„Dobrze jest wrócić́". Rozmowa z Joanną Dunikowską-Paź z "19.30" w Jedynce TVP
"Fakt, odpłynęła od nas część widzów, którzy oglądali »Wiadomości« dla partyjnej propagandy. A my musimy zawalczyć o tych, którzy przez lata właśnie ze względu na propagandę nie oglądali tego programu" – mówi Joanna Dunikowska-Paź (fot. Krzysztof Opaliński)
– Dobrze jest móc wrócić do mediów publicznych, by pokazać nieprzedstawianą tu przez osiem lat perspektywę – mówi nam Joanna Dunikowska-Paź, dziennikarka „19.30” w TVP, jedna z twarzy flagowego dziennika stacji. Rozmawę przeprowadził Maciej Kozielski.
***
Ta rozmowa Macieja Kozielskiego z Joanną Dunikowską-Paź pochodzi z magazynu "Press" – wydanie nr 05-06/2024. Teraz udostępniamy ją do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników. Przyjemnej lektury!
***
O Pani debiucie w „19.30” medioznawca Zbigniew Bajka napisał: „Dobra dykcja, wolne tempo mówienia, fajny dobór tematów, zero propagandy”. I dalej: „Nie ma pasków, koncentruję się na kolejnych przekazach. I o to chodzi. Po ośmiu, może nawet dziesięciu latach zacząłem oglądać tę telewizję”.
To miła, powtarzająca się ocena. Zależy mi na tym, by mój przekaz odbierany był jako spokojny i pozbawiony nadmiernych emocji. Słyszeliśmy czasem, że w „19.30” jesteśmy nudni. W ogóle nie odbieraliśmy tego jako zarzut, bo często dostajemy informacje zwrotne od naszych widzów, że są już zmęczeni nadmiernymi emocjami w życiu publicznym.
Pamiętając, w jaki sposób Telewizja Polska przez ostatnie lata budowała swój przekaz, myślę, że jednym z naszych głównych zadań jest, byśmy jak najbardziej merytorycznie dostarczali odbiorcom informacje, bez wyzwalania negatywnych emocji.
Kto bardziej zachwycił się Waszymi początkami: widzowie czy Wy sami, że w ogóle udało się w tak trudnych warunkach zrobić program?
Użył Pan słowa „zachwyt”. W nas na pewno była radość, że się udało, bo wyzwanie mieliśmy ogromne. Tak naprawdę dopiero po kilku pierwszych tygodniach pracy miałam chwilę, by pomyśleć nad tym, co się wydarzyło. Do dziś czasem zadaję sobie pytanie, jak to w ogóle mogło się udać. Jednego dnia, 20 grudnia 2023 roku, program w ogóle się nie ukazał, a następnego dnia musieliśmy go stworzyć od absolutnego początku. Dlatego, gdy się udało, była w nas na pewno radość. Są zresztą takie znane zdjęcia naszej redakcji, która z niepokojem spogląda na ekran na pierwsze wydanie. Byłam wtedy w reżyserce. „19.30” prowadził Marek Czyż. Pamiętam tamte emocje, pamiętam, co się działo kilka minut przed ukazaniem tego programu, gdy było jeszcze mnóstwo niewiadomych i znaków zapytania.
Pamiętam też ulgę, gdy już kończyliśmy pierwszy program. Jasne, że z błędami. Mamy tego świadomość i cały czas pracujemy nad tym, by się poprawiać. Myślę, że już jest o niebo lepiej.
Te partyzanckie czasy bardzo Waszą ekipę zbliżyły?
Zdecydowanie. Uśmiecham się, bo byliśmy wtedy gościnnie w sportowym newsroomie. To było takie doświadczenie, do którego przez lata będziemy wracać. Już tak się dzieje. Stało się to wspólnotowym i niecodziennym doświadczeniem, które na zawsze z nami zostanie.
Czego Wam najbardziej wtedy brakowało?
Sprzętu, dostępu do zdjęć, do archiwów. Dlatego mam wielki szacunek dla naszych reporterów, bo praca z mojej perspektywy, czyli osoby, która program prowadzi, była łatwiejsza. Swoje zapowiedzi mogłam spisać tak naprawdę gdziekolwiek. Ale reporterzy zmagali się z materią zdobycia dźwięku i obrazu, a redaktorzy spięcia tego w jakąś sensowną całość.
