcie. Do tego też lekkoatletykę, mityngi Michaela Johnsona. Trzygodzinna podróż pociągiem z Gdańska do Warszawy nie jest uciążliwa.

Pan z urodzenia jest warszawiakiem. Jak Pan trafił na stałe do Gdańska?

Żona jest gdańszczanką. Znamy się 33 lata, od dziesięciu jesteśmy małżeństwem, ale na stałe mieszkam w Gdańsku od pięciu.

Dzięki temu, że Pan został w Eurosporcie, miał Pan przede wszystkim możliwość komentowania otwarcia igrzysk w Paryżu. Która to była Pana olimpiada?

To były dwunaste igrzyska, na których byłem, ale jeszcze przy ośmiu pracowałem z Warszawy, więc w sumie uczestniczyłem jako dziennikarz w dwudziestu.

I faktycznie w Paryżu zobaczyliśmy największą ceremonię otwarcia w historii igrzysk?

Oczywiście. Takiej liczby widzów, jaka była wzdłuż Sekwany, żaden stadion by nie pomieścił. To była też ceremonia najbardziej oryginalna, choć bardzo oryginalna była też ta londyńska w 2012 roku. Całe igrzyska w Paryżu pod każdym względem były fantastyczne. Kibice mogli oglądać zawody sportowe w cudownych miejscach, takich, które normalnie zwiedza się z przewodnikiem. Do tego poziom sportowy tych igrzysk był bardzo wysoki, i to we wszystkich dyscyplinach.

Porozmawiajmy chwilę o tym, jak się należy przygotować do komentowania otwarcia tak wielkiej imprezy. Pan w Paryżu pracował z Igorem Błachutem i Robertem Korzeniowskim. Dostaliście wcześniej od organizatora skrypt z przebiegiem ceremonii. Co w nim było?

Jest w nim przedstawiona kolejność poszczególnych sekwencji części artystycznej, bo o ile część oficjalna obejmująca paradę reprezentacji poszczególnych krajów jest stałym punktem programu, o tyle tę artystyczną każdy organizator przygotowuje według własnego pomysłu, chce pokazać swoją historię, kulturę, chce nawiązać do olimpizmu. Ten skrypt zawiera podstawowe informacje, co będzie pokazywane, ile trwa dany segment, kto bierze w danym pokazie udział, informacje o artystach, np. ile dzieci występuje w chórze i skąd pochodzą. Ten scenopis jest bardzo pomocny, pomaga zrozumieć ideę, jaka przyświecała organizatorom w przygotowaniu poszczególnych sekwencji.

Rozumiem, że to nie wystarcza, aby się przygotować do relacjonowania takiej ceremonii?

Oczywiście, że nie. Scenopis mówi o tym, że będzie sekwencja dotycząca rewolucji paryskiej, no to trzeba sobie przypomnieć o rewolucji paryskiej i o podstawowych postaciach z nią związanych.

Chociaż ta część artystyczna to przede wszystkim gra obrazem i dźwiękiem, więc nie ma sensu jej zagadywać. Telewidzowie powinni to odczuwać tak samo jak widzowie zgromadzeni tam, na miejscu, słuchać muzyki, podziwiać taniec, stroje.

Bo to przede wszystkim widowisko, którym organizatorzy chcą coś przekazać światu i mniej ważne jest, co mają do powiedzenia komentatorzy?

Tak, to jest widowisko. Jeśli są piosenki, to powinno się ich słuchać. Komentator może się wykazać wiedzą podczas defilady sportowców, może informować, kto jest chorążym w danej ekipie, kto zdobył najwięcej medali, jakie są największe sukcesy danego kraju.

Komentarza Przemysława Babiarza dla widzów TVP Pan na żywo nie słyszał. A co Pan pomyślał, gdy dowiedział się o wizji komunizmu, jaką dostrzegł on w „Imagine” Johna Lennona?

Nigdy nie komentowałem pracy innych komentatorów, więc Pan też mnie na to nie namówi. Proszę wybaczyć.

