Fakty o fact-checkingu. Literatura faktu trafia na przemiał, a wydawnictwa przepraszają
Agnieszka Pajączkowska pomyliła fotografa amatora z osobą urodzoną 20 lat później. Dostępne jest już poprawione drugie wydanie książki (fot. Marcin Onufryjuk/PAP)
Literatura faktu może iść na przemiał lub do poprawki. Ostatnio za błędy przepraszały wydawnictwa Czarne i Znak.
Książka została przyjęta ciepło. Nawet bardzo ciepło. Pod koniec ub.r. za zbiór „Nieprzezroczyste. Historia chłopskiej fotografii” Agnieszka Pajączkowska otrzymała nominacje do Paszportów Polityki i Odkrycia Empiku. Co prawda ostatecznie nagrody powędrowały do kogoś innego, ale i tak autorka – utalentowana eseistka, reportażystka i kulturoznawczyni z Pogórza Izerskiego – mogła odczuwać satysfakcję. Publikacja nie przeszła niezauważona. Nie przepadła w szerokim strumieniu książek, który każdego roku wlewa się na polski rynek. „Agnieszka Pajączkowska opisuje wybrane chłopskie zdjęcia, a swoje spostrzeżenia uzupełnia o rozmowy, zapisy historii mówionej, dokumenty, mikroreportaże, rozważania teoretyczne, cytaty z esejów i nowe refleksje dotyczące historii ludowej. Rdzeniem książki pozostaje pytanie, czym właściwie jest to, co widzimy. Czego fotografia nie pokazuje i nie rozstrzyga?” – czytamy na stronie wydawnictwa Czarne, które zbiór opublikowało. Problem w tym, że pochylając się nad pewnym zdjęciem, sama autorka zobaczyła zbyt wiele.
ZGADZAŁO SIĘ TYLKO IMIĘ I NAZWISKO
O sprawie napisała na swoim facebookowym profilu Barbara Giedrojć. Kilka lat temu Pajączkowska otrzymała od niej rodzinne pamiątki po pradziadku – przedwojennym wiejskim organiście i fotografie amatorze. Wśród nich były wykonane przez niego zdjęcia. Jedno z nich trafiło do książki. Towarzyszył mu opis, z którego wynikało, że autor w czasie okupacji pełnił funkcję komendanta straży pożarnej w Gniewczynie, jego podwładni zaś wyłapywali miejscowych Żydów. „To, co przeczytałam, zwaliło mnie z nóg” – przyznaje Giedrojć. W opisie zgadzały się tylko imię i nazwisko. Pajączkowska pomyliła bowiem fotografa amatora z osobą urodzoną 20 lat później.
Giedrojć postanowiła walczyć, zagroziła wydawnictwu pozwem sądowym. Dziś o sprawie rozmawiać nie chce. Odsyła do prawnika, którego wówczas wynajęła. A ten tłumaczy, że jego klientce chodziło przede wszystkim o „ochronę dobra osobistego w postaci kultu pamięci bliskiej osoby zmarłej”. Ale nie tylko. – W tym przypadku sprawa dotyczyła również dobrego imienia samej pani Giedrojć, odnośnie do której zawarto informację, że opowiadając o swoim pradziadku, nie wspomniała o czasach okupacji – tłumaczy mecenas Marcin Waląg. Negocjacje przez kilka miesięcy prowadzono w zaciszu prawniczych gabinetów. Kiedy Giedrojć ostatecznie zdecydowała się całą historię opisać, było już po wszystkim. Na początku lipca Pajączkowska zamieściła przeprosiny na łamach „Gazety Wyborczej”, a wydawnictwo zdecydowało się wycofać cały pozostający jeszcze w sprzedaży nakład. Według mec. Waląga jego klientka takim obrotem sprawy jest usatysfakcjonowana. Mimo to na jej facebookowym profilu ciągle wisi wpis zakończony pytaniem: „Wciąż zastanawiam się, jak to się mogło stać?”. No właśnie – jak? Pajączkowska, podobnie jak Giedrojć, o sprawie rozmawiać z dziennikarzem nie chce. Na pytanie o to, jak doszło do błędu, odpisuje mailowo: „Odpowiedź znajdzie Pan w opublikowanym w związku ze sprawą oświadczeniu, które wraz z lekturą spornego rozdziału i analizą tekstów przywołanych w przypisach, da Panu pełny ogląd sytuacji”. Unika też odpowiedzi na pytanie, czy wpadka wpłynie w jakikolwiek sposób na jej reporterski warsztat. Autorkę stara się zrozumieć Cezary Łazarewicz, nagradzany reporter, autor wielu książek, w tym zdobywczyni Nike „Żeby nie było śladów” – o śmierci Grzegorza Przemyka. Łazarewicz: – Agnieszce Pajączkowskiej najzwyczajniej w świecie współczuję. Autorzy książek non fiction zwykle muszą się przedrzeć przez tysiące stron dokumentów, odbyć dziesiątki rozmów, zebrać to wszystko w całość, przeanalizować... Pomyłki mogą się tutaj zdarzyć – mówi.