Czego jeszcze się obawialiście?
Kwestie techniczne były naszym głównym problemem. Pamiętam, że zanim wystartowaliśmy, reporterzy zastanawiali się nawet nad tym, czy ludzie będą chcieli z nimi rozmawiać. Trzymali przed sobą kostkę z logo TVP i nie wiedzieli, czy na jej widok rozmówcy nie będą się odwracać. Ale tu na szczęście spotkało nas pozytywne zaskoczenie. Było mnóstwo osób, które mówiły nam o tym, że dobrze jest móc wrócić do mediów publicznych, móc pokazać swoją, nieprzedstawianą tu przez osiem lat perspektywę.
Brak informacyjnych pasków wynikał chyba z Waszych braków technicznych, a nie z chęci uspokojenia programu?
Stało przed nami pytanie, jak odczarować te niesławne paski. Stały się przecież symbolem tamtych mediów – chciałam powiedzieć – publicznych, ale myślę, że to nieadekwatne słowo. Myślę, że osoby, które nawet wtedy nie śledziły tych mediów, a mnóstwo było takich osób, to przecież paski znały i o nich słyszały. Stały się memami internetowymi. Dlatego w „19.30” symbolicznie z pasków zrezygnowaliśmy.
Szefowie działu IT na Woronicza byli po Waszej stronie?
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo nie jestem osobą, która się z nimi bezpośrednio kontaktuje. Dużo osób w firmie było nam przychylnych i mam wrażenie, że wiele z nich już na te zmiany czekało.
Od wielu słyszałam to osobiście. Pamiętam pierwsze dni, gdy montażystka, która nie była z naszej redakcji, podeszła do mnie z kubkiem z logo Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i powiedziała coś miłego o jednym z naszych pierwszych programów. Miała łzy w oczach i stwierdziła, że to pierwszy taki moment od lat, gdy może wyjść do kuchni zrobić sobie herbatę, a na korytarzu nie musi zasłaniać serca na swoim kubku.
Nie było przecież pewności, że w ogóle uda Wam się dostać do serwerów i zacząć pracę?
Wielka niewiadoma towarzyszyła nam od samego początku. Widzowie usłyszeli od Marka Czyża zapewnienie, że nazajutrz o tej porze pojawi się rzetelny program informacyjny. Padło zobowiązanie, więc mieliśmy duży stres i niepewność, czy to się rzeczywiście powiedzie.
Byli pisowscy szefowie TVP mówili nawet o zdradzie pracowników techniki.
Ciekawego użył Pan sformułowania – pisowscy szefowie. Jeden z tych głównych pisowskich szefów wczoraj, kiedy oglądaliśmy wieczór wyborczy, pojawił się w sztabie Prawa i Sprawiedliwości.
Pierwsze wydania „19.30” robiliście poza budynkami TVP, w studiu ZPR przy Wale Miedzeszyńskim. Jak długo to trwało?
Kilka, może kilkanaście dni. Ale nasze materiały powstawały w budynkach TVP.
Na Woronicza Pani przepustki zawsze działały?
Zawsze.
Podobno bardziej od krytyki z prawej strony bolą Was zarzuty formułowane przez kolegów dziennikarzy ze strony demokratycznej.
Jesteśmy surowo recenzowani także przez dziennikarzy. I to dobrze. Staramy się naprawiać nasze błędy i robić program coraz lepiej. Mam wrażenie, że czasem nasi krytycy zapominają, jak ten program wyglądał przed grudniem 2023 roku. Tu nie było zwyczajnej zmiany kadrowej, zwyczajnego przejęcia sterów i kontynuowania programu informacyjnego. To jest budowanie wszystkiego od początku.
Odbieraliśmy jako „19.30” Nagrodę Mariusza Waltera za Wydarzenie Roku. Kilkakrotnie padła ze sceny ocena, że to jest nagroda dla ludzi odważnych. Ja mam przekonanie, że nie tylko wtedy, w grudniu, ale cały czas potrzebujemy odważnych dziennikarzy.
Jeśli krytyka jest konstruktywna, to nie mamy z nią problemu. Media publiczne nie powinny wyglądać tak, jak wyglądały przez ostatnie lata.
Jak się Pani czuje po tych ponad trzech miesiącach w Telewizji Polskiej?
