Freelancer w TVP. Rozmowa Kamila Durczoka o pracy w telewizji publicznej
"Kamil Durczok" - widnieje na jego wizytówce. Żadnej funkcji, żadnej firmy, żadnego adresu.
Przypominamy wywiad Renaty Gluzy z Kamilem Durczokiem z 2006 roku, kiedy był dziennikarzem w Telewizji Polskiej.
Dziennikarz z ośrodka terenowego TVP, raczej bez dużego doświadczenia zawodowego, z nieskończonymi studiami. Nie miał Pan kompleksów, wyruszając na podbój Warszawy?
Żadnych. W ośrodkach regionalnych powstają naprawdę wartościowe rzeczy. Kompleksy czy pokora wobec Warszawy są zupełnie nieuzasadnione. Swój najlepszy dotychczas program zrobiłem w Katowicach. Chcę pracować w Warszawie, bo tu jest centrum wydarzeń politycznych, a ja zajmuję się polityką. Programy publicystyczne z osobami z pierwszych stron gazet można robić wyłącznie w stolicy.
Zaczynał Pan w Radiu Katowice, gdzie trafił pod opiekę Krystyny Bochenek. To dzięki niej nie słychać u Pana śląskiego akcentu?
Nigdy nie było słychać. Do Radia Katowice trafiłem w 1991 roku ze studenckiego Radia Egida. Redaktor Bochenek to niesamowita osoba. Spod jej ręki wyszło wielu dobrych radiowców. Rzeczywiście, większość opinii, jakie słyszałem o sobie w Warszawie, brzmiała: "Facet ze Śląska i w ogóle nie słychać akcentu? " Co nie zmienia faktu, że potrafię mówić gwarą.
Kiedy zarząd śląsko-dąbrowskiej "Solidarności" otrzymał koncesję na Radio Top, został Pan młodym dyrektorem i redaktorem naczelnym. Podobno woda sodowa trochę uderzyła do głowy?
No, tak. Trudno się oprzeć pokusie używania władzy, gdy ma się 24 lata, 60 osób pod sobą, raczej słabe doświadczenie zawodowe i na pewno żadnych doświadczeń w zarządzaniu. Z Radiem Top rozstałem się w mało sympatycznych okolicznościach. Nie zgodziłem się na zmianę warunków pracy, jaką mi zaproponowano. Przez trzy miesiące nie wiedziałem, co ze sobą robić.
Aż dostał Pan pracę w Telewizji Katowice?
Jeszcze w radiu robiliśmy audycje wspólnie z telewizją. Ekipa telewizyjna przyjeżdżała do Radia Top, rozstawiała kamery, ja zapraszałem polityków i rozmowa była emitowana na antenie oraz w telewizji. To był 1994 rok. Po odejściu z radia kontynuowałem te rozmowy w telewizji. Zastępca szefa ośrodka zaproponował, żebym robił własny program "Rozmowy tygodnia". Jednak nigdy nie miałem etatu w Telewizji Polskiej. I do dzisiaj nie mam - ani w Katowicach, ani w Warszawie. Jestem pracownikiem najemnym. Z Telewizyjną Agencją Informacyjną mam kontrakt, który nie jest umową o pracę.
W Warszawie zaczynał Pan od prowadzenia "Studia parlamentarnego" i "Przeglądu publicystycznego" w TV Polonia, aż w końcu poprowadził "Debatę" w Programie 1. Jakim sposobem dziennikarz z regionalnego ośrodka dostał tak szybko swój program na antenie ogólnopolskiej?
"Debata" nie jest moim programem autorskim, choć obecnie jestem jej jedynym prowadzącym. A jeżeli po roku ten program kojarzony jest z Durczokiem, to mój sukces. Jarosław Grzelak, którego znałem ze współpracy przy "Wieczorze wyborczym", zaproponował mi zrobienie "Debaty" w ubiegłym roku, w pięciolecie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Potem była "Debata" piłkarska w lipcu i od niej prowadzę ten program systematycznie.
Mówi się o Panu: zdolny, inteligentny, uparty Ślązak. Ale mówią też, że Pana ojcem chrzestnym był Michał Strąk.
To typowo warszawskie postrzeganie rzeczywistości: naklejka, etykietka, szufladka, dzięki którym łatwiej opisać świat. Nie sądzę, bym miał ojca chrzestnego. Natomiast jeżeli dzwoni do mnie jeden z dyrektorów TAI i mówi: "Szukamy prowadzącego do 'W centrum uwagi' i chcemy, żeby Pan to robił" - mam odmówić? Na początku miałem wątpliwości, bo chciałem przygotowywać duże widowiska publicystyczne. Okazało się, że można pogodzić prowadzenie "Debaty" z "W centrum uwagi".
Jak Pana przyjęła warszawka?