Magdalena Budzińska, zastępczyni redaktor naczelnej Czarnego, przyznaje, że wydawnictwo nie przekreśla ogromnej pracy wykonanej przez autorkę. Książka została co prawda wycofana z obrotu, ale wróciła do niego po stosownych poprawkach.
Czarne zresztą nie tak dawno mierzyło się z podobną historią. W centrum uwagi znalazła się jego redaktorka naczelna.
POSZŁO O FRAGMENT
Sprawa była podobna. Doskonale przyjęta książka i protest potomka jednego z bohaterów, co ciekawe – nawet prawnik ten sam. Książka „Fałszerze pieprzu. Historia rodzinna” Moniki Sznajderman ukazała się w 2016 roku, a kilka miesięcy później otrzymała nominację do nagrody Nike. Doczekała się kilku wznowień. W 2022 roku przeciwko wydawnictwu wystąpił Jan Jakub Tatarkiewicz, wnuk przywołanego w książce prof. Władysława Tatarkiewicza, filozofa i historyka sztuki. Poszło o fragment, w którym autorka odwołuje się do zahaczających o czasy wojny dzienników filozofa. Autorka pisze: „(…) o Żydach nie ma w nich ani słowa. Żydzi w nich nie istnieją, Znikają jeszcze przed swoją fizyczną zagładą, a ich los spotyka się z całą obojętnością świadków”. Wywód kończy się pytaniem: „Czy obojętność może być niewinna?”.
Wnuk profesora uznał to za pomówienie. Pytany o tamtą sprawę dziś też odsyła do prawnika. A ten tłumaczy – chodzi o ochronę dobra osobistego w postaci kultu pamięci osoby zmarłej, ale też prawdę historyczną i zgodność podanych informacji z faktami. – W książce powołano się na wojenne dzienniki inteligencji polskiej, w tym wspomnienia prof. Tatarkiewicza, w kontekście początku lat czterdziestych XX w. Tymczasem „Dzienniki” Władysława Tatarkiewicza, zawierające spisane wspomnienia prof. Tatarkiewicza, obejmują czas po 1944 roku, a więc dotyczą zasadniczo okresu następczego wobec Zagłady przypadającej na okres wojny. Wszystkie notatki prof. Tatarkiewicza sprzed roku 1944, stanowiące podstawę do wydania „Dzienników”, uległy spaleniu podczas pożaru domu profesora w czasie powstania warszawskiego. Zarówno w „Dziennikach” obejmujących okres po 1944 roku, jak i innych publikacjach, w tym spisanych wspólnie z żoną „Wspomnieniach”, znajdują się fragmenty, w których prof. Tatarkiewicz odwoływał się do społeczności żydowskiej jako ogółu lub konkretnych jej przedstawicieli, z którymi pozostawał w bliskich związkach prywatnych i zawodowych – tłumaczy mec. Waląg. Na tym jednak nie koniec. – Motywacja pana Tatarkiewicza miała wymiar nie tylko osobisty. Wynikała też z głębokiego przekonania, że obiektywne wydarzenia historyczne, które stanowią dziedzictwo pamięci wspólnoty i poszczególnych jej członków, nie powinny być relatywizowane – uważa prawnik. Sprawa trafiła do sądu, ale strony zawarły ugodę mediacyjną jeszcze przed pierwszą rozprawą. W efekcie książka została wycofana ze sprzedaży. Podobnie jak w przypadku eseju Pajączkowskiej powróci do niej po usunięciu spornego fragmentu. Monika Sznajderman przed oddaniem tekstu do druku była nieuchwytna. Wcześniej sprawy nie komentowała.