Jest już zdecydowanie spokojniej, sporo rzeczy udało nam się zorganizować, działamy coraz wydajniej. Jesteśmy na swoim miejscu, we własnym newsroomie. Również reporterzy mówią o tym, że też coraz więcej elementów technicznych udaje im się zgrywać.
Jak porówna Pani swoją publiczną rozpoznawalność z tą wcześniejszą?
Tu jest zdecydowana zmiana. Po pierwsze, prowadzę główny program informacyjny Telewizji Polskiej, więc on jest naturalnie oglądany przez większą widownię. Myślę, że moment, w którym zmieniłam redakcję, był czasem, w którym wszyscy z zainteresowaniem przyglądali się tej zmianie. I dzięki temu stałam się bardziej rozpoznawalna.
Jak szefowie z TVN 24 próbowali Panią zatrzymać?
Kiedy już zdecydowałam się, że zmieniam pracę, rozmowy prowadziłam z jasnym komunikatem, że jest to moja ostateczna decyzja. Dlatego rozmawialiśmy o warunkach, na jakich możemy się rozstać. Rozmawialiśmy w dobrej atmosferze, a decyzja o odejściu wcale nie była łatwa.
Czyli nie było ze strony szefów próby zatrzymania?
Były pytania.
Długo się Pani wahała?
To był moment, w którym należało szybko podejmować decyzje. Więc tego czasu nie było dużo.
Wahałam się, bo w poprzedniej redakcji dobrze mi się pracowało, rozwijałam się w niej. Zanim dostałam tę propozycję, nie czułam potrzeby zmiany pracy, nie myślałam, żeby czegokolwiek szukać. Choć oczywiście zdawałam sobie sprawę z tego, że kiedy będą zmiany w mediach publicznych, to być może takie rozmowy również się pojawią. Ale mnie w TVN 24 było dobrze. Odpowiadała mi porankowa formuła.
Prowadziła Pani najpierw „Express” w TTV, potem „Wstajesz i wiesz” w TVN 24.
Miałam silne poczucie, że moja szefowa się mną dobrze zaopiekowała. Powiem nawet więcej, miałam poczucie dużej stabilizacji.
Kiedy odebrała pani telefon z propozycją pracy w TVP?
W listopadzie, choć dokładnej daty nie pamiętam.
Kto dzwonił?
Ze mną kontaktował się Tomasz Sygut. Głosy, że do różnych dziennikarzy dzwonili z propozycją pracy politycy, są moim zdaniem krzywdzące. Ja o takim przypadku nie słyszałam. Wiem od wielu moich znajomych, że oni też takich telefonów nie otrzymywali.
W listopadzie na Woronicza rządziła jeszcze poprzednia ekipa. Tomasz Sygut nawet nie pracował w TVP, a Pani już tę propozycję przyjęła?
Nie, nie przyjęłam wtedy propozycji. Pan pytał mnie, kto zadzwonił z propozycją. Wtedy zaczęły się nasze rozmowy, ale umowę podpisałam po zmianach w grudniu.
Już po debiucie w „19.30”?
Nie, na to bym się nie zgodziła. Wówczas pojawiłoby się pytanie, w jakiej roli występuję na antenie.
Ale kiedy dokładnie porozumiała się Pani z TVP? To było po 20 grudnia czy przed?
Tak jak wspomniałam, pierwsze telefony i rozmowy były w listopadzie. Natomiast umowę podpisałam po 20 grudnia.
Justyna Dobrosz-Oracz, odchodząc z „Gazety Wyborczej”, mówiła nam: „Trzeba podjąć wyzwanie, czyli przywrócić wiarę w prawdę oraz odbudować TVP ze zgliszczy”. Pani też poczuła taką misję?
Gdyby zapytał mnie Pan o to, co przeważyło o tym, że podjęłam decyzję o zmianie pracy, to właśnie poczucie, że z jednej strony mamy trudny moment, ale również, że jest szansa odbudować to miejsce. Przypomniał Pan cytat o odbudowywaniu ze zgliszczy. Zgodzę się z tym w 100 procentach, bo rzeczywiście mamy przekonanie o pracy w wyjątkowym, przełomowym projekcie. Czujemy, że to miejsce nie może funkcjonować w taki sposób jak dotąd. I próbujemy to zmienić.
