Modlitwa do łasic. O warsztacie publicystki prasowej pisze Karolina Lewestam
Karolina Lewestam – publicystka, obserwatorka i komentatorka rzeczywistości publicznej (screen Youtube.com/Szkoła Edukacji)
Mamy całe rzesze publicystów, którzy biją w klawisze głównie po to, żeby „Wreszcie pokazać tym podłym dziadom”. Dziady to jakiś salon, jakiś establishment, jacyś naczelni, libki, rybki, ptaki, prawaki, lewaki, rosomaki, jakiś konkretny polityk, tudzież autorzy nieprzyjemnych komentarzy pod naszymi tekstami. Ale (w ramach ćwiczeń) weź czasem głęboki wdech i pomyśl: „Co też ja mam do powiedzenia?”, a nie „Komuż to mam dziś do dowalenia?” – zaleca Karolina Lewestam.
Tekst "Modlitwa do łasic" o warsztacie publicystki prasowej pochodzi z magazynu "Press" (8-9/2021)
Kiedy szukam metafory dla mojego życia zawodowego, czasem wyobrażam sobie, że mam wystąpić w cyrku. Niestety, jestem nieprzygotowana. Ktoś wciska mi w dłoń uchwyt klatki z łasicami i klepie po plecach. Wychodzę na scenę w cyrku, słyszę brawa. Powoli, lekko ogłupiała, otwieram klatkę. Publika w napięciu: co też fantastycznego zrobią zaraz te łasice? „Proszę państwa!” – ogłaszam – „Za chwilę te wspaniałe łasice dla was zatańczą!”. Ale widzicie, nie było żadnych prób. Nie mam pojęcia, czy łasice w ogóle potrafią tańczyć; ba, widzę je po raz pierwszy. Drzwiczki są już w górze, łasice powoli wychodzą i węszą w powietrzu, a ja wpadam w panikę: to jasne, że nie zatańczą! Czemu miałyby tańczyć? Czy ja oszalałam; kto mnie tutaj w ogóle wpuścił? A zwierzaki oczywiście, zamiast wycinać zsynchronizowane hołubce, zaczynają się rozbiegać po namiocie.
Jedną łapię za ogon. Drugą przytrzymuję stopą. Trzeciej błagalnie patrzę w oczy.
Tańczcie – modlę się w myślach. Proszę, tańczcie.
I wtedy dzieje się cud: łasice biorą się za łapki. Kłaniają się nisko i zaczynają tańczyć „Jezioro łabędzie”.
Cyrk to różne rzeczy: śmieciowe umowy, kompletny brak czasu i dobrych miejsc do pracy, zgiełk w rzeczywistości i często brak doświadczenia, ale przede wszystkim bałagan w umyśle, który został u mnie oficjalnie zdiagnozowany jako ADD, czyli kłopoty ze skupianiem uwagi. A mój warsztat to te modlitwy i zaklęcia, które sprawiają, że wśród tego szaleństwa słowa biorą się czasem za łapki, zaczynają tańczyć i powstaje przyzwoity tekst.
JEŹDZIEC NA PÓŁDZIKIM MUSTANGU
ADD, czyli attention deficit disorder (a wedle nowocześniejszej nomenklatury ADHD bez hiperaktywności ruchowej) wbrew swojej nazwie nie polega na niemożności skupienia się – to raczej problemy z kontrolowaniem skupienia, którego czasem nie sposób osiągnąć, a czasem znów bywa tak głębokie, że człowiek zapomina o całym świecie łącznie z fizjologią. Są tacy, którzy twierdzą, że ADHD nie istnieje, jest bowiem wymysłem amerykańskich koncernów farmaceutycznych – nie będę się z nimi kłócić. Nie mam ambicji, żeby moje choroby istniały naprawdę, wystarczy mi w zupełności, że tym farmaceutycznym bajkopisarzom udało się naprawdę celnie opisać moje osobiste problemy. „Normalny umysł jest jak jeździec i posłuszny koń” – tłumaczył mi po wielu godzinach testów psychiatra, którego odwiedziłam podczas studiów w Bostonie. „Twój jeździec siedzi na półdzikim mustangu. Czasem bestia da sobą pokierować, a czasem stanie dęba, bo zobaczy motylka. Innym razem będzie pędzić dzień i noc, bez przerwy; ale możliwe, że w zupełnie niewłaściwym kierunku – i wtedy jeździec może tylko płakać”.
