Andrzej Poczobut: Łukaszenka przegrywa z internetem
Popularność nowych serwisów internetowych, a zwłaszcza mediów społecznościowych, spowodowała, że informacyjny monopol władzy zachwiał się (fot. Jakub Kaminski/East News)
Nawet 21-letni student może stać się poważnym problemem dla autorytarnej władzy. Wystarczy, że umie obsługiwać kamerę wideo i wie, jak używać mediów społecznościowych.
Przypominamy tekst Andrzeja Poczobuta z magazynu "Press" (1/2 2020)
Do niedawna to administracja prezydenta Białorusi Aleksandra Łukaszenki decydowała, które wiadomości trafią do Białorusinów, a o czym mają nie wiedzieć. Najbardziej wpływowe media tradycyjne, czyli radio i telewizja, były całkowicie podporządkowane władzy.
Popularność nowych serwisów internetowych, a zwłaszcza mediów społecznościowych, spowodowała, że informacyjny monopol władzy zachwiał się. Dziś to właśnie Facebook czy YouTube są dla Białorusinów jednym z najważniejszych źródeł informacji. I właśnie one wywołują ból głowy u 65-letniego Łukaszenki.
FILMEM W BAĆKĘ
25 października popularny youtuber o nicku Nexta umieścił w sieci 57-minutowy film „Łukaszenka. Materiały sprawy karnej”. Opowiada on o dojściu Aleksandra Łukaszenki do władzy i odsłania kulisy jego rządów, takie jak udział białoruskich resortów siłowych w porwaniu i zamordowaniu liderów opozycji na przełomie lat 1999–2000, fałszowanie wyników wyborów, fabrykowanie spraw karnych na przeciwników politycznych czy przepych prezydenckich rezydencji. Film nie zawiera żadnych nowych faktów. Wszystko to, o czym opowiada Nexta, było już opisywane i relacjonowane w niezależnych mediach, ale prawdziwy rozgłos temat zyskał dzięki publikacji internetowej.
– Na Białorusi wyrosło nowe pokolenie, które niewiele wie o wydarzeniach lat 90. Dla młodych liczy się, że to akurat ich rówieśnik robi coś, co budzi zainteresowanie. Sądzę, że dlatego ta skądinąd znana historia stała się prawdziwą rewelacją. I z tego wynika popularność filmu Nexty – uważa białoruski medioznawca Pauluk Bykouski.
Efektownie zmontowany film polityczny stał się pod koniec października hitem białoruskiego internetu. W ciągu pierwszych pięciu dni i tylko na YouTube miał ponad 1 mln wyświetleń, a jeżeli dodać do tego jeszcze kopie udostępniane poprzez inne media społecznościowe, okaże się, że przez kolejne tygodnie łącznie obejrzało go ponad 2,5 mln Białorusinów. Jak na niewiele ponad 9-milionowy kraj to całkiem niezły wynik. Zainteresowanie było tak duże, że musiała wreszcie na niego zareagować rządowa propaganda. – Mam wrażenie, że jesteśmy świadkami, jak małolat opowiada dorosłym stary niecenzuralny kawał o tym, że 20 lat temu siusiał w spodnie – tak film „Łukaszenka. Materiały sprawy karnej” próbował bagatelizować Andrej Mukowozczik, publicysta wydawanego przez administrację prezydenta dziennika „Biełaruś Siegodnia”.
Mukowozczik nazywa autorów filmu nieudacznikami i tchórzami, którzy nie mają żadnego znaczenia i zazdroszczą innym sukcesu, siejąc zgorszenie i nienawiść. Jego komentarz był szeroko udostępniany w internecie przez prorządowe konta, ale nie narzucił własnej narracji. Dlatego w końcu tłumaczyć się musiał sam białoruski prezydent. 17 listopada po oddaniu głosu w wyborach parlamentarnych prezydent Łukaszenka przez ponad godzinę rozmawiał z dziennikarzami. Nie wymieniając tytułu, odniósł się do filmu Nexty: – Mówią, że w dzieciństwie zabijałem koty, że byłem strażnikiem więziennym, że strzelałem do kogoś… Czego to ja nie robiłem! To absolutne kłamstwo. Nigdy w życiu nic podobnego się nie wydarzyło! Wylano na mnie wiadro pomyj. (…) To są faszyści – grzmiał Łukaszenka i ostrzegał, że ukręci łeb zaangażowanym w prowokację i próby destabilizacji państwa.