Porzuciła Pani TVN 24 dla TVP „nielegalnie przejętej przez uzurpatorów”, jak mówią PiS i przychylne mu media.
Sąd zdecydował o zatwierdzeniu likwidatorów mediów publicznych, więc teza o nielegalności upadła. Zresztą szefowie Telewizji Polskiej czy przedstawiciele rady nadzorczej nigdy nie mieli wątpliwości, że działają zgodnie z prawem.
Nie ma dla Pani znaczenia, że szefowie TVP nie zostali wybrani w konkursie?
Media publiczne znajdują się w okresie przejściowym. Przed chwilą musieliśmy zatrzymać propagandową machinę – mam wrażenie, że to nie udałoby się komuś, kto nie zna specyfiki TVP. Wszyscy się zgadzamy, że reforma jest konieczna i wszyscy też czekamy na nową ustawę medialną, która przede wszystkim określi kierunek, w którym media publiczne powinny podążać.
Przyszła Pani do TVP, którego szefa wskazuje polityk – minister kultury. To jest ta odbudowa telewizji publicznej?
Wspomniałam, że wszyscy zgadzali się co do tego, że zmiana mediów publicznych jest konieczna. Tomasz Sygut jest dziennikarzem, nie politykiem. Pracowałam z nim wcześniej, co bez wątpienia ułatwiało mi podjęcie decyzji.
Demagog wytknął „19.30” pomijanie informacji niekorzystnych dla rządu Donalda Tuska.
Jakich konkretnie?
Na przykład 19 stycznia br. w programie „19.30” nie pojawiła się informacja, że opozycja złożyła wniosek w sprawie odwołania ministra sprawiedliwości Adama Bodnara. Najpełniej sprawę przedstawiły „Wydarzenia”, ale informacja ta pojawiła się także w „Faktach”.
Dokładnie pamiętam swoje rozmowy z gośćmi „19.30” po wniosku o odwołanie ministra Adama Bodnara. Pamiętam też swoje rozmowy z ekspertami, kiedy odbywała się na sali plenarnej dyskusja nad tym wnioskiem, więc nie sądzę, byśmy te informacje pomijali.
W marcu PiS zakończył bojkot mediów publicznych. Sprawdziłem. Do „Gościa 19.30”, którego Pani prowadziła, nikt z PiS jednak nie przyszedł.
Przez długi czas politycy Prawa i Sprawiedliwości odmawiali przychodzenia do naszych programów. Ubolewaliśmy nad tym i każdego dnia wysyłaliśmy zaproszenia także do polityków tej partii. Wielokrotnie informowaliśmy, że tych zaproszeń nie przyjmują, żeby widzowie mieli świadomość tego, dlaczego kolejnego dnia pojawia się ktoś z Koalicji Obywatelskiej. Nie jest tak, że chcemy pokazywać wyłącznie jedną stronę. Co więcej, ludzie PiS odmawiali także naszym reporterom wypowiedzi, więc oni pokazywali po prostu, jak próbują uzyskać jakikolwiek komentarz. Nie możemy zmuszać polityków, by brali udział w naszym programie.
Po zakończeniu tego bojkotu również odmawiali udziału?
Jeszcze przed zakończeniem bojkotu przychodzili do nas politycy z Pałacu Prezydenckiego. Teraz już przychodzą do nas politycy PiS, co nas cieszy, również dlatego, że potwierdzają tym samym legalność działania Telewizji Polskiej.
Ale opozycji w „Gościu 19.30” prawie w ogóle nie było. Od początku roku odnotowałem Jarosława Sachajkę, Przemysława Wiplera i Krzysztofa Bosaka. Przyzna Pani, że niewielu.
Bo tylko te osoby przyjęły od nas zaproszenia. To jest łatwe do zweryfikowania, ponieważ codziennie kontaktowaliśmy się, próbując kogoś z opozycji zaprosić. Mało tego, kilkukrotnie dostawaliśmy takie zapowiedzi, że już za chwilę, już za moment takie zaproszenia zostaną przyjęte, a ktoś z opozycji pojawi się w naszym programie. I nadal nie przychodzili.
Za Kurskiego i Matyszkowicza gośćmi po „Wiadomościach” też byli głównie politycy koalicji rządzącej.
Pytanie, czy druga strona była wtedy tak usilnie zapraszana? Raczej nie sądzę. Jako dziennikarze możemy tylko polityków zapraszać i informować widzów, że zaproszenia nie zostały przyjęte.