Jak to się ma do warsztatu? Spiętrzając zoologiczne metafory, powiem, że chodzi o to, żeby zmusić konia do biegu we właściwą stronę, zanim łasice zdążą się rozbiec po cyrku. Nie jest to łatwe, ale lata praktyki w obchodzeniu się z tym dzikim bydlęciem nauczyły mnie, jak przewidywać jego humory i zaprzęgać go do roboty, której wykonania od niego potrzebuję. Żeby to zrobić, trzeba stosować się do Najważniejszej Zasady, a może nawet jedynej. Brzmi ona następująco: pisz o tym, co cię interesuje.
Wielu dziennikarzy i pisarzy uzna to za postulat wnoszący żałośnie mało. Oczywiście, że trzeba pisać o tym, co nas interesuje – w końcu dlatego zostaliśmy ludźmi pióra (klawiatury); pociągała nas praca, w której będziemy robić rzeczy interesujące, a nie trzysta piętnastą prezentację w Power Poincie porównującą wyniki sprzedaży batona Miś do wyników sprzedaży batona Krzyś (prezentowanie owych wyników może być dla niektórych koniecznością, dla innych znów rzeczą niezwykle ciekawą; jednak statystycznie rzecz biorąc, dziennikarze raczej trafili do mediów, bo próbowali uciec od takich prezentacji). Ale widzicie, żeby napisać coś dobrze z ADD na karku, nie wystarczy robić rzeczy interesujących. Trzeba jeszcze w zadanym temacie znaleźć tak silne osobiste emocjonalne zaczepienie, żeby koń (umysł) zaczął sam z siebie galopować w tym właśnie kierunku; żeby cały świat na moment przestał istnieć, a tekst sam prosił się o zaistnienie. To jest dla mnie najważniejsza warsztatowa praca: tak obracać temat, żeby zaplątał się w serce.
To brzmi dość kokieteryjnie: „Ach, proszę państwa, ja to muszem, prawda, pasję mieć”. Proszę mi wierzyć, że to uciążliwe jak diabli i powoduje okropne sytuacje zawodowe. Niejaki Jacek Ż., dziennikarz, którego głęboko poważam, w którego programie telewizyjnym pracowałam jeszcze jako dorabiająca do stypendium studentka, dokładnie z tego powodu wyrzucił mnie na tak zwany zbity pysk – i sądzę, że gdyby w mediach istniały umowy o pracę, każdy sąd pracy by go uniewinnił. To niejedyne takie zdarzenie; było ich więcej, bo przed diagnozą nie potrafiłam skutecznie tresować swojego wierzchowca; był dla mnie bytem niezależnym, tajemniczym, niezbadanym. Teraz robię to lepiej; a kiedy wyjątkowo się dziad rzuca i narowi, mam nawet w zanadrzu specjalne leki.
Ale i diagnoza nie sprawiła, że wszystko stało się łatwe. Gdy pisząc dla „Dziennika Gazety Prawnej”, dostawałam zadanie, co do którego nie byłam emocjonalnie przekonana, siedziałam z tragicznym wyrazem twarzy, patrząc w ścianę, wrzeszcząc na bliskich, z coraz dotkliwszą palpitacją serca, całkowicie niezdolna do wciśnięcia jakiegokolwiek klawisza na klawiaturze. Łasice nie chciały tańczyć mimo próśb, przekupstwa i wymyślnych szantaży. Zamiast je tresować, szukałam im w internecie uroczych kubraczków i pokazywałam im bez końca filmiki z kotkami. W języku psychiatrii to się nazywa „zaburzenie funkcji wykonawczej” – jeden z objawów ADD, który sprawia, że podjęcie działania bywa dla nas dziesięć razy trudniejsze niż dla innych ludzi.
