W Sejmie wprowadzono drastyczne ograniczenia dla reporterów
Dziennikarze na sejmowej galerii (fot. Jakub Kaminski/East News)
Dziennikarze i fotoreporterzy pracujący w parlamencie mają tak ograniczone możliwości pracy, że zastanawiają się nad sensem przebywania w budynku Sejmu.
Przed ostatnim posiedzeniem Sejmu dziennikarze musieli wypełnić oświadczenie, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni nie byli za granicą i nie mieli kontaktu z zakażonymi wirusem. Nieczynne było wejście dla prasy, pracownicy mediów wchodzili zamkniętymi zazwyczaj drzwiami prosto na Salę Kolumnową. Tam badana była temperatura ciała (zdalnym termometrem). - Są pojemniki z płynem do dezynfekcji, wydano maski i rękawiczki – opowiada Jacek Czarnecki, reporter Radia Zet. Stacje telewizyjne mogły wprowadzić do budynku jednorazowo kilka osób. Stacje radiowe: jedną. - Jeden dziennikarz z jednej stacji. Nam wydali dwie przepustki, ale kiedy jeden wchodzi, drugi wychodzi – mówi Czarnecki.
Dziennikarze ze specjalną przepustką mogli udać się na galerię, skąd nagrywali to, co działo się w sali obrad. - Wchodzimy ze specjalnymi kartami. Jednorazowo może tam przebywać około dziesięciu osób, mamy tam około godziny, potem karty oddajemy kolegom – opisuje Jakub Kamiński, fotoreporter agencji East News.
Siedzenie w Sejmie nie ma sensu, jeśli nie możemy nikogo nagrać
- Główny problem: nie możemy poruszać się po budynku. Mam studio siedem metrów od wejścia do Sali Kolumnowej, w czwartek nagrałem posła przez drzwi przez tyczkę – przyznaje Jacek Czarnecki. - Zwykle posłowie przechodzili koło stolików dziennikarskich, mogliśmy ich nagrywać, teraz nie przechodzą, bo są za drzwiami chronionymi przez Straż Marszałkowską. Trzeba dzwonić i prosić, by polityk przyszedł, wtedy możemy go nagrać. Kancelaria Sejmu robi co może, żeby w tych warunkach dało się pracować. Ale siedzenie w Sejmie nie ma sensu, jeśli nie możemy nikogo nagrać – zaznacza.
Jak dodaje, w Sali Kolumnowej dziennikarze mogą co najwyżej na telebimach oglądać obrady.
- To nie jest normalna praca sprawozdawcy parlamentarnego – mówi Justyna Dobrosz-Oracz, dziennikarka "Gazety Wyborczej". - Nie możemy się poruszać po korytarzach. Jeśli polityk chce, to do nas wyjdzie, ale jeśli nie chce, nie ma szans, by go nagrać. Ci z kręgu największego zainteresowania są niedostępni. Wychodzi na to, że mamy zdalną pracę z Sejmu w Sejmie. Obawiam się, że to pułapka i cios w demokrację – ocenia Dobrosz-Oracz. I dodaje: - Relacjonowanie obrad Sejmu równie dobrze można robić z domu, obserwując z fotela obrady, plus obdzwaniając polityków.
Wystawiono 63 imienne akredytacje
"Obecność dziennikarzy w Sejmie 26 i 27 marca była możliwa na podstawie specjalnych imiennych akredytacji, których w sumie wystawiono 63. Wśród nich byli reprezentanci wszystkich redakcji stale obecnych w Sejmie i Senacie. Do dyspozycji reporterów była Sala Kolumnowa oraz galeria. Były to wyłączne strefy aktywności medialnej" - przekazał nam Andrzej Grzegrzółka z Centrum Informacyjnego Sejmu.
O akredytacje mogli ubiegać się tylko reporterzy, którzy na stałe relacjonują posiedzenia. W czwartek cofnięto akredytację Damianowi Burzykowskiemu, fotoreporterowi z "Faktu". Jeszcze tego samego dnia przywrócono mu ją, gdy tabloid nagłośnił sprawę. - Wszystkie media powinny mieć możliwość obserwowania z bliska tego, co się dzieje. Politycy oczekują od społeczeństwa mobilizacji. To sytuacja wszystkie ręce na pokład. Politycy muszą więc być dziś maksymalnie transparentni w swoich działaniach – mówi Katarzyna Kozłowska, redaktor naczelna "Faktu".
(JSX, 30.03.2020)