Trzeba było aż na tydzień wyłączyć sygnał TVP Info i pozbawić widzów informacji, kiedy za naszą granicą trwa wojna?
Siedziba placu Powstańców była okupowana przez byłe kierownictwo TAI i polityków PiS. Przyzna Pan, że w takich warunkach nie dało się pracować. Konieczne było przygotowanie odpowiedniej infrastruktury, która pozwoliła na nadawanie TVP Info z Woronicza. I to się stało. Tak szybko, jak to było możliwe.
Nie dało się takiej tygodniowej przerwy uniknąć?
Zmiana jednego programu to coś zdecydowanie łatwiejszego niż zmiana całej anteny. W mojej ocenie TVP Info włączono najszybciej, jak to było możliwe.
Spotkała się Pani z hejtem po powrocie do TVP? Internauci przerabiali zdjęcia Marka Czyża, dodając mu mundur generała Jaruzelskiego.
Kiedy Marek Czyż zapowiedział moje pojawienie się na antenie dzień wcześniej i niejako potwierdził, że rzeczywiście ten program poprowadzę, to dostałam trochę wiadomości, które można śmiało nazwać hejtem. Ale co ciekawe, z każdym kolejnym programem było tego mniej, a teraz nie dostaję już ich właściwie wcale.
Wydawało mi się, że kiedy pojawię się na antenie, to być może będę otrzymywać konkretne zarzuty, że powiedziałam coś nie tak albo że się pomyliłam. A tego nie obserwuję.
O co chodziło z tą czystą wodą, o której mówił Marek Czyż w dniu zmian na Woronicza?
Marek zapowiedział, że chcemy robić rzetelne informacje, przedstawiać rzetelny obraz wydarzeń i nie będziemy ludziom dostarczać naszych interpretacji.
Czystą wodę odczytuję jako czysty przekaz i pozostawienie widzom ocen i wniosków, jakie wyciągną z naszych informacji.
„Gdyby Polacy uważali, że telewizja publiczna uprawia propagandę, toby jej nie oglądali” – mówił kiedyś Jacek Kurski. Tylko że propagandowe „Wiadomości” oglądało więcej widzów niż czystą wodę w „19.30”.
70 procent Polaków uważało, że „Wiadomości” nie przedstawiają prawdziwego obrazu polskiej rzeczywistości. A wynik oglądalności? W 2015 roku „Wiadomości” oglądało w TVP 1 niemal 3,5 mln widzów. Kiedy przyszliśmy, 1,7 mln. Fakt, odpłynęła od nas część widzów, którzy oglądali „Wiadomości” dla partyjnej propagandy. A my musimy zawalczyć o tych, którzy przez lata właśnie ze względu na propagandę nie oglądali tego programu. Wielu z nich odzwyczaiło się od wybierania publicznego kanału, ponieważ nie mogli tam znaleźć wiarygodnych informacji.
Mam świadomość, że to proces, że to się nie wydarzy z dnia na dzień. Poczekałabym z oceną oglądalności, bo jesteśmy na początku jej odbudowywania.
Pierwsze wydanie „19.30” miało 4,5 mln widzów, kilka kolejnych notowało również świetne wyniki. Dziś macie milion widzów mniej, niż miały „Wiadomości”.
Ale w TVP 1 ta różnica jest znacznie mniejsza – wynosi 300–400 tysięcy.
Na początku widzom towarzyszyła ciekawość tej zmiany. Myślę, że wówczas oglądali nas również ci, którzy byli standardowymi widzami propagandowych „Wiadomości”, a którzy z czasem odpłynęli. Jestem więc o nasze wyniki spokojna. Myślę, że idziemy w dobrym kierunku.
Może widzowie „Wiadomości” wolą jednak Danutę Holecką niż Panią czy Marka Czyża w „19.30”?
Uśmiecham się na to pytanie, bo nie chciałabym rywalizować z Danutą Holecką, gdy chodzi o przekaz i informacje.
Po pierwszym wydaniu Tomasz Sygut napisał do Was, pracowników TVP: „Wczoraj usłyszałem, że program »19.30« był rzetelny, ale... trochę nudny. To wymarzona opinia”. Widzowie uważają chyba jednak inaczej.