STUDENT Z WARSZAWY WROGIEM REŻIMU
Autorem filmu, który zmusił autorytarnego władcę do składania wyjaśnień, jest skromny 21-letni student Sciapan Puciła, znany w internecie pod nickami Nexta lub Sciapan Swietłow. Od lutego 2018 roku mieszka w Warszawie, ponieważ na Białorusi wszczęto przeciwko niemu postępowanie karne za rzekomą obrazę prezydenta. – Musiałem wyjechać z Białorusi, bo w jednym z filmików, które zrobiłem, dopatrzono się obrazy Łukaszenki. Internet daje dziś możliwość reakcji, wcześniej łatwo było zamknąć usta, a teraz to jest niemożliwe – mówi Puciła, podkreślając, że niezależnie od tego, gdzie przebywa, potrafi dotrzeć z przekazem do rodaków.
Sciapan, podobnie jak większość białoruskich studentów, jest aktywny w mediach społecznościowych: ma kanał na YouTube, konto na Messengerze i Telegramie. Od zwykłego użytkownika odróżnia go jednak popularność. – Informacje wysyłane za pomocą Telegrama trafiają do 300 tys. użytkowników. To idzie jak fala, ludzie udostępniają, dzielą się. Nigdy nie potrafię przewidzieć, co wystrzeli, a co przejdzie bez echa – przyznaje.
Niewątpliwie jednak popularność zapewniają mu ostra krytyka władz i materiały często podsyłane przez anonimowych informatorów. To dzięki blogerowi Nexta w sieci znalazły się dokumenty dotyczące głośnych spraw karnych czy historie nadużyć lokalnych władz.
– Władze reagują dziś nerwowo. Jest kryzys i często głównym winowajcą ujawnionych nadużyć staje się zwykły urzędnik. Władza centralna pokazuje, że dba o ludzi, gdy media zaczynają nagłaśniać konkretne nadużycia – mówi jeden z dziennikarzy białoruskich mediów państwowych.
ANONIMOWOŚĆ DODAJE PEWNOŚCI
Telegram, który aktywnie wykorzystuje Sciapan Puciła, od innych komunikatorów różni się tym, że ma gwarantować anonimowość. To projekt rosyjskiego przedsiębiorcy Pawła Durowa, byłego właściciela serwisu VK (Vkontaktie), czyli rosyjskiej wersji Facebooka, który popadł w konflikt z Kremlem i ostatecznie wyemigrował z Rosji. Czy Telegram rzeczywiście jest taki bezpieczny? Niekoniecznie, bo wystarczy, że służby specjalne poznają nazwę użytkownika konta i korzystając ze swojej władzy, mogą włamać się do telefonu, złamać hasło i przejąć kontrolę nad kontem. Jednak zwolennicy tego komunikatora przekonują, że jeśli uda się utrzymać w tajemnicy, kto stoi za anonimowym kontem, oraz wprowadzić dwupoziomową weryfikację hasła, to służby specjalne nie będą w stanie go zidentyfikować. Przekonanie o anonimowości sprawia, że bloger Nexta, który aktywnie korzysta z Telegrama, ma dziś więcej informatorów niż niektóre białoruskie media.
– Ludzie widzą, że to działa. Oni przekazują mi informacje, ja je rozpowszechniam w internecie i władza na to odpowiada – mówi 21-latek.
Działalność Puciły stała się dla władz poważnym problemem. Kiedy w maju opublikował informację pochodzącą z wewnętrznych dokumentów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych o głośnym samobójstwie 22-letniego milicjanta w Mohylewie, tłumaczyć musiał się osobiście minister spraw wewnętrznych Białorusi generał Ihar Szuniewicz.
– Te dokumenty nie są tajemnicą. Informacja była przekazywana do organów państwowych, w tym do administracji prezydenta. Informacje zawarte w niektórych z tych dokumentów były wydrukowane [chodzi o publikacje w Telegramie Nexty – przyp. red.] – przyznał Szuniewicz i oświadczył, że źródłem przecieku najprawdopodobniej jest jeden z funkcjonariuszy MSW.
– Prowadzimy wewnętrzne dochodzenie w tej sprawie – oświadczył generał.
Jednak nie udało się nikogo zatrzymać. Informatorzy blogera Nexty pozostają nieuchwytni.
INTERNET SIEDLISKIEM OPOZYCJI
– Liczba użytkowników internetu rośnie, tradycyjne media kurczą się. To jest światowa tendencja, Białoruś tu nie jest żadnym wyjątkiem – mówi medioznawca Pauluk Bykouski.
