„NIE” rok po roku straciło troje redaktorów naczelnych. Pismo dobija śmierć za śmiercią
– Wiedzieliśmy, że Urban to jest starszy pan, który jak na wieloletniego nałogowego palacza i tak świetnie się trzymał, ale biologii się nie oszuka. Myśleliśmy, że pismo nie przetrwa jego śmierci, że upadnie – mówi Michał Marszał (screen: YouTube/Monika Jaruzelska zaprasza, screen: YouTube/Malina Błańska, fot. Facebook.com/Waldemar Kuchanny)
Rok po roku tygodnik „Nie” stracił trzech szefów. Pismo zawsze pomijane, przez niektórych traktowane jak powietrze, dziś dobija śmierć za śmiercią.
Doskonałe i niezwykłe miejsce pracy – tak najtrafniej podsumowałaby swoje lata spędzone w „Nie” Malina Błańska. Gdy wraca do nich myślami, od razu przychodzą jej do głowy dwa wyróżniki. Po pierwsze, Jerzy Urban, redaktor naczelny pisma, a także jego zastępcy, nie odważyli się nanieść większych poprawek na tekst bez przypisu „Proszę skonsultować z autorką/autorem”.
Po drugie, na kolegium nie można było zgłosić tematu, który wcześniej gdzieś opisano.
„To już było” – najczęściej słyszeli dziennikarze jako powód odrzucenia tematu. – Urban czytał wszystkie gazety od deski do deski. „Trzy tygodnie temu, na trzeciej stronie od tyłu w prawym górnym rogu była o tym wzmianka w »Rzeczpospolitej«”. Tak nieraz odpowiadał, gdy ktoś proponował jakiś temat – wspomina Błańska.
Jeśli temat był dobry i ważny, to jechało się w Polskę, nie patrząc na koszty delegacji. Z takich wyjazdów Błańska pamięta np. swój reportaż o rodzinie, w której synowie cierpieli na rzadką chorobę genetyczną. Każdy następny patrzył na starszego brata i wiedział, że za kilka lat będzie cierpiał tak samo jak on. Po tym tekście udało się uzbierać pieniądze na remont domu dla rodziny.
Maciej Wiśniowski, który w „Nie” pracował od pierwszego numeru przez 25 lat (dziś jest redaktorem naczelnym lewicowego, prorosyjskiego portalu Strajk.eu), wciąż jest dumny ze swojego reportażu o kobiecie, która zachęcana przez katolicką rodzinę i księży urodziła niepełnosprawne dziecko. Rodzina się rozpadła, kobiecie wbrew wcześniejszym zapowiedziom nikt nie chciał pomóc. – Chwilę po tym do tygodnika przyszła młoda dziennikarka, która powiedziała, że do szukania pracy w tym miejscu zachęcił ją właśnie ten materiał. Uznała, że takie teksty zmieniają świat. I tak było – wspomina Wiśniowski.
Nie brakowało tematów wariackich. Błańska do dziś pamięta, jak próbowała wstąpić do zakonu, rekrutowała się jako osoba sprzątająca do „Naszego Dziennika”, chciała sprzedać dziecko siostrom zakonnym, a z Waldemarem Kuchannym, późniejszym redaktorem naczelnym „Nie”, udawała małżeństwo i próbowała ich nieistniejące dziecko zapisać za 40 tys. zł do jednego z katolickich przedszkoli. – Nie wiem, gdzie musieliby teraz zapukać młodzi dziennikarze, aby mieć okazję pisać od razu takie reportaże: nie z fotela, w półtorej godziny, ale z wyjazdami, z możliwością dotykania miejsc i bohaterów tekstu – mówi Błańska.
WOLNOŚĆ, MŁODOŚĆ I PIENIĄDZE
Michał Marszał do „Nie” trafił, mając 20 lat: – Najbardziej podobała mi się tu wolność. Można było pisać, o czymś się chce. Oczywiście Urban dobierał sobie ludzi z tym samym światopoglądem, ale jeżeli nie zgadzał się z główną tezą tekstu, to po prostu pisał polemikę.
Był rok 2008. Marszał kleił koperty, pracował na infolinii, próbował dostać się do „Newsweek Polska”, „Polityki”, ale nikt go nie chciał. Tygodnik „Nie” jako jedyny zaprosił go na rozmowę, a Przemysław Ćwikliński, ówczesny wicenaczelny, zamiast napisania CV poprosił o napisanie tekstu. – Zrobiłem reportaż o kinie porno w Warszawie. Tekst bardzo spodobał się Urbanowi – wspomina Marszał, który w „Nie” pracuje już niemal 17 lat, teraz tworząc wpisy w mediach społecznościowych.