A samej decyzji o zawieszeniu Przemysława Babiarza? Nie zdziwiła Pana?

Ta sprawa mnie nie dotyczy. Nie mam na ten temat nic do powiedzenia.

Nie zauważyłem, aby Pan to kiedykolwiek robił, ale czy wolno mieszać sport z polityką?

Sport jest sam w sobie piękny i niesie bardzo dużo emocji, wystarczająco dużo przeżyć. Nie chcę łączyć sportu z polityką, bo znam się na sporcie, a na polityce nie. Po co miałbym to mieszać?

Można potem w niej skończyć jak Tomasz Zimoch, kolega z redakcji sportowej Polskiego Radia.

Jeśli ktoś ma na to ochotę, to można. Ja całe życie zajmowałem się sportem i publicznie wypowiadałem się tylko o sporcie, a nie o polityce.

Pan chyba w ogóle nie jest zwolennikiem opowiadania o całym bożym świecie podczas transmisji sportowej. Dostrzega Pan tę chorobę u naszych komentatorów?

Odnoszę wrażenie, że to wynik tego, że każdy ma dostęp do internetu. Czasami te komentarze i zasypywanie danymi jest zbędne, czasami jest tego za dużo, czasami nie pasuje do okoliczności. Muszę się przyznać, że zdarza mi się oglądać transmisję telewizyjną z wyłączonym komentarzem. Ściszam głos i sam sobie w duchu komentuję albo słucham muzyki.

Z drugiej strony dobry komentarz to sprawa bardzo subiektywna, bo ktoś lubi disco polo, a ktoś inny muzykę poważną. I tak jest z komentarzem, jeden lubi, jak się dużo mówi, a drugi, jak komentator prawie się nie odzywa. Dlatego tak różne są komentarze w różnych krajach. Gdy słuchałem komentatorów brazylijskich, to nie mogłem wyjść z podziwu, że można to robić w takim tempie i z takim natężeniem. Z kolei komentator meczu piłkarskiego w Niemczech mówi od czasu do czasu jedno słowo. Inne są temperamenty widzów, inne są temperamenty komentatorów. Może kiedyś będzie można kupować pakiet telewizyjny wraz z określonym rodzajem komentarza, bo dostosuje go do pana upodobań sztuczna inteligencja. Nie ma uniwersalnego sposobu komentowania odpowiedniego dla wszystkich. Trzeba jednak się starać, aby komentarzem docierać do ludzi, żeby przeżywać wydarzenie sportowe, ale jednocześnie nie narzucać swojej narracji, choć pewnie i ja wiele razy ją narzucałem.

Podziwiam Pana kolegów z Eurosportu, którzy przez kilka godzin muszą opowiadać o tym, jak peleton kolarzy jedzie np. przez pustynię w Arabii Saudyjskiej. Wtedy już chyba muszą mówić o wszystkim?

Sam pamiętam, gdy zaczynałem komentować kolarstwo w Polskim Radiu i mieliśmy pięciominutowe wejścia z Wyścigu Pokoju i trzeba było coś powiedzieć, a wszyscy jechali razem po płaskim i nic się nie działo. I już to było męczące. Teraz chłopaki robią całe etapy Tour de France i siedzą przy mikrofonie po siedem godzin, bo zaczynają godzinę przed startem, potem cały etap i jeszcze godzinę po zakończeniu. Są fachowcami i sobie z tym radzą, choć to jest duża sztuka.

No i komentują, będąc daleko od wydarzeń, czyli z tzw. dziupli, są zamknięci w ciasnej kabinie i opowiadają, co widzą na monitorach. Długo przyzwyczajał się Pan do takiego systemu pracy?