Rzeczywiście internet jest na Białorusi informacyjną potęgą. Według badań przeprowadzonych przez portal Datareportal z 9,44 mln Białorusinów regularnie korzysta z internetu 7,03 mln, czyli ok. 74 proc., z czego z urządzeń mobilnych – 3,14 mln, albo 33 proc., a konta w mediach społecznościowych ma 3,8 mln Białorusinów.
Ocenia się, że najpopularniejszym wśród Białorusinów portalem jest VK, z którego korzysta ok. 40 proc. osób, na drugim miejscu jest Facebook, a na dalszych Twitter i rosyjski serwis Odnoklassniki.ru (odpowiednik polskiego portalu Nasza-Klasa.pl). Facebooka i Twittera preferują osoby o prozachodnich poglądach, VK i Odnoklassniki są bardziej prorosyjskie i rosyjskojęzyczne. Tyle że Aleksander Łukaszenka nie cieszy się sympatią ani odbiorców pierwszych, ani drugich – w każdym jest obiektem drwin i krytyki.
– W internecie dominuje opozycyjny i krytyczny punkt widzenia na białoruską rzeczywistość. Przyczyn upatrywałbym w tym, że w internecie aktywni są zazwyczaj ci, którzy krytykują. Jeśli ktoś jest zadowolony, to nie ma potrzeby tego pisać – wyjaśnia znany białoruski politolog Walery Karbalewicz z Centrum Analitycznego „Strategia”.
Białoruska administracja stara się to zmieniać, ale trudno jej narzucić własną narrację.
– Są śmieszni, przecież internet jest strefą wolności i dyskusji. A oni nie dyskutują, tylko przyzwyczaili się kłamać. W sieci kłamstwo ma krótkie nogi i szybko daje się zweryfikować, dlatego przegrywają – uważa Puciła.
WCZEŚNIEJ BYŁO ŁATWIEJ
Zanim pojawił się internet, Aleksander Łukaszenka nie miał tego rodzaju problemów. W tradycyjnych mediach: radiu, telewizji czy prasie nie ma o nim złego słowa. Młodzi żartują, że główne wydanie serwisu informacyjnego przypomina vloga Łukaszenki. Zazwyczaj wiadomości zaczynają się od tego, co danego dnia zrobił Aleksander Łukaszenka, są obszerne fragmenty z jego narad, które zioną nudą. To skutkuje niskimi wynikami oglądalności programów informacyjnych. Władza jednak nie chce rezygnować z propagandy. Ludzie są przyzwyczajeni do tego typu oficjalnych przekazów, bo na Białorusi nigdy nie było niezależnej od władzy telewizji. Opozycyjne rozgłośnie radiowe zniknęły z białoruskiego eteru jeszcze w latach 90. Najpopularniejsze niezależne białoruskie dzienniki i tygodniki zostały zamknięte albo wskutek bezpośredniej decyzji władz, albo upadły z powodu presji ekonomicznej. Rząd nie tylko finansuje państwowe media, ale wręcz je obficie nagradza, dotując ogromnymi kwotami. W 2020 roku państwowe media mają dostać 80,5 mln dol. z budżetu państwa, z czego większość – 70,1 mln – ma pójść na telewizję i radio. W sektorze prasy niezależną konkurencję wykańcza się, wystawiając wysokie rachunki za papier i druk. Tak prowadzona polityka doprowadziła do tego, że w kioskach Biełsajużdruku (odpowiednik polskiego Ruchu) od lat można kupić tylko jeden niezależny dziennik „Narodnaja Wola”, którego nakład waha się w granicach kilkunastu tys. egz. Przez lata była to jedyna dozwolona przez władze gazeta dla Białorusinów poszukujących alternatywnego punktu widzenia. Wszystko zmieniło się jednak wraz z upowszechnieniem się internetu. Dziś niezależne portale, takie jak największy niepaństwowy portal Białorusi Tut.by czy mający redakcję w Warszawie opozycyjny Charter97.org, są wielokrotnie popularniejsze niż sztandarowy projekt władzy w internecie – portal wydawanego przez administrację prezydenta dziennika „Biełaruś Siegodnia” Sb.by.