Jednym z takich trudnych zadań było napisanie czegoś o amerykańskich wyborach prezydenckich na tydzień przed starciem Hillary Clinton i Donalda Trumpa. Rzecz była, owszem, obiektywnie interesująca, ale cóż można jeszcze nowego powiedzieć o rytuale demokratycznym, który już został przemaglowany przez wszystkie gazety świata, a jeszcze się nie rozstrzygnął? A ja tak strasznie nie lubię mówić tego, co powiedzieli już wszyscy. W ramach internetowych peregrynacji, siedząc w Caffè Nero na Nowym Świecie, włączyłam sobie wtedy pierwsze prezydenckie przemówienie Baracka Obamy. W 2008 roku słuchałam go w Bostonie, gdzie mieszkałam podczas studiów doktoranckich, i uległam, jak wielu innych rezydentów Massachusetts, którzy też wyszli wtedy na ulicę, iluzji, którą tak pięknie sprzedał nam pierwszy czarnoskóry przywódca USA: że yes, we can, że będzie lepiej, że wszystko teraz zależy od nas. I uderzyła mnie nagle w tym Caffè Nero straszliwa, niepohamowana nostalgia za czasem, w którym mogło być w miarę dobrze (McCain) albo fantastycznie (Obama), w czasie gdy mogło być już tylko normalnie (Clinton), a było groźnie (Trump). Rozpłakałam się, po prostu. Głupio tak się mazać publicznie, ale za to już wiedziałam, że chcę to napisać, że chcę opowiedzieć o tej utracie, którą sama głęboko czuję w sobie i o tym, jak nadzieja przeciekła światu przez palce. Napisałam wtedy tekst „Hillary Clinton już przegrała” – trafił na okładkę wraz ze zdjęciem smutnej Clinton, a ja, kiedy już Hillary naprawdę przegrała, dostałam nagrodę redakcyjną za wróżbiarstwo (marne to pocieszenie wobec sytuacji geopolitycznej, ale z drugiej strony pięćset złotych nie leży na ulicy, prawda?).
Redakcja „Pisma. Magazynu opinii” to jedno z najbardziej tolerancyjnych i wspierających miejsc, w jakich zdarzyło mi się pracować. Tolerują więc też mój defekt albo – we wspierającym języku – nieneurotypowość. Oni już wiedzą, że tekst zamówiony zawsze dostarczę na czas (w końcu nauczyłam się kopać z moim koniem), ale bardzo dobry tekst mogę dostarczyć tylko i wyłącznie wtedy, gdy naprawdę, ale to naprawdę wciągnie mnie poruszany w nim problem. Dlatego moje rozmowy z Kasią Kazimierowską, która prowadzi moje teksty, często wyglądają mniej więcej tak:
– Karo, napisałabyś coś o sprawie X?
– No, moooogę… (w głosie słychać wyraźny zawód)
– Czyli co: napiszesz?
– No, jak muuuuszę… (mój głos robi się gardłowy)
– O co chodzi? Nie chcesz tego pisać?
– Nie, no mogę napiiiiisać… tylko… ostatnio dużo myślę o sprawie Y, wiesz? Bo Y…
– A pisz ty, o czym chcesz. Byle na czas.