Kiedyś też nie na wszystko się jeździło. Bywaliśmy na imprezach od czasu do czasu, choć może więcej niż teraz, bo teraz jeżdżą przede wszystkim ci, którzy prowadzą studio, i eksperci. Wychodzi się z założenia, że skoro komentator skoków i tak musi patrzeć w monitor, to może w niego patrzeć w Warszawie, nie musi po to jechać do Austrii czy Niemiec. Kiedyś rzeczywiście więcej jeździło się na duże imprezy. Ja z radia jeździłem na igrzyska, lekkoatletykę, boks, koszykówkę. Oczywiście można wtedy porozmawiać z zawodnikami, trenerami, spotkać starych znajomych, poczuć atmosferę imprezy. Jednak same zawody komentuje się już z monitora, bo tam są wszystkie informacje, powtórki. W przypadku skoków narciarskich mamy kilka skoczni, których wręcz nie widać z kabin komentatorskich – na przykład w Innsbrucku widać tylko 20 metrów skoczni, a od wybicia do lądowania niczego nie można zobaczyć.

Ale czy takie komentowanie z Warszawy to nie jak zwykły nudny dzień pracy w biurze? Trzeba tam udawać emocje?

Na słuchawkach mamy IFL, czyli dźwięk z obiektu, na którym odbywają się zawody, więc człowiek czuje się, jakby tam był. Jeżeli zawody są emocjonujące, to je przeżywam i szczerze reaguję w trakcie komentarza. Czy na obiekcie, czy przed telewizorem widzimy to samo, więc tak samo reagujemy.

Mirosław Żukowski powiedział mi, że był Pan jednym z nielicznych dziennikarzy telewizyjnych, którzy jak przysłali tekst do „Rzeczpospolitej”, to nie trzeba było nad nim płakać. Pewnie dlatego, że przeszedł Pan szkołę pisania w „Sztandarze Młodych”?

Moją pierwszą redakcją był „Głos Pracy”. Miałem tam bardzo dobrze piszącego szefa Janusza Karaczewskiego. I to on poprawiał moje teksty, uczył mnie pisania, mówił, co jest źle, co jest dobrze i jak ten tekst ułożyć. Potem w „Sztandarze Młodych” Janusz Cieśliński był moim szefem, który też miał bardzo dobre pióro i też zwracał uwagę na to, jakie teksty się oddawało. Potem przeszedł ze „Sztandaru Młodych” do radia i mnie za sobą pociągnął.

Do radia Pana ciągnęło czy szef pociągnął?

Od dziecka bardzo lubiłem radio i chciałem zobaczyć od środka, jak wygląda. Słuchałem zwłaszcza Bohdana Tomaszewskiego.

Kiedy Pan przyszedł, to on już chyba był na emeryturze?

Tak, razem nie pracowaliśmy, ale później osobiście go poznałem.

Ponoć odsłuchiwał Pan archiwalne taśmy z relacjami Bohdana Tomaszewskiego i Bogdana Tuszyńskiego, który wówczas też już w radiu nie pracował. W ten sposób uczył się Pan pracy radiowca?

Tak, bo nie miałem doświadczeń w tym względzie, a ci, którzy pracowali wtedy w radiu, byli zajęci swoją robotą. Trzeba było z jakichś wzorców korzystać, a panowie Tomaszewski i Tuszyński to były najwybitniejsze postaci Polskiego Radia.

Do którego było Panu bliżej, jeżeli chodzi o styl komentowania?

Chyba do pana Tomaszewskiego, ale Tuszyński też był bardzo dobry, bardziej emocjonalny. Warto było słuchać jednego i drugiego, coś od nich zaczerpnąć, ale przecież nie naśladować. Trzeba było znaleźć własny styl.

Pamięta Pan swoją pierwszą relację?

To było z Wyścigu Pokoju w 1983 roku. Rok po tym, jak przyszedłem do radia, wysłano mnie do obsługi. Relacje robiło się z wozu R4, w którym siedział Czech, Niemiec i Polak. Mieliśmy pięciominutowe wejścia z trasy i one były poprzedzone tym słynnym sygnałem Wyścigu Pokoju.

Rodzina musiała być dumna, kiedy usłyszała Pana głos w radiu…

Jakoś specjalnie nie pamiętam tego entuzjazmu, więc pewnie wielkiej euforii nie było. Choć mój tata pewnie się cieszył, bo był kibicem sportowym. To on zaraził mnie sportem, więc musiało być mu miło.