Czarne poproszone o odniesienie się do obu przypadków odpowiada oględnie. – Żadne z tych działań wydawnictwa nie było wynikiem jakiegokolwiek orzeczenia sądowego. W obydwu przypadkach podjęte działania wynikały z oceny zaistniałej sytuacji przez wydawnictwo oraz poczynionych przez wszystkie zainteresowane strony uzgodnień w ramach zawartych ugód. Wydawnictwo nie jest upoważnione do ujawniania treści tych porozumień – podkreśla Magdalena Budzińska.
Wydawnictwo nie informuje, jak duże straty poniosło. Nakłady książek według ostatnich danych Biblioteki Narodowej nie przekraczają średnio trzech tysięcy egzemplarzy. – Wszystko zależy oczywiście od wydawnictwa i samej książki, ale w przypadku większości sukcesem jest zapewne sprzedaż przekraczająca pięć tysięcy – przyznaje Krzysztof Cieślik, krytyk literacki, który sam jest współwłaścicielem niewielkiego wydawnictwa ArtRage. A trzeba pamiętać, że zanim doszło do opisanych rozstrzygnięć, obie książki wydawnictwa przez pewien czas były już w sprzedaży. Straty nie są jednak wyłącznie materialne.
HISTORIA PEWNEJ BIOGRAFII
Skierowania na przemiał uniknęła ostatecznie głośna biografia Kory „Się żyje” autorstwa dziennikarki „Tygodnika Powszechnego” Katarzyny Kubisiowskiej, którą opublikowało krakowskie wydawnictwo Znak. Jednak historia, która wokół niej narosła, wydaje się bardziej pogmatwana niż w przypadku wspomnianych publikacji Czarnego. Książka uraziła syna wokalistki, Mateusza Jackowskiego. Nie spodobały mu się fragmenty, w których mowa o „rzekomym romansie Olgi Sipowicz z Krzysztofem Kownackim”, „rzekomych romansach Marka Jackowskiego z nieletnimi fankami, samotnymi matkami” oraz o „rzekomym spóźnianiu się Marka Jackowskiego na koncerty”. Cudzysłowy nieprzypadkowe. Takie właśnie sformułowania znalazły się bowiem w przeprosinach, które w maju br. zdecydował się opublikować Znak. Stało się tak po tym, jak do drzwi wydawcy zapukał wynajęty przez Jackowskiego prawnik. – Wydawnictwo Znak przeprosiło za nieprawdziwe fragmenty i dla mnie ta sprawa jest już zamknięta – przyznaje Mateusz Jackowski.
Co na to Znak? Mimo że wydawcy posypali głowy popiołem... stoją murem za Kubisiowską. – Tekst książki został przedstawiony rodzinie bohaterki przed drukiem, nie wniesiono żadnych zastrzeżeń, mieliśmy zgodę na publikację. Oczywiście źródła zostały zweryfikowane i wszelka staranność na każdym etapie powstania tej książki była zachowana. Ponieważ jeden z synów kilka miesięcy po premierze wniósł zastrzeżenia do treści, przyjrzeliśmy się im. Doszliśmy do wniosku, że wprowadzenie przez niego kilku poprawek w naszej ocenie nie wpływa na ostateczny wydźwięk i kształt książki, porozumieliśmy się i podpisaliśmy ugodę – również z uwagi na szacunek do bohaterki i uczuć rodziny – podkreśla Dorota Gruszka, redaktorka Znaku, która odpowiadała za książkę Kubisiowskiej.
Jackowski przyznaje, że książkę przed drukiem w całości autoryzowali mąż artystki Kamil Sipowicz oraz jej siostra. On sam jedynie fragmenty. Kubisiowska do sprawy przeprosin wracać nie chce. Odsyła do krótkiego oświadczenia, które wówczas opublikowała. Podkreśla w nim, że każdy podany w książce fakt weryfikowała w dwóch źródłach. – To był zgniły kompromis – mówi nam osoba znająca kulisy sprawy. – Mówimy zresztą o gigantycznym problemie, który dotyczy literatury non fiction w ogóle. Rozmówcy często chcą mieć kontrolę nad treścią. Jeśli nie spodoba im się książka, w każdej chwili mogą zarzucić autorowi, że odziera bliskie im osoby z godności. A kiedy sprawa trafi do sądu, ten z reguły na samym początku podejmuje decyzję o zabezpieczeniu dowodów. Sprzedaż książki zostaje wstrzymana. A ile trwają sprawy w polskich sądach? Cztery, pięć lat? Publikacja znika z rynku, nie zarabia autor, nie zarabia wydawnictwo. Już na starcie są przegrani, dlatego zwykle wolą przełknąć tę żabę i zgodzić się na ustępstwa, niż czekać na korzystny dla siebie wyrok sądowy.