To oczywiście luksus móc pisać o tym, o czym się chce. Unika się w ten sposób na przykład marksowskiej alienacji od produktu swojej pracy, próbuje się różnych rzeczy. Ale jest to też dość duże obciążenie, zwłaszcza w późnym kapitalizmie – bo przez to nie ma się żadnej prawdziwej marki, czyli brandu. No bo kim jest osoba, która pisze o polityce amerykańskiej, potem spędza kilka miesięcy nad researchem dotyczącym wpływu porno na życie seksualne współczesnej młodzieży (tekst w „Piśmie” „Gang bang na mózgu, czyli dlaczego mamy bać się porno”), potem pisze kilka esejów o rodzicielstwie na tyle przekonująco, że Wydawnictwo Czarne proponuje jej napisanie książki na ten temat („Pasterze smoków” wyjdą w lutym 2022 roku), a potem pisze (i rysuje) egzystencjalistyczny komiks o pingwinach? To ktoś, mówiąc oględnie, średnio zatrudnialny, ktoś, kogo dział marketingu każdej gazety przeżuje i z niechęcią wypluje. Fanów zdobywa się dziś mówieniem dobitnie jednej rzeczy; nikt nie ma głowy do wielogłosu. Kataryniarze zarabiają więcej niż człowiek orkiestra, z bębnem na plecach, harmonijką przy ustach i akordeonem.
Ale cóż – wszyscy musimy szukać równowagi między sobą a wymogami otaczającego nas świata. I dlatego w tej chwili na przykład pracuję z ogromnym zapałem nad dwiema rzeczami, odległymi od siebie o lata świetlne. Pierwsza to tekst o rewolucji w postrzeganiu DNA – nie jako wyłącznie kodu, ale jako bytu fundamentalnie przestrzennego (to fascynujące, że nie tylko kod się liczy, ale także ułożenie helisy w jądrze komórkowym). Druga zaś to książka dla dzieci i dorosłych, którą wyśniłam – naprawdę! Pisałam ją i ilustrowałam podczas roku spędzonego w Londynie, dzień w dzień siedząc w kafejce o żałośnie nieoryginalnej nazwie Street Coffee. To inna opowieść o Małym Księciu, który u mnie jest Małą Księżniczką (nie tyle z powodów politycznych ile osobistych). Księżniczka spotyka na swojej drodze pilotkę, którą jest Amelia Earhart – i wreszcie (w październiku, dzięki wydawnictwu W.A.B.) dowiemy się, co naprawdę stało się z pionierką lotnictwa… Sami państwo widzą, dość trudno mi określić, kim jestem. Zazdroszczę tym, którzy potrafią się spójnie przedstawić, ale wiem, że nie potrafiłabym żyć ich życiem i pisać ich słowami. Łasice porozłaziłyby się mi po całym cyrku i cała magia świata nie sprawiłaby, że zaczęłyby tańczyć.
Mam jeszcze jeden sposób na mój ułomny umysł: dać mu pracować samemu, w cieniu i bez presji. Trzeba z nim postępować tak, jak postępowała ze mną od zawsze moja mama. Powiedzmy, że chce, bym kupiła sobie czerwoną bluzkę. Czy powie mi o tym wprost? Ależ to byłaby całkowita klęska jej projektu. Nie, ona mi wyśle filmik z aktorką w czerwieni recytującą poetę – nagłówek maila nie „Bluzka”, lecz, powiedzmy, „Morderstwo na Norwidzie”. Potem rozłoży czasopismo na stole, przypadkiem otwarte na stronie z tytułem „Czerwień nową czernią”. Rozpakowując czerwone jabłka, od niechcenia spojrzy na jedno z nich i powie: „Taką bluzkę bym chciała, mniej więcej w tym kolorze, ale nigdzie takich nie ma”. Niczego nieświadoma kończę potem ubrana jak truskawka w rui, próbując ustalić, dlaczego w ogóle podjęłam próbę wtłoczenia swojej bladej osoby w karmin i purpurę.