Paskudnie. Gdy po kolegium przyszedłem do redakcji "W centrum uwagi", pewien bardzo znany dziennikarz zaczął się głośno zastanawiać, jaki temat należałoby dzisiaj zrobić. Pomyślałem: "Może się pomyliłem, może to nie ja dzisiaj prowadzę?" Spojrzałem na grafik - jednak ja. Ten facet przez pół godziny mnie nie dostrzegał. Przejrzał gazety i powiedział, o czym ma być wydanie. Tymczasem temat był dawno postanowiony. Zadzwoniłem do polityków i zrobiłem swój program.
Czy w TAI odczuł Pan, że politycy mają duży wpływ na programy tej redakcji?
Trudno nie odczuwać pewnego ciśnienia politycznego. Te programy są komentowane w Sejmie. Politycy zaczepiali mnie na korytarzu sejmowym i oceniali, co było dobre, a co nie. Jednak dzień, w którym musiałbym ulec jakiemuś naciskowi albo pogodzić się z jakąkolwiek decyzją pozamerytoryczną, która wynikałaby z ciśnienia politycznego - byłby ostatnim dniem mojej pracy w telewizji publicznej.
Przecież to Pan prowadził pamiętne "W centrum uwagi", kiedy na żądanie Leszka Millera nie wpuszczono do studia wiceministra Jerzego Stępnia. Uległ Pan i poprowadził program z samym liderem SLD.
To trudna historia. Gdy w radiu RMF powiedziałem publicznie, kto podjął tę decyzję, koledzy naskoczyli na mnie, że zachowałem się nie fair. Ale to nie ja ją podjąłem.
Prowadził Pan program i nie miał wpływu na to, kto będzie gościem?
Nie miałem wpływu, lecz nie zmienia to mojej oceny tego wydarzenia. Gdyby była sprzeczna z moimi zasadami, nie poprowadziłbym wydania. Było kilka poważnych ośrodków, które umawiały się na taki kształt programu. TVP zaprosiła do studia dwóch polityków. Jeden postawił warunek: przyjdę, jeśli moim partnerem będzie polityk X. Jeżeli jedna ze stron nie dotrzymuje umowy, to mam wystąpić i zapowiedzieć, że zamiast "W centrum uwagi" zobaczymy jakieś baraszkujące misie? Czy też zrobić rozmowę z osobą, która się wywiązała? Nieszczęście polegało na tym, że wpisało się to w pejzaż telewizji, malowany głównie kolorem czerwonym. Kosztowało mnie to sporo nerwów. Zobaczyłem, jakim strasznym walcem są media.
Miał Pan z tego powodu jakieś nieprzyjemności - ze strony dyrekcji czy kolegów?
Nie. Kilka osób pewnie zacierało ręce, że to koniec Durczoka.
Kto teraz w "Monitorze Wiadomości" dobiera Panu gości?
Decyzja zapada na kolegium, lecz głos decydujący ma osoba prowadząca wydanie. Dziś rozmawiamy po czternastym wydaniu "Monitora", z których prowadziłem połowę. Dotąd się nie zdarzyło, by zaproszono kogoś wbrew mojej woli.
Długo jeszcze będzie Pan tak kursował między Katowicami a Warszawą?
Dopóki się da.
Nie przeniesie się Pan do stolicy? Nie będzie się starał o etat w TVP?
Nie. Mijają czasy etatów. W redakcji "Wiadomości" jest słynna ściana płaczu, na której wisi grafik prowadzących. Etatowi dziennikarze przychodzą, widzą, że nie ma ich nazwiska i przeżywają dramat. Kontrakt z TAI mam podpisany na rok. Stoję w rozkroku między Woronicza, gdzie robię "Debatę", a Placem Powstańców, gdzie prowadzę "Monitor". I wciąż mam swój program w Telewizji Katowice - raz w tygodniu zapraszam do studia gościa, z którym rozmawiam na tematy związane z regionem.
Pana układ z Telewizją Polską zapewnia w każdej chwili możliwość odwrotu z tej firmy.
Owszem. Jeżeli to, co robię, przestanie cieszyć mnie, moich szefów lub - co gorsza - widzów, to jest tyle pięknych zawodów na świecie...
...albo telewizje komercyjne, gdzie przyjmą mnie z otwartymi rękami?
Chyba nie. Koledzy ze stacji komercyjnych pewnie się na mnie oburzą, lecz mam za sobą dwa lata komercyjnego radia i chyba wiem, co mówię. Wbrew pozorom, pole potencjalnych uzależnień i nacisków w przypadku stacji komercyjnej jest większe niż w przypadku stacji publicznej.
Trudno uwierzyć: większe niż naciski polityków na TVP?
Jeżeli ktoś prowadzi biznes w postaci np. komercyjnego radia, zainwestował w nie kilkanaście miliardów starych złotych i zarabia na nim - to jest dużą pokusą kazać lub zabronić dziennikarzowi rozmowy z jakimś politykiem czy działaczem. O tym się nie mówi, ale tak jest. Prowadzenie prywatnych mediów to bardzo duża odpowiedzialność, a ja pod presją takiej odpowiedzialności nie chciałbym pracować.
Kamil Durczok mieszkał wówczas z żoną (pracującą w TV Katowice) i dzieckiem w Katowicach.Renata Gluza