Już mówiłam, publiczności takiego programu nie zdobywa się z dnia na dzień. Publiczność się buduje, zwłaszcza w sytuacji gdy zbudować trzeba wszystko od początku.
Dlaczego nie prowadzi Pani już rozmów w „Gościu 19.30”?
Takie było założenie, że rozmowy będą prowadzili dziennikarze, którzy na antenie TVP Info mają dużą publicystykę, czyli Justyna Dobrosz-Oracz, Dorota Wysocka-Schnepf oraz Marek Czyż.
Prowadzenie poranka TVP Info to nie jest degradacja?
Zupełnie tak tego nie postrzegam. Od początku umówiłam się na to, że będę pracować w TVP Info. Lubię energię porankową i do niedawna głównie tak pracowałam. Lubię też pracę w serwisach informacyjnych, z żywą anteną, gdzie w każdej chwili może wydarzyć się wydanie specjalne.
Wieczorny program jest dobrze zaplanowany i tam niewiele może się wydarzyć.
Robiła Pani wyjazdowe wydanie „19.30” z Waszyngtonu. Jak na spółkę w likwidacji to dość kosztowne przedsięwzięcie.
To było też pierwsze w historii takie wydarzenie, gdy prezydent i premier wspólnie spotkali się z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Były tam wszystkie główne media z Polski.
Trudno mi wyobrazić sobie sytuację, w której widzowie TVP nie mieliby możliwości zapoznania się z takim wydarzeniem dzięki osobom będącym najbliżej historycznych rozmów.
Często słyszy Pani, że nie ma na coś pieniędzy w TVP?
Na pewno sytuacja finansowa – w porównaniu z tą, która była – jest trudniejsza. Często za to słyszę o szokujących przykładach tego, jak pieniądze były do niedawna wydawane w tej instytucji.
TVP nie ma pieniędzy dla kontrahentów, producentów, a w newsach nie ma tygodnia, by nie zatrudniono kogoś nowego.
W telewizji newsowej programy na co dzień robi wielu dziennikarzy. Jednocześnie słyszymy, że trudno sobie wyobrazić, by na antenie pozostał ktoś, kto pojawiał się tam przez ostatnie lata. Jak rozumiem, musimy mieć kompletny zespół.
„To tajfun” – mówił nam naczelny Onetu o podkupywaniu dziennikarzy przez TVP. „Telewizja Polska proponuje stawki, na które prywatnych mediów nie stać”. TVP zaoferowało Pani dużo więcej niż TVN 24?
Nie mogę mówić o szczegółach mojego kontraktu. Wiem natomiast, że nasze stawki są znacznie niższe od stawek poprzedników. Nikt nie zarobi półtora miliona w rok. Nie zarobi nawet połowy tej kwoty. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby w związku z takimi dużymi zmianami nie była proponowana praca dziennikarzom z innych redakcji, jeśli chcemy budować doświadczony zespół.
Kiedy Nowa TV likwidowała „24 godziny”, Tomasz Sygut dziękował widzom i mówił: „I tak mi się wydaje, że ta ekipa nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa”. Myślała Pani, że kiedyś się jeszcze spotkacie w jednej firmie?
Nie, zresztą to było lata temu. Tak daleko w swoją zawodową przyszłość nie wyglądałam. Kiedy dziennikarze Nowa TV żegnali się z widzami, przyszłam tam gościnnie, bo byłam już na urlopie macierzyńskim.
Dlaczego „24 godziny” przetrwały tylko dwa lata?
Wiem, że właściciel stacji podjął decyzję o sprzedaży wszystkich swoich telewizji i wycofał się z rynku.
Beata Tadla mówiła mi kilka lat temu: „Uznaliśmy, że nie będziemy bać się uśmiechnąć, skomentować, wzruszyć”.
Każdy nowy program informacyjny szuka pomysłu, jak się wyróżnić i jak stworzyć oryginalną odsłonę, która będzie ciekawą ofertą dla widza. Rzeczywiście była na to przestrzeń. Zaproponowaliśmy podwójne prowadzenia, było miejsce na interakcje w programie, by był bardziej przystępny i w lekki sposób pokazywał informacje.
Polityka nie była najważniejsza, chcieliście być blisko ludzi i ich spraw. Ale najwidoczniej widzowie nie chcieli takiego dziennika?