Tak postępuję ze sobą, planując pisanie tekstów. Jednym z artykułów, z których jestem najbardziej dumna, jest mój tekst dla „Dziennika Gazety Prawnej” napisany pod koniec 2017 roku pod tytułem „Zatraceni w krzemie”. To tekst o niebezpieczeństwach wiążących się z monopolami technologicznymi, o braku prywatności, o potencjalnym załamaniu się demokracji przez strukturę nowych mediów i różnych innych rzeczach, o których piszą dziś wszyscy, a wtedy jeszcze nie pisał prawie nikt. Ten tekst nigdzie nie został zauważony ani nie był nominowany do żadnej nagrody. Być może dlatego, że przed skandalem Cambridge Analytica nikt się takimi rzeczami nie zajmował; ja jednak uważam, że był naprawdę ciekawy – pisałam w nim między innymi tak:
„I kiedy zapytamy, jakim cudem za bezcen sprzedaliśmy publiczne prywatnemu, jak to się stało, że nasze życie polityczne toczy się na stronach o nazwie »Ćwierkacz« czy »Książka twarzy«, to okaże się, że ten problem to w istocie jedynie drobny fragment procesu, który powoli zjada nie tylko debatę publiczną, ale wszelkie mechanizmy konstytutywne dla demokracji.
To nie jest proces przez kogoś świadomie zamierzony. Jest pchany do przodu mikroruchami kapitalistycznych trybików, a jego kolejne kroki dotąd wydawały się nieszkodliwe. Jego kołem zamachowym są zawłaszczający naszą uwagę internetowi giganci – tacy jak Google (obecnie Alphabet), Facebook, Twitter czy Amazon. Zasada tego procesu jest prosta: jest nią sprzedaż reklam. Sprawa ot, zwyczajna, stara jak świat. Ale przedłużona, inkrementalna facylitacja kontaktu ludzkich gałek ocznych z ofertami biznesowymi przyspieszyła, dojrzała, wycwaniła się – i jako produkt uboczny, bez jasnej intencji, wypluła algorytmicznego lewiatana, polityczno-społeczną bombę atomową, która zaraz zaatakuje fundamenty, na jakich opiera się nasz delikatny demokratyczny system”.
Dziś to wszystko jest dość oczywiste, wręcz banalne, ale wierzcie mi, że wówczas tak nie było, a już na pewno nie w polskich mediach. I żeby zmusić mój umysł do znalezienia słów, którym opowiem swoje przeczucia, musiałam potraktować go tak, jak moja mama traktuje kwestie mojego ubioru. Podrzucałam więc mojemu biednemu mózgowi różne rzeczy w temacie. Tu rzuciłam mu jakiś technologiczny artykuł. Tam książkę nieznanej wówczas szeroko pani socjolog internetu o trudnym nazwisku Tüfekçi. Tu zajrzałam w mechanikę działania targetowanych internetowych reklam. Tam znów pogapiliśmy się wspólnie na oferowane mi przez Facebooka kliki i produkty. Ja sobie żyłam, a mój umysł sobie sobie działał, aż pewnego dnia obudziłam się, gwałtownie powstałam do siadu i wyszeptałam do siebie: o kurczę, coś ty narobił, Mark, przez ciebie zaraz nam pierdyknie cały ten liberalizm.
Łasice nie tańczą, jak się im każe, ale daj im połazić chwilę, jak sobie chcą, delikatnie sugerując możliwość tańca, a za chwilę ruszą z oberkiem.