Jaką największą wpadkę zaliczył Pan jako komentator?

Na ogół były to rzeczy związane z problemami technicznymi. Zdarzało mi się robić z Wyścigu Pokoju pięciominutową relację, która nie poszła w eter, bo nie było łączy. Kiedyś robiłem też serwis informacyjny z ul. Malczewskiego dla Trójki, czyli na Myśliwiecką, i przepaliła się żarówka w studiu, więc nie widziałem kartek, na których miałem napisane informacje. Podałem je z pamięci.

Przez kilka lat był Pan szefem redakcji sportowej. W latach 80. to było chyba najlepsze miejsce pracy dla dziennikarza sportowego?

Mieliśmy fajną redakcję. Gdy przyszedłem do Polskiego Radia, krótko potem odeszli do telewizji Włodek Szaranowicz, Darek Szpakowski i Henryk Urbaś. Potem ja z Tomkiem Zimochem też z telewizją współpracowaliśmy, a także Andrzej Janisz. To chyba była prawidłowa droga rozwoju, od pisania, poprzez radio, do telewizji.

Lata dziewięćdziesiąte w radiu były już chude. Pamiętam, jak Tomasz Zimoch opowiadał, że jechał na mundial we Włoszech z fotoreporterem z innej redakcji samochodem, bo nie było na bilety lotnicze.

Było biedniej, ale pewnie nie tylko w radiu czy redakcji sportowej, tylko generalnie w kraju. To się odbijało także na naszych możliwościach, ale jakoś funkcjonowaliśmy.

W TVP zaczął Pan się pokazywać w głównym serwisie sportowym w Jedynce, prowadził Pan także „Sportową niedzielę”. Miał Pan już nie tylko rozpoznawalny głos, ale także twarz. Życie stało się łatwiejsze?

Nie byłem aż tak popularny. Nie pokazywałem się przecież w telewizji codziennie, robiłem to sporadycznie, bo byłem pracownikiem Polskiego Radia. Ludzie na ulicy nie wytykali mnie sobie palcami ani nie robili sobie ze mną zdjęć. Jeżeli ktoś mnie rozpoznawał, to jednak po głosie, a nie twarzy.

Dlaczego ostatecznie wybrał Pan telewizję?

Współpracowałem z Eurosportem od początku jego istnienia, czyli od 1996 roku. Kanał na początku był tylko w części po polsku, potem było tego coraz więcej. Dostałem dobrą propozycję od Witka Domańskiego, który był szefem polskiego Eurosportu. Potrzebował ludzi, a ja nie mogłem tak dużo robić, jak on chciał, bo miałem swoje obowiązki w radiu. W 2000 roku zaproponował, żebym zostawił radio i przeszedł na stałe do Eurosportu. Przyjąłem tę propozycję po igrzyskach w Sydney. To była ostatnia impreza, jaką zrobiłem dla radia. W radiu bardzo dużo pracowałem, w „Sygnałach dnia” były poranki, których nie lubiłem, były długie dyżury w soboty i niedziele. W Eurosporcie miałem spokojniejszą pracę, mniej pracy i stałe pieniądze.

Ale w 2012 roku na pięć lat odszedł Pan z Eurosportu. Czym Pana skusiła TVP?

Włodek Szaranowicz, mój przyjaciel, zaproponował, żebym przyszedł. Wtedy było Euro 2012, chciałem przy nim pracować w Gdańsku, a on się zgodził. Potem było jeszcze parę dużych imprez, które wspólnie obsługiwaliśmy, igrzyska, mistrzostwa świata i Europy w lekkiej atletyce. Bardzo się przyjaźniłem z Włodkiem, lubiłem go i lubiłem z nim pracować. Był dobrym szefem, a przede wszystkim wspaniałym dziennikarzem, komentatorem i dobrym przyjacielem. To był fajny czas.