Chcieli, bo „24 godziny” były najchętniej oglądanym programem na antenie Nowa TV. Bardzo często z udziałami kilkukrotnie wyższymi od udziałów stacji.
Zaczynała Pani jako dokumentalistka w „Czarno na białym”, jeszcze na studiach. Który to był rok?
2011, studiowałam politologię na UKSW.
Jak Pani wspomina swoje początki?
Miałam dużo szczęścia, że trafiłam na tę redakcję i na Tomka Sekielskiego, który wówczas nią kierował. Jako dokumentalistka miałam okazję pracować z wieloma dziennikarzami. Wiele się nauczyłam. Skoczyłam na głęboką wodę, jeśli chodzi o program newsowy, ale to też ukształtowało sposób mojej pracy i podejście do newsów na samym początku drogi.
Jak wtedy pracowało się z Tomaszem Sekielskim? Był wymagającym szefem?
Wymagającym, ale jednocześnie takim, który zawsze dokładnie wiedział, czego oczekuje od dziennikarzy. Pracowałam z nim nie tylko w „Czarno na białym”, ale później [od 2013 roku – przyp. red.] również w „Po prostu”. Miał dziennikarskiego nosa, bardzo dobrze potrafił nas nakierować na to, co najistotniejsze.
Skusił pracą reporterki, a nie tylko asystentki?
Tak, to była dla mnie szansa, żeby zrobić krok do przodu. Jako dokumentalistka pracowałam dwa lata, potem dostałam szansę, żeby robić materiały na własną rękę, dłuższe formy. Długo się nie zastanawiałam.
Co najważniejszego dziennikarsko wtedy Pani zrobiła?
Wtedy nie zajmowałam się polityką, a częściej tematami medycznymi czy społecznymi. Duże wrażenie zrobił na mnie temat o ofiarach eksperymentów medycznych w niemieckich obozach koncentracyjnych. Poznałam ludzi, którzy byli ofiarami, kręciliśmy zdjęcia w obozie.
Ale pracując w „Po prostu”, pojechała Pani też w trasę z zespołem Weekend.
To był jeden z pierwszych materiałów. Pytanie, które wiele osób sobie zadaje, dotyczy popularności tej muzyki w Polsce. Kiedy byłam w trasie z tym zespołem, jeszcze bardziej uświadomiłam sobie, jaki to jest fenomen. Sale koncertowe, w których grał Weekend, były pełne ludzi. Menedżerowie klubów w małych miejscowościach mówili, że to właściwie jedyna sytuacja, kiedy sprzedali trzy lub cztery razy więcej biletów niż na co dzień.
Dlaczego zamieniła Pani „Po prostu” na pracę reportera lajfującego w TVP Info?
Od początku marzyłam o pracy na żywo. Tomek Sekielski zachęcał mnie do spróbowania. A ja dostałam propozycję z TVP Info.
W TVP Info ówczesny szef Tomasz Sygut nie proponował Pani pracy prezenterki newsów?
Praca reporterki lajfującej to były pierwsze kontakty z anteną na żywo. Pewnie nawet gdybym usłyszała taką propozycję, to w tamtym momencie bym się na nią nie zgodziła. Uważam, że byłoby za wcześnie. Najpierw musiałam się oswoić z anteną, a dopiero później spróbować pracy w studiu, która jest kolejnym etapem.
Po przyjściu dobrej zmiany kilka miesięcy przepracowała Pani w TVP Info. Jak się Pani z tym czuła?
To był krótki czas. I dokładnie pamiętam, kiedy podjęłam decyzję o tym, że odejdę z TVP. Jeździłam z politykami w zagraniczne delegacje. Byliśmy na wyjeździe z ówczesną premier Beatą Szydło. Zadzwonił ktoś z Kancelarii Premiera, mówiąc, że powinniśmy zadać pytanie o Komisję Wenecką. Dla mnie to była pierwsza sytuacja w zawodowym życiu, gdy ktoś zadzwonił i powiedział, jakie pytanie powinnam zadać. Ja go nie zadałam. Był to jasny sygnał do odejścia z TVP.
Kiedy byłam w TVP, kilkukrotnie otrzymywałam propozycję pracy od konkurencyjnych stacji. Być może łatwiej było mi podjąć decyzję, gdy wiedziałam, że mam dokąd przejść.