NIEWYGODNE WĄTKI
– Faktycznie w Polsce rodziny często oczekują od biografów hagiograficznych opowieści. Sam kiedyś tego doświadczyłem. Swego czasu próbowałem napisać książkę o pewnym znanym biznesmenie. Tropy prowadziły mnie do kartotek IPN-u. Potrzebowałem pomocy rodziny, ale kompletnie nie była zainteresowana badaniem tego rodzaju wątków – przyznaje Cezary Łazarewicz. Podobne, choć mocniejsze doświadczenia ma Agata Tuszyńska, autorka głośnej biografii „Oskarżona: Wiera Gran”, której bohaterką była artystka – Żydówka występująca podczas wojny w warszawskim getcie. Gran poróżniła się wówczas z pianistą Władysławem Szpilmanem. Po latach w rozmowie z Tuszyńską zarzuciła mu, że był członkiem policji pozostającej na usługach Niemców. Stwierdzenie w formie cytatu trafiło do książki, rodzina Szpilmana wytoczyła cywilny proces autorce oraz Wydawnictwu Literackiemu, które biografię opublikowało. Sądowa batalia trwała kilka lat i oparła się o Sąd Najwyższy. Ostatecznie w lipcu 2016 roku bliscy pianisty wygrali. Dziś Waldemar Popek, zastępca redaktora naczelnego Wydawnictwa Literackiego, mówi tylko: – To była głośna sprawa i skomplikowana procesowo. Postąpiliśmy zgodnie z wyrokiem. Ten zakładał przeprosiny, ale nie tylko. Agata Tuszyńska: – Sąd nakazał usunięcie półtorej strony z oryginalnej wersji mojej książki o Wierze Gran w kolejnych wydaniach. Ale takowych nie było. Książka nie miała wznowień. Jest niedostępna. Sądzę, że żaden wydawca nie chce rozpoczynać od nowa sporu z rodziną Szpilmana – mówi i dodaje: – Nie zgadzam się na zabijanie posłańca. Biograf ma prawo posługiwać się zdaniem swojego bohatera. Ma prawo je omówić, zakwestionować, rozważać jego prawdziwość, ale i zacytować, jeśli – jak w przypadku Wiery Gran – miało znaczenie w jego życiu. A tak postrzegam znajomość z pianistą.
KONFABULACJA CZY WIZJA
O wolności twórcy wiele mówi Jacek Hugo-Bader. Latem 2013 roku dołączył do wyprawy, która ruszyła w Karakorum po ciała alpinistów Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego. Zginęli kilka miesięcy wcześniej na stokach Broad Peak. Owocem wyprawy była reporterska książka „Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak” i... całe mnóstwo kontrowersji. Już w Polsce stojący na czele wyprawy Jacek Berbeka zarzucił reporterowi nieodpowiedzialne zachowanie w obozie oraz liczne konfabulacje. „(...) nie jest to książka o miłości i nie jest to długi film ani nawet literatura faktu. To książka fabularna, poświęcona tylko i wyłącznie JHB” – mówił w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej”. Hugo-Bader przyznaje po latach, że nie spodziewał się takiego ataku. – Książka reporterska zawsze jest pewną wizją autora. Wchodzimy w życie prawdziwych ludzi, w sytuacje, które aż kipią od emocji, i filtrujemy je przez swój ogląd świata, poniekąd lepimy z nich własną historię. Gdyby w to samo miejsce pojechało dwóch reporterów spiętych kajdankami, chodziliby w te same miejsca, rozmawiali z tymi samymi ludźmi, każdy i tak napisałby inną książkę. Ja w swojej nie zmieniłbym ani słowa – podkreśla. No prawie. Bo Jacek Berbeka wytknął autorowi konkretne błędy. „W czasie gdy Artur zginął na stoku Gaszerbrum I, cztery dni byłem z Jackiem Jawieniem w górze, poza obozem. A z książki dowiedziałem się, że w bazie odmówiłem poszukiwań ciała Artura. Dla mnie to po prostu skandal!” – mówił. Do sądu jednak nie poszedł. – Nie miałem ochoty oglądać tej facjaty. Zależało mi tylko na tym, by Hugo-Bader nie wypowiadał się więcej o tej wyprawie. Wspólnie z rodziną Tomka Kowalskiego napisaliśmy do niego pismo w tej sprawie. I on faktycznie zamilkł. Sprawę uznaliśmy za zakończoną – tłumaczy mi Berbeka. Po kościach rozeszła się też sprawa domniemanego plagiatu. Jak się okazało niewielki ustęp „Długiego filmu o miłości” do złudzenia przypominał fragmenty artykułu z „Tygodnika Powszechnego”. W tej sprawie doszło do medialnej polemiki, gazeta zamieściła nawet stosowną ekspertyzę i... tyle. – Jacek Hugo-Bader przyznał się, przeprosił, sprawa nie miała finału w sądzie. W tym samym czasie ukazała się zresztą książka Przemka Wilczyńskiego i Bartka Dobrocha „Tryumf i dramat na Broad Peak”. Była oparta na tekstach z „TP”, a opublikowało ją Wydawnictwo Poznańskie – wspomina Piotr Mucharski, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”. Hugo-Bader zaś kwituje: „Tak, to był mój błąd. Przykro mi...”