Press

(fot. Piotr Hukało)

MAREK RUDZIŃSKI – Urodził się w 1954 roku w Warszawie. Ukończył Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Przez osiem sezonów był koszykarzem Polonii Warszawa, z którą zdobył wicemistrzostwo Polski w 1976 roku. Jako dziennikarz zaczynał w redakcjach sportowych „Głosu Pracy” i „Sztandaru Młodych”. W latach 1982–2000 był zatrudniony w Polskim Radiu, obsługiwał kolarski Wyścig Pokoju, igrzyska olimpijskie, najważniejsze imprezy lekkoatletyczne. W tym czasie współpracował z redakcją sportową TVP, w której prowadził m.in. „Sportową niedzielę”. W 2000 roku przeszedł do polskiego oddziału Eurosportu. W 2012 roku na pięć lat związał się z TVP, potem wrócił do Eurosportu, z którym współpracuje do dziś, choć od roku jest na emeryturze. Przez wiele lat komentował Puchar Świata w skokach narciarskich, jest też specjalistą od biegów narciarskich, koszykówki i lekkoatletyki. W 2024 roku został laureatem nagrody im. Bohdana Tomaszewskiego. Przyznaje ją Fundacja Grand Press najlepszym dziennikarzom sportowym, prezentującym elegancję w posługiwaniu się językiem polskim oraz wyróżniającym się wysoką kulturą zawodową i osobistą.

Dla Bohdana Tomaszewskiego, ale też laureatów nagrody jego imienia, Włodzimierza Szaranowicza, Stefana Szczepłka, Mirosława Żukowskiego czy nieżyjącego już Macieja Petruczenki, sport był czymś więcej niż rozrywką. Czym jest dla Pana?

Sport był moim życiem, bo całe życie byłem z nim związany. Najpierw tata mnie prowadzał na zawody, potem byłem wyczynowym sportowcem, a potem w sporcie zostałem jako dziennikarz. Był moim zawodem, w znacznym stopniu wypełniał moje życie osobiste.

Wspomniani przeze mnie postrzegali sport jako ważne zjawisko cywilizacyjne.

Jest bardzo ważną częścią życia, choć nie dla wszystkich, bo nie wszyscy interesują się sportem, tak jak nie dla wszystkich muzyka poważna czy teatr są najistotniejsze w życiu. Jest zjawiskiem społecznym, tak samo jak kultura czy sztuka. Jednak przede wszystkim jest rozrywką i tak powinno się go traktować. Może ma trochę większy wymiar społeczny niż koncerty muzyczne, bo dochodzi w nim do rywalizacji międzynarodowej, są hymny, barwy narodowe, ale to nadal rozrywka, choć wtedy na najwyższym światowym poziomie.

Co mu najbardziej zagraża?

Przeładowanie kalendarza. Kiedyś wydarzenie sportowe było świętem, było w sobotę, niedzielę, a duże imprezy raz na cztery lata. Teraz jest wszystkiego za dużo i to przestało być już świętem, a jest codziennością. Kibice mają przesyt, sportowcy mają przesyt, bo ich organizmy nie są w stanie wytrzymać tych przeciążeń. Przez to sport stracił na swojej randze, no bo to jest już tylko codzienność. No i zagrożeniem są gigantyczne pieniądze.

Dariusz Szpakowski, gdy tylko przeszedł na emeryturę, od razu przeszedł na ty z Mateuszem Borkiem w reklamie piwa.

Nie miałem żadnych propozycji.

Dziwi się Pan dziennikarzom występującym w reklamie?

Nikomu się nie dziwię.

Nawet jeśli reklamują alkohol?

To jest ich sprawa, a mi nic do tego.

Ponad 20 lat temu dał Pan głos do gry komputerowej „Skoki narciarskie”.

Tak, z Maćkiem Kurzajewskim to robiliśmy.

Dobrze za to płacili?

To było tak dawno, że na pewno nie płacili gigantycznych pieniędzy. Po prostu ktoś zaproponował, zrobiliśmy to, ale nie dało mi to wielkiej popularności ani wielkich pieniędzy. Po prostu fajna przygoda. Coś, czego nigdy nie robiłem, a teraz wiem mniej więcej, na czym to polega.