ŁUKASZENKA BOKSUJE SIĘ Z INTERNETEM
„Najpierw cię ignorują. Potem śmieją się z ciebie. Później z tobą walczą. Aż wreszcie wygrywasz” – powiedział kiedyś słynny hinduski polityk i filozof Mahatma Gandhi. Zgodnie z tą strategią białoruski prezydent zmienił swój stosunek do internetu. Na początku nie doceniał jego siły i potencjału, nazywając go śmietnikiem. Ale gwałtowny rozwój sieci i zainteresowanie Białorusinów zmusiły Łukaszenkę do większego szacunku. W 2007 roku nagle się zorientował, że internet stał się poważnym problemem, bo coraz więcej Białorusinów właśnie z niego czerpie wiedzę o otaczającym świecie. – Trzeba położyć kres anarchii w internecie – oznajmił wówczas Łukaszenka. Marzyło mu się regulowanie internetu oraz utworzenie rządowego portalu, z którego Białorusini mieli czerpać informacje o sytuacji w kraju. Od czasu ogłoszenia tych ambitnych planów minęło już 12 lat, ale nie udało się władzom stworzyć portalu. Dlatego szybko przerzucili się na to, co potrafią robić najlepiej, czyli blokować i ujarzmiać. Wszczynano więc sprawy karne wobec blogerów, wprowadzono identyfikację użytkowników internetu, co miało zdyscyplinować Białorusinów i pozbawić komfortu bycia anonimowym w sieci. W tej chwili, żeby kupić kartę SIM (co wiąże się z możliwością posiadania internetu w telefonie) bądź skorzystać z kawiarenki internetowej na Białorusi, trzeba okazać paszport. Zawarcie umowy na dostawy internetu do domu także możliwe jest dopiero po okazaniu dowodu tożsamości. Dostawcy internetu są również zobowiązani do przechowywania informacji o stronach odwiedzanych przez użytkowników. Została powołana nawet służba specjalna zajmująca się kontrolą sieci.
KGB DLA BYNETA
Centrum Operacyjno-Analityczne (AAC) przy prezydencie powołane zostało dekretem Łukaszenki w kwietniu 2008 roku. Jest ono bezpośrednio podporządkowane Łukaszence i uważane za najbardziej zamkniętą służbę specjalną Białorusi. Jej oficjalne zadanie sformułowane zostało tak: ochrona informacji zawierającej tajemnicę państwową. Reguluje też działalność w internecie. Chociaż formalnie decyzje o stosowaniu takiego drastycznego środka, jak blokowanie dostępu do wybranej witryny internetowej, podejmuje Ministerstwo Informacji Białorusi, uważa się, że właśnie AAC jest odpowiedzialne za stosowanie tak drastycznego środka jak blokowanie dostępu do wybranych stron internetowych. Próbował temu zaprzeczać szef AAC. „Mówią, że blokujemy strony. To nieprawda, my gwarantujemy stabilną i spokojną pracę sieci i baz danych. Jesteśmy raczej inżynierami i architektami narodowego segmentu internetu. Chociaż rzeczywiście mamy prawo administracyjnie karać właścicieli ważnych serwisów informacji za niewykonanie zarządzeń, gdy dochodzi do naruszeń bezpiecznego wykorzystywania ich infrastruktury informacyjnej. Najpierw wyjaśniamy i tłumaczymy swoje działania” – mówił w jednym z nielicznych wywiadów szef AAC Andrej Pauluczenka.
Niemniej jednak właśnie AAC uznaje się za głównego pomysłodawcę zablokowania dostępu dla użytkowników z Białorusi do Charter97.org. Ten opozycyjny portal należy do najstarszych i przez lata będących w czołówce najbardziej popularnych białoruskich witryn. Powstał on w 1998 roku i wielokrotnie był atakowany przez władze. Redakcja miała częste rewizje, konfiskaty sprzętu, sprawy karne. Kierująca portalem Natalia Radzina obecnie mieszka w Warszawie, bo na Białorusi wszczęto wobec niej postępowanie karne pod zarzutem współudziału w zamieszkach. Chodzi o udział w protestach przeciwko sfałszowaniu wyników wyborów prezydenckich w 2010 roku. Wtedy białoruskie służby specjalne spacyfikowały protesty w centrum Mińska, wsadzając do więzień kilkaset ich uczestników. Wśród nich była Radzina. Niedługo potem udało się jej uciec za granicę, najpierw na Litwę, później do Polski, skąd nadal redaguje swój portal. W ubiegłym roku białoruskie Ministerstwo Informacji podjęło decyzję, by zablokować dostęp do Charter97.org użytkownikom z Białorusi.
– Oczywiście za blokadą stoją służby specjalne, ale nam już udało się odzyskać 60 procent dawnych odbiorców. Teraz miesięcznie naszą stronę odwiedza około miliona użytkowników i ta liczba wciąż rośnie – mówi Natalia Radzina.
Jej zdaniem fakt, że Białorusini są gotowi korzystać z serwerów proxy, żeby czytać Charter97.org, to dowód na to, jak bardzo białoruskie społeczeństwo potrzebuje niezależnych i prawdziwych informacji.