. Wydawnictwo Znak niegdysiejszej batalii przyglądało się z boku. „To sprawa między autorami” – odpowiedzieli wówczas jego przedstawiciele „Presserwisowi”. Koniec końców sprostowanie do książki Hugo-Badera musieli opublikować. Dotyczyło ono fragmentu książki o nieżyjącej już himalaistce Annie Czerwińskiej, a można je przeczytać choćby na stronie internetowej księgarni Znaku – tuż nad opisem „Długiego filmu o miłości”. Zapytaliśmy wydawnictwo i o tę sprawę. Odpowiedź jednak nie nadeszła. – Tak, pamiętam to – przyznaje z kolei Jacek Hugo-Bader i tłumaczy, że w książce przytoczył wypowiedź, która stawiała Czerwińską w złym świetle, przypisując jej słowa, które nigdy nie padły z jej ust. Według sprostowania cytat ten miałby się znajdować na 50. stronie. Tyle że tam niczego takiego nie ma. Za to na stronie 150. widnieje cytat z forum internetowego „Gazety Wyborczej”. Tam niejaki All pisze: „Problemem jest to, co wyprawia Czerwińska i parę innych osób, które de facto oskarżają Adama (Bieleckiego, który brał udział w wyprawie zakończonej śmiercią Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego) o morderstwo z premedytacją. Bo jak można rozumieć zdanie, gdyby Adam został, to oni by żyli?”.
PLAGIATU NIE MOŻNA WYMIERZYĆ
Błędy autorów i roszczenia rodzin opisywanych postaci to jedna strona medalu. Pozostaje pytanie, czy przynajmniej części sprostowań i puszczania książek na przemiał dałoby się uniknąć, gdyby jakość fact-checkingu w redakcjach wydawnictw była lepsza?
Wydawnictwa zgodnie zapewniają: z researchem u nas nie jest źle. – Każda z wydawanych przez nas książek, zwłaszcza jeśli chodzi o literaturę faktu, przechodzi wielomiesięczną, kilkustopniową redakcję – podkreśla Magdalena Budzińska z Wydawnictwa Czarne. Najpierw tekst trafia w ręce redaktora prowadzącego, który ocenia całość pod kątem konstrukcji i zawartości. Omawia z autorem dobór tematów, problemów, postaci, wzajemne powiązania wątków, sugeruje dodatkowe lektury, rozmowy z ekspertami. Po nim pracę rozpoczyna drugi redaktor, który zajmuje się m.in. weryfikacją faktów. – Fact-checking jest kluczową sprawą przy redagowaniu literatury faktu i poświęcamy mu najwięcej czasu. Redaktorzy sprawdzają tysiące informacji: oczywiste to daty i nazwiska, ale także liczby, fakty, przebieg zdarzeń, opisywane mechanizmy i procesy, konteksty historyczne i topografia – wylicza Budzińska. Jak zapewnia, w przypadku reportaży czy biografii sama praca fact-checkingowa to średnio od kilku do kilkunastu godzin na stronę tekstu. Do tego dochodzi redakcja pod kątem literackim, poprawnościowym, stylistycznym. Zaraz jednak dodaje: – Nie weryfikujemy natomiast informacji pozyskiwanych przez autorów bezpośrednio od bohaterów czy rozmówców. To materiał, który z całą odpowiedzialnością, ale też niezbędną wrażliwością, uzyskują sami w trakcie spotkań. Jest to często rezultat trudnych, intymnych rozmów oraz ustaleń, co i w jakiej formie może zostać opublikowane. To także autorzy samodzielnie decydują, czy i które wypowiedzi rozmówców chcą autoryzować. Warto także pamiętać, że praca redaktora – przy całej jej wadze i odpowiedzialności – jest pracą pomocniczą. Bywa, że autorzy odrzucają propozycje zmian i sugestie, chcą pozostać przy swoich rozwiązaniach, opiniach, sądach, opisie faktów – wylicza. Budzińska zapewnia przy tym, że wydawnictwo, jeśli zachodzi taka potrzeba, regularnie sięga po konsultacje naukowe bądź prawne.