SŁOWA JAK SZALONE MOTYLE
I jest jeszcze coś/ktoś poza emocjonalnym zaangażowaniem i delikatnym naprowadzaniem na dany temat włóczęgowskiego umysłu, co sprawia, że moje teksty bywają znośne, a czasem nawet dobre. To moje redaktorki. Wspomniana Kasia Kazimierowska od początku mojej współpracy z miesięcznikiem „Pismo” rozmawiała ze mną o tekstach ciekawie, inteligentnie i z osobistym zaangażowaniem, a ja potrzebuję takiej rozmowy, właśnie po to, żeby móc zahaczyć się o temat emocjonalnie. Drugą taką osobą jest Anna Masłoń z „Dziennika Gazety Prawnej”. To ona pierwsza kazała mi napisać tekst nieakademicki, to dzięki niej od kilku lat piszę, to ona jest najgenialniejszą rozmówczynią na każdy temat. Kiedy rozmawia się z Anią, słowa nie wypadają człowiekowi z ust jak zdechłe sardynki, ale lecą do jej słów i razem z nimi, jak szalone motyle, fruną w niespodziewanych i pięknych kierunkach. Ania jest de facto, dzięki tym rozmowom, współautorką wielu moich tekstów; jest człowiekiem, który siedzi cichutko na widowni i zaklina moje łasice niesłyszalnym dla innych, profesjonalnym gwizdkiem na ultradźwięki.
To nigdy nie są tylko nasze łasice, to nie jest nasz własny cyrk. Dlatego moja panika podczas otwierania klatki na arenie nie jest nigdy całkowicie paraliżująca. Zaklinam moje zwierzęta, modlę się o taniec, ale patrzę też na widownię, a tam są one, moje dziewczyny, które w razie czego pomogą mi łapać krnąbrne łasice. Najlepszy sposób na ADD, a może na wszystko, to, drodzy państwo, naprawdę dobry redaktor lub redaktorka.
TRZY GRZECHY GŁÓWNE
Czyli „Czego mi się nie zawsze udaje unikać, ale tobie być może się uda”
GRZECH PIERWSZY: BRAK POKORY
Czy byłeś w Afganistanie? Czy pracujesz w armii albo masz tam sprawdzonego informatora? Czy masz ciocię, która jest attaché wojskowym, wuja komandosa albo siostrę w MON i możesz oprzeć się na ich opiniach? Czy pisałaś pracę ze zmian reżimów albo okupacji wojskowych? Albo chociaż przeczytałaś prawie wszystko, co było na ten temat do przeczytania? Jeśli nie, to ogranicz swoje wypowiedzi o rzeczach takich, jak wycofanie się USA z Afganistanu do własnych uczuć i zamiast pisać artykuł „Dziesięć błędów USA”, napisz „Jak mamy teraz zaufać Bidenowi?”
GRZECH DRUGI: RESENTYMENT
Oj, mamy całe rzesze publicystów, którzy biją w klawisze głównie po to, żeby „Wreszcie pokazać tym podłym dziadom”. Dziady to jakiś salon, jakiś establishment, jacyś naczelni, libki, rybki, ptaki, prawaki, lewaki, rosomaki, jakiś konkretny polityk, tudzież autorzy nieprzyjemnych komentarzy pod naszymi tekstami. Fakt, świat jest niesprawiedliwy i śmierć innym, najlepiej w mękach. Ale (w ramach ćwiczeń) weź czasem głęboki wdech i pomyśl: „Co też ja mam do powiedzenia?”, a nie „Komuż to mam dziś do dowalenia?”
GRZECH TRZECI: PLAGIAT
Ach, ten plagiat. Nie mam na myśli plagiatu w wąskim sensie, czyli przepisywania słowo w słowo tego, co napisali inni. Ale ilu naszych publicystów robi karierę na przeczytaniu artykułu z zagranicznej prasy i sprzedania jego tez jako swoich? Ile publicystek kompiluje swoje teksty z rozsianych po sieci innych tekstów bez wykazywania źródeł? I czy znacie ten trik, kiedy ktoś powiedział coś zupełnie nowego i interesującego (np. „Trzeba wreszcie koty zaprząc do roboty”), a wy bierzecie to sobie, udając, że to odwieczna idea astralna krążąca po wszechświecie, i piszecie na przykład: „Wołanie o włączenie kotów w poczet zatrudnionych zaczyna mieć coraz więcej sensu”? To niskie, drodzy państwo, nie róbmy tak! Piszmy tylko swoje!
Karolina Lewestam