Nie ma co ukrywać, że kiedy zmiany się zadziały, każdy się zastanawiał, jak to będzie wyglądać. Nie spodziewałam się jednak, że będzie aż tak źle.
Oglądała Pani potem TVP Info i „Wiadomości”? Czego nigdy nie zgodziłaby się Pani powiedzieć?
Z tych rzeczy, które padały przez lata? Myślę, że większości. Nie wyobrażam sobie momentu, że trwa kampania wyborcza i nie pokazujemy na żywo polityków opozycji w ogóle, że z jakiegoś powodu podejmujemy decyzję, że widz powinien widzieć tylko jedną stronę. Dziś w TVP Info pokazujemy konferencje prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego czy innych polityków opozycji, bo takie jest nasze zadanie.
Mówią o Pani „prezenterka”.
Słyszę „prezenterka”, słyszę też „dziennikarka”. Jeśli ktoś tak mnie określa, nie mam z tym problemu. Zawsze śmiejemy się z kolegami, że jesteśmy prezenterami tylko do momentu, gdy działa prompter, a potem jest czas na sprawdzenie naszych prawdziwych umiejętności.
Jakim szefem okazał się Paweł Płuska?
Opiekuje się nami. Jak szef każdej redakcji newsowej, zmaga się z codziennymi potrzebami, jakie mamy, z tym żeby te informacje były coraz lepsze, żeby budować oglądalność. Dba również o to, byśmy czuli się zespołem. Mam wrażenie, że rzeczywiście tym zespołem jesteśmy.
Jego największa zaleta?
Paweł jest świetnie zorientowanym dziennikarzem, przez wiele lat był reporterem. Kiedy mówi o pewnym pomyśle na materiał, przede wszystkim myśli jak reporter, wie, jak to powinno wyglądać. Ma też świetne kontakty, jeśli chodzi o rozmówców, zawsze może nam nimi służyć.
A wada?
Nie znam go aż tak dobrze. Trudno mi wskazać.
Jak dalece może Pani ingerować w materiały i w swoje zapowiedzi?
Zapowiedzi są napisane przeze mnie. Kiedy mam dyżur, jestem z redakcją każdego dnia, od spotkania na porannym kolegium. Mogę proponować coś od siebie, wspólnie szukać pomysłów na materiały. Kiedy piszę zapowiedź, rozmawiam też z reporterami. Zdarza się, że czasem sam reporter proponuje, co ewentualnie można dać do startówki, co może być ciekawą zapowiedzią.
W środę przed wyborami prowadziła Pani przedwyborczą debatę kandydatów na prezydenta Warszawy. Upomniała Pani Janusza Korwin-Mikkego, za porównanie Rafała Trzaskowskiego do Kim Dzong Una, mówiąc: „Przypominamy, że pytania są bardzo konkretne i prosimy o to, aby jednak na nie odpowiadać i aby do siebie odnosić się z szacunkiem”. Monika Olejnik zrobiłaby to chyba mocniej?
Monika Olejnik jest Moniką Olejnik, a ja jestem Joanną Dunikowską. Trudno, żebyśmy reagowały tak samo. Szanuję ją, miałam okazję ją poznać i współpracować. W normalnym programie publicystycznym gościowi po prostu weszlibyśmy w słowo i zareagowali. To była debata. Uczestnicy mieli minutę na odpowiedź i staraliśmy się, żeby ten czas mogli w pełni wykorzystać. I żebyśmy nie usłyszeli zarzutu, że było coś nieuczciwego z naszej strony.
Usłyszała to Pani w uchu? Czy była to Pani własna reakcja?
To była moja reakcja.
A co Pani mówi, gdy kłócą się Pani dwaj synowie?
Zależy od tego, o co się kłócą. Uśmiecham się, bo mogłabym podać Panu wiele przykładów.
Zastanawiam się, dlaczego Pani życie prywatne jest tematem tabu. Z czego wynika ta Pani troska o prywatność?
Pracuję jako dziennikarka newsowa i informacje o mojej prywatności nie są najważniejsze. Dzisiaj nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czy moje dzieci chciałyby być rozpoznawalne. Dla mnie ważne jest, by kiedyś same mogły o tym zdecydować.
***
„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.
Czytaj też: Nowy Press: Chaciński o kulturze, której brak, a także Bojanowski, Nałęcz, CPK oraz Ziobro mediom
Maciej Kozielski