W podobnym tonie wypowiadają się także inni. – Nasi redaktorzy sprawdzają wszystko, co budzi ich wątpliwości, nie tylko daty i nazwiska. W przypadku non fiction ważne jest również sięganie do źródeł – podkreśla Dorota Gruszka ze Znaku. Wtóruje jej Waldemar Popek z Wydawnictwa Literackiego. – Sprawdzamy najgłębiej, jak to jest możliwe. Jak bardzo to skomplikowany proces, zależy od charakteru książki. O potencjalnych zastrzeżeniach rozmawiamy z autorami, omawiamy je, włączamy konsultantów. Ostateczny efekt zawsze jest wynikiem pracy wielu osób. Koszty tego bywają niemałe. Nie wyobrażam sobie jednak, żeby wypuszczać w świat tekst, którego wartości nie jesteśmy pewni.
Paweł Sajewicz, redaktor naczelny wydawnictwa Agora, przyznaje: – Nad każdą książką, którą obecnie wydajemy, pracuje przynajmniej jedna osoba zajmująca się redakcją literacką i merytoryczną tekstu. Do tego dochodzą redaktor lub redaktorka prowadząca, korekta i weryfikacja techniczna związana z przygotowaniem e-booka.
W razie potrzeby wydawnictwo zamawia konsultacje merytoryczne bądź ekspertyzy prawne, w redakcję tekstu jest zaś wpisany fact-checking. – Chodzi o możliwie kompletną kontrolę jakości materiału: o sprawdzenie, czy wywód autorki lub autora nie zawiera luk logicznych, czy nie opiera się na fałszywych założeniach, czy nie wkradły się do niego uproszczenia bądź przekłamania – wylicza Sajewicz. Tu jednak redaktor może natknąć się na liczne mielizny. Przykład? Choćby kwestie związane z plagiatem. – Wyzwaniem jest samo namierzenie takich nadużyć, bo wbrew dość powszechnemu, obowiązującemu także wśród niektórych autorów, ale mylnemu przekonaniu, plagiatu nie można wymierzyć, opierając się wyłącznie na kryterium ilościowym. To znaczy nie ma takiej granicy procentowej, poniżej której recykling cudzego tekstu plagiatem jeszcze nie jest, a powyżej – już tak – tłumaczy Sajewicz. – Aby zminimalizować ryzyko, że w którejś z naszych książek cudza twórczość zostanie użyta w niedozwolony sposób, ujednoliciliśmy między innymi zasady stosowania prawa cytatu – dodaje. Ten ruch wydawnictwo wykonało kilkanaście lat po awanturze, która wyniknęła po publikacji książki „Odwet” autorstwa Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego. Reportaż poświęcony historii braci Bielskich – żydowskich partyzantów, którzy w czasie wojny działali w Puszczy Nalibockiej, w dużej części okazał się plagiatem pracy prof. Nechamy Tec. Agora zdecydowała się wówczas wycofać z księgarń cały nakład książki swoich reporterów i go przemielić.
OSZCZĘDZAJĄ NA REDAKTORACH
Na tym idealnym obrazie kreślonym przez wydawnictwa nietrudno jednak znaleźć rysy. – Jako współwłaściciel ArtRage w życiu nie podjąłbym się wydawania polskiej literatury non fiction – przyznaje Krzysztof Cieślik. – Rzetelne przygotowanie takich książek do druku wymaga kolosalnej pracy fact-checkingowej, a to kosztuje. Oczywiście duże wydawnictwa mogą pozwolić sobie na więcej, ale one też muszą liczyć pieniądze. Na książkach generalnie zarabia się w Polsce raczej kiepsko, więc aby utrzymać się na powierzchni, trzeba ich wypuszczać na rynek dużo. Przy takiej ilości pracy łatwiej o błąd. Ten mechanizm ma też wpływ na obniżanie jakości książek. Oczywiście mamy trochę wartościowych książek non fiction, ale mimo wszystko giną one w całej masie publikacji przeciętnych albo zgoła słabych – dodaje Cieślik.