Dorota Karaś, współautorka „Urban. Biografia”, przyznaje, że gdy czytała numery „Nie” z początku lat 90., przygotowując się do pisania książki, szczególnie zapamiętała tekst o synach Lecha Wałęsy, którzy po alkoholu dobijali się do jednej z restauracji i szarpali z ochroniarzami. – Wałęsa w Polsce był wtedy postacią niemalże świętą. Krytykowano jego decyzje polityczne, ale nieprzychylny tekst o jego życiu prywatnym nie miałby szans ukazać się nigdzie indziej – opowiada.
Izabela Kosmala, była dziennikarka „Nie”, na swoim pierwszym kolegium zgłosiła masę pomysłów. Wszystkie zostały wyśmiane. – Ale w życzliwy sposób. Traktowali mnie jak młokosa, bo byłam najmłodsza, ale patrzyli na mnie z nadzieją. Urbanowi bardzo podobało się, że mam odwagę i uważał to już za jakiś zasób. Inwestował w młodych dziennikarzy – wspomina. Jako pierwszy napisała prześmiewczy tekst o polskich telenowelach i została w tygodniku na 14 lat.
Maciej Wiśniowski zdaje sobie sprawę, że w latach 90. i na początku XXI wieku większość redakcji stawiała na reportaże, dłuższe analityczne teksty czy współpracę dziennikarza z redaktorem. – Ale w „Nie” było tego więcej i ze względu na zasady, które w tej redakcji panowały, tygodnik się wyróżniał – tłumaczy Wiśniowski.
Do pisma trafił przez przypadek. Tygodnik „Nie” jeszcze wtedy się nie ukazywał, ale redakcja już pracowała. Wiśniowski wszedł z ulicy i spytał o pracę. Urban poprosił go o kilka tekstów.
– Gdy przyszedłem na kolejne spotkanie, Jurek tylko spytał, ile zarabiam w obecnej redakcji. Podwoił mi stawkę i zapowiedział, że za dobry reportaż dostanę tyle, że przez miesiąc nie będę musiał nic robić. Nie skłamał – mówi Wiśniowski.
– Tygodnik w swoich początkach miał niespotykane na rynku wierszówki – potwierdza Błańska. Do tego, jak wylicza, Urban wyrównywał pensje do rosnącej wówczas inflacji, jej samej zasponsorował stypendium naukowe, a na Dzień Kobiet dziennikarki co roku dostawały bony.
Dobre wynagrodzenia, zwłaszcza za materiały wyjazdowe, jak opowiada Dorota Karaś, miały zdaniem naczelnego motywować dziennikarzy do tego, by nie pisać tekstów zza biurka, tylko jeździć w teren. Była więc w tym przemyślana strategia.
– Ale Urban sam tego nie wymyślił. Zasady i warunki pracy w „Nie” były mocno wzorowane na tygodniku „Polityka”, zaczynając np. od tego, że każdy tekst posiadał metryczkę, na której kolejni redaktorzy czytający go umieszczali swoje uwagi – mówi Karaś.
– Zamiast gnić w biedzie, Urban stworzył tygodnik, święcił triumfy sprzedażowe i zarabiał pieniądze. W Polsce nikt nie był w stanie tego znieść – zazdrość – stwierdza Wiśniowski, nawiązując do tego, jak traktowano tygodnik Urbana.
JAK Z DISCO POLO
A traktowano jak powietrze. Albo z pogardą, a najczęściej i tak, i tak. – Nic nie stało na przeszkodzie, by czerpać z naszych materiałów – mówi z wyrzutem Błańska. Wspomina, że wielokrotnie w programach śniadaniowych widziała zrobione wcześniej przez siebie tematy. – „Gazeta Wyborcza”, chyba najbardziej nam nieprzychylna, przepraszała mnie kiedyś za niemalże skopiowanie mojego tekstu. Oczywiście bez cytatu – dodaje.
Wciąż też pamięta frustrację z powodu niemożności zrobienia danego tematu tylko dlatego, że pracuje w „Nie”. Kilkanaście lat temu tak ostrego podziału politycznego pomiędzy dziennikarzami nie było, wszyscy rozmawiali ze wszystkimi, każdy pokazywał się w każdej telewizji. Chyba że chodziło o tygodnik „Nie”. – Nas po prostu nie było. Nie przypominam sobie, by zapraszano któregoś z naszych dziennikarzy do jury konkursów dziennikarskich, na przykład organizowanych przez „Press”. Żadne sytuacje dotykające naszych dziennikarzy nie były pretekstem do środowiskowego listu poparcia – wspomina.
Nie zmieniło się to nawet po śmierci Jerzego Urbana, gdy niespełna dwa lata temu Daniel Obajtek zakazał kolportażu tygodnika na stacjach Orlenu. Poczta Polska postąpiła podobnie w swoich punktach. Powodem była okładka pisma ze zdjęciem Jana Pawła II, opierającego się o pastorał, na którym zamiast Jezusa grafik wmontował zdjęcie plastikowego niemowlaka.