KARA ZA POPULARNOŚĆ
– Próbujący zdestabilizować sytuację w kraju będą ukarani. Powykręcamy im ręce – groził Łukaszenka swoim przeciwnikom 17 listopada po oddaniu głosu w wyborach parlamentarnych. Cztery dni później, 21 listopada w Brześciu w trakcie kontroli celnej służby zatrzymują białoruskiego 43-letniego dziennikarza Uładzimira Chudziancou. Jechał do Warszawy, podobno miał tam podjąć pracę. Jednak w trakcie kontroli celnej znaleziono przy nim 0,86 g marihuany. Chudziancou twierdzi, że narkotyki mu podrzucono. Zgodnie z białoruskim ustawodawstwem za nielegalny przemyt narkotyków grozi do ośmiu lat pozbawienia wolności. Szybko też okazało się, że właśnie Chudziancou pomagał Pucile w produkcji filmu, który tak rozwścieczył Łukaszenkę.
– Na moją prośbę pomagał mi w sprawdzaniu faktów, słuchałem też jego rad co do scenariusza. Chciał, żeby film był ostry – mówi Puciła. Dlatego zatrzymanie Chudziancoua wiąże właśnie z jego udziałem w produkcji „Łukaszenka. Materiały sprawy karnej”.
– Do mnie dobrać się nie mogą, jestem poza ich zasięgiem, więc uderzają w tych, którzy są pod ręką – uważa Puciła.
Chudziancou to postać kontrowersyjna. W latach 90. pracował w reżimowej prasie. Nazywał się wtedy Uładzimir Zujeu i w swoich publikacjach bezlitośnie szkalował opozycję. Potem pokłócił się ze swymi pracodawcami i zniknął. Wrócił w 2010 roku pod zmienionym nazwiskiem. Teraz ostro krytykuje władze. W internetowych dyskusjach nie przebierał w słowach. W czasie kiedy Chudziancou jest w więzieniu, w mediach pojawiła się historia o domniemanym zgwałceniu przez niego nastolatki, do czego miało dojść 15 lat temu. To sprawia, że białoruskie środowisko dziennikarskie czuje się zdezorientowane i nie spieszy mu z pomocą.
„Kiedy w końcu 1999 roku jeden z liderów opozycji złożył z powodu jego oszczerczych publikacji pozew przeciwko niemu, ten w sądzie powoływał się na kontakty z białoruskimi służbami specjalnymi. (...) On robił wszystko, by dziennikarstwo nazywano »drugim najstarszym zawodem świata«” – napisał w obszernym komentarzu przewodniczący Białoruskiego Zrzeszenia Dziennikarzy Andrej Bastuniec.
CZY DA SIĘ WYCHŁOSTAĆ MORZE?
Jak na razie jednak za pomocą represji nie udało się Aleksandrowi Łukaszence rozwiązać problemu internetowej opozycji, co musiał wreszcie przyznać otwarcie.
– Białoruś jako suwerenny kraj ma własny punkt widzenia w sprawach moralnych, etycznych i prawnych dotyczących granic wolności w internecie. Ja mogę tak swobodnie mówić w kwestiach internetu, dlatego że nikt nie może mnie oskarżyć, że w czymś ograniczyliśmy internet w Białorusi – powiedział na początku września zeszłego roku Łukaszenka w trakcie odbywającej się w Mińsku międzynarodowej konferencji poświęconej walce z terroryzmem i cyberbezpieczeństwu. – Trzeba to zrobić, ale my na razie nie wiemy, jak zrobić, żeby Zachód nie wprowadził sankcji wobec nas – dodał.
– W tym wypadku Łukaszenka był rozbrajająco szczery. Rzeczywiście nie wie, co z tym robić. Zablokować internet? To będzie cios w białoruską gospodarkę, no i ogromne straty wizerunkowe, które z kolei będą miały wpływ na relacje z Zachodem. A poza tym jak walczyć z internetem? Jak walczyć z tym morzem? – pyta politolog Walery Karbalewicz.
Sądzi, że władze uspokaja jedynie to, że niezadowoleni pozostają online i nie wychodzą na białoruskie ulice. – Dlatego teraz władza traktuje sieć jako swoisty wentyl bezpieczeństwa, gdzie ludzie mogą rozładować swoje frustracje – mówi Karbalewicz.
Dowiedz się więcej o sprawie Andrzeja Poczobuta. Wejdź na http://press.pl/uwolnicpoczobuta
Andrzej Poczobut