Na tę prawidłowość zwraca też uwagę Cezary Łazarewicz. – Moim zdaniem sporą część książek non fiction śmiało można by okroić do formatu obszernego tekstu prasowego, ale... skoro czytelnicy w ogóle są takimi publikacjami zainteresowani, to dlaczego wydawnictwa nie miałyby na tym skorzystać? – zaznacza. Wspomina też o fact-checkingu. – Swego czasu austriacki pisarz i dziennikarz Martin Pollack, który przez lata pracował w „Der Spiegel”, opowiadał mi, jak przed publikacją teksty są sprawdzane przez specjalny dział dosłownie wyraz po wyrazie. W Polsce generalnie tego nie ma – ani na poziomie gazet, ani wydawnictw. Redaktor sprawdzi nazwiska, może mnie zapytać o podanie źródła danej informacji lub przysłanie fragmentu książki czy gazety, którą zacytowałem. Ale nikt nie będzie poszukiwał nazwiska anonimowego szmalcownika – podkreśla Łazarewicz.
– Błędy? Oczywiście, że będą się zdarzać, bo rynek stanął na głowie – przyznaje inny reporter i autor książek historycznych. – Wydawnictwa często idą w kontrowersyjne tematy, bo te się sprzedają. Ale nad takimi tematami trzeba pracować, a tu terminy gonią. Trzeba zarabiać. Ciśnie się więc autora, by jak najszybciej wypchnął książkę. A ten wie, że ma nóż na gardle, bo tymczasem przejadł zaliczkę. Neoliberalizm rządzi! – stwierdza.
– Oczywiście sytuacja finansowa ma bardzo duże znaczenie – bo czytelnictwo i sprzedaż książek faktycznie spadają. Z pewnością część wydawców właśnie z tych powodów oszczędza na redaktorach, korektorach, konsultacjach – przyznaje Magdalena Budzińska z Czarnego. Zapewnia jednak, że w jej wydawnictwie jest inaczej. Średni czas prac redakcyjnych nad książką reporterską w Czarnym to co najmniej pół roku. O presji czasu jako czynniku negatywnie wpływającym na fact-checking wspomina z kolei Paweł Sajewicz z Agory. – Książka, zwłaszcza non fiction, zmuszana jest do wyścigu o uwagę z mediami i treściami z jednej strony bardziej doraźnymi, a z drugiej – poddawanymi dużo słabszej społecznej lustracji pod kątem wiarygodności faktów czy rzetelności ustaleń. Dlatego tak ważne jest trzymanie standardów redakcyjnych – podkreśla Sajewicz. Jak przekonuje, warto ich dochowywać nawet kosztem narzucenia sobie limitu publikowanych książek. – Sami staramy się nie przekraczać granicy 100 premier rocznie – zaznacza.
Budzińska z Czarnego: – W Polsce panuje mit o znakomitych, rzetelnych i bezbłędnych książkach pisanych rzekomo dawniej i niedoredagowanych, niechlujnych, pełnych błędów książek powstających obecnie. W przypadku niektórych z pewnością tak jest. Ale gdy wykorzystamy dzisiejsze możliwości fact-checkingu do sprawdzenia wielu starszych książek, odkryjemy rażące pomyłki i nadużycia, a z kolei wiele współcześnie wydanych reportaży czy biografii znakomicie spełnia najsurowsze kryteria dziennikarskie i naukowe. Co ciekawe, mitem jest nawet bezbłędny zachodni fact-checking. Wydajemy mnóstwo książek tłumaczonych, w tym także sporo amerykańskich książek reporterskich, i wspólnie z tłumaczami korygujemy tam wiele mniejszych i większych pomyłek.
***
Ten tekst Łukasza Zalesińskiego pochodzi z magazynu "Press" – wydanie nr 09-10/2024. Teraz udostępniliśmy go do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników.
„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.
Czytaj też: Nowy „Press” – Katarzyna Kasia, Solorz, odejścia szefów RMF, a także TVP PiS Bis
Łukasz Zalesiński