W ten sposób „Nie” nawiązało do głośnego reportażu TVN24 „Franciszkańska 3” o Janie Pawle II. Inni wydawcy nie zaprotestowali przeciwko decyzji Orlenu czy Poczty Polskiej, choć nie wykluczali, że podobna sytuacja może dotknąć także ich. „Nie zaprotestowaliśmy, bo trudno jest protestować w sprawie dość nieprzyjemnego pisma, które idzie, w moim przekonaniu, zbyt daleko w różnych kwestiach. Ale powinniśmy dać głos” – przyznał potem w magazynie „Press” Seweryn Blumsztajn, prezes Towarzystwa Dziennikarskiego.
– Pomijanie istnienia „Nie” przez naszą branżę przypomina trochę przemilczanie przez branżę muzyczną rekordowych wyników muzyków disco polo. Piosenkarze, którzy sprzedają masę płyt w Polsce, mają miliony odtworzeń na YouTubie, są nieobecni w rankingach tworzonych przez branżę muzyczną – porównuje Błańska. Dlatego, jak wspomina, wielu osobom towarzyszył strach, że po „Nie” inne redakcje nie będą chciały ich zatrudnić. Doświadczyła tego jedna z lepszych researcherek tygodnika. Gdy przyznała, gdzie zbierała doświadczenie, obiecana posada sekretarza redakcji w podwarszawskiej gazecie, jak opowiada Błańska, przepadła. Praca w „Nie” była często biletem w jedną stronę.
Powodem pomijania i pogardy była oczywiście przeszłość Jerzego Urbana, który w latach 1981–1989 był nienawidzonym przez Polaków rzecznikiem prasowym komunistycznego rządu. Na dwudziestoparoletnią dziewczynę z Mazur, Izabelę Kosmalę, jeżdżącą na wymiany międzynarodowe z uczelni, nie działały jednak antykomunistyczne zaklęcia. – Za granicą społeczeństwa kierowały się już dokładnie takimi zasadami, o których pisało „Nie”. Czy lewicowość wiązała się z komunizmem, ciemną mocą? Mnie to w ogóle nie interesowało – mówi. Tym bardziej bolało ją, gdy np. na studiach jeden z wykładowców stwierdził, że nie poda jej ręki, ewentualnie w rękawiczce.
– Urban jawnie kpił, i to w obelżywy sposób, ze wzmożenia patriotycznego, symbolicznego, które przyszło po 1989 roku. Do tego miał okropną przeszłość ze stanu wojennego. Stąd panowało poczucie, że człowiekowi, który kpił z ks. Jerzego Popiełuszki, a potem z hurapatriotycznych polityków, wolno mniej. I dlatego próbowano nie zauważać jego pisma – ocenia Jacek Żakowski, publicysta. Nie ma wątpliwości, że Urban uprawiał jednak solidne dziennikarstwo.
Podobnie uważa Wojciech Czuchnowski z „Gazety Wyborczej”, która wielokrotnie spierała się z „Nie”. – Pismo Urbana zawsze było na cenzurowanym. Nie wypadało go mieć, nie wypadało go czytać – opowiada. Jak mówi, Polska lat 90. nie była przygotowana na antyklerykalizm, wyśmiewanie papieża czy wulgarny styl, jaki prezentowało „Nie”. Stąd łatwo było je traktować lekceważąco. – Za oficjalnym lekceważeniem kryło się też to, że w wielu redakcjach w latach 90. ta gazeta była uważnie czytana i analizowana – przyznaje Czuchnowski. Ale nie cytowana.
Tym bardziej Izie Kosmali mocno zapadło w pamięć całkiem niedawne spotkanie, promujące biografię Urbana dwojga autorów z „Gazety Wyborczej”. Miała wrażenie, że środowisko „Gazety” w końcu uznało, że „Nie” robiło dobrą robotę. – Pobiegłam i opowiedziałam o tym Gosi Daniszewskiej. Czekałam, aż powie: „Wow, świetnie!”. A ona zrobiła krzywą minę i spytała: „Naprawdę tak strasznie nas traktowali?”. Zatkało mnie. Oni z Jurkiem żyli w swoim świecie, w tym wszystkim tak bardzo byli razem, że ich to zupełnie nie obchodziło – opowiada Kosmala.
***
To tylko fragment tekstu Aleksandry Pucułek. Pochodzi on z najnowszego numeru „Press”. Przeczytaj go w całości w magazynie.
„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.
Czytaj też: W nowym "Press": Parafianowicz, sylwetka Piętki, czy Mróz pisze sam?
Aleksandra Pucułek