I na czym polega?

Po dziesięć razy nagrywa się komentarz do danej sytuacji – np. piękny skok na 130. metr, bardzo ładnie skoczył i daleko. To podobnie jak komentarze do gry FIFA. W tym nie ma nic odkrywczego.

Pięćdziesiąt lat temu był Pan wicemistrzem Polski w koszykówce. Przez osiem lat grał Pan w Polonii Warszawa. Wciąż jej Pan kibicuje?

Kibicuję, bo jestem z tym klubem emocjonalnie związany.

Ale chodzi Pan na mecze jej koszykarzy?

Już nie za często, bo teraz jestem więcej w Gdańsku niż w Warszawie. Polonia gra w pierwszej lidze i śledzę jej wyniki. Mój wnuczek też gra w Polonii, więc czasami na jego mecze chodzę. Chociaż teraz ma kontuzję, zerwał więzadła krzyżowe.

Pan był zawodowym sportowcem według zasad PRL-u. Jerzy Kulej był pięściarzem na etacie milicjanta, piłkarz Kazimierz Deyna porucznikiem Ludowego Wojska Polskiego, a koszykarz Marek Rudziński kolejarzem. Coś Pan robił na tej kolei poza jeżdżeniem na mecze?

Nie. Byłem zatrudniony w rejonie budynku Kolejowego Klubu Sportowego Polonia Warszawa. Dwa razy dziennie musiałem być na treningu.

Uprawianie wyczynowo sportu mocno pomaga potem w dziennikarstwie sportowym?

Na pewno to nie przeszkadza, ale znałem paru wybitnych dziennikarzy sportowych, którzy nie byli sportowcami, a byli wybitnymi dziennikarzami.

Kogo ma Pan na myśli?

Chociażby Maćka Biegę, który nigdy nie był sportowcem, a był genialnym dziennikarzem „Sportowca”. Mógłbym takich nazwisk wymieniać więcej. Na pewno bycie sportowcem pomaga, bo więcej się rozumie. Jak człowiek trochę potu wylał, jak wygrał, przegrał, wie, o co w tym chodzi, to dla niego pewna pomoc. Jeżeli jednak ktoś sportu nie uprawiał, to też może być dobrym dziennikarzem sportowym.

Komentował Pan koszykówkę, skoki, biegi narciarskie, lekkoatletykę, ale też boks, kolarstwo i nawet curling. Która z tych dyscyplin jest najbardziej wymagająca dla sprawozdawcy?

Lekkoatletyka, bo tam najwięcej się dzieje, najwięcej sportowców występuje. Trzeba przechodzić płynnie z biegu sprinterskiego do dalekich rzutów, długich skoków czy wysokich skoków. Jak mamy dwóch tenisistów czy bokserów, to przygotowanie wiedzy o dwóch zawodnikach jest trochę prostsze niż o stu, którzy się pojawiają podczas sesji lekkoatletycznej. Trudno jest to wszystko ogarnąć, tym się emocjonować i przedstawiać widzom. Ale lekkoatletyka jest królową sportu, jest cudowna, kocham ją i bardzo lubię komentować.

Pana córka też pracuje w mediach. Próbował jej to Pan odradzić czy raczej ją zachęcał?

Sama wybiera swoją drogę życiową. Pisze dla Gazeta.pl, lubi to robić i bardzo się cieszę, że to robi. Wszystko osiąga sama, bez mojej protekcji.

Pan nie żałuje, że życie poświęcił dziennikarstwu sportowemu?

Nie, dzięki temu miałem fajne życie.

***

Ta rozmowa Grzegorza Kopacza z Markiem Rudzińskim pochodzi z magazynu Press  wydanie nr 5-6/2025. Teraz udostępniliśmy ją do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników.

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

Czytaj też: Nowy "Press": Wróbel, Solorz i dzieci, Michał Broniatowski i twórca Vectry

Press

Grzegorz Kopacz

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.