Depresja reportera
Rys. Daniel Garcia dla „Press"
Szefowi mogę powiedzieć, że idę na USG, że do psychiatry – nigdy.
Iwonę, dziennikarkę prestiżowego tygodnika, depresja dopadła cztery lata temu. Nagle zaczęła płakać, pracując nad tekstami. Łzy ciekły, gdy rozmawiała z matką, która straciła dziecko, ale też rozmawiając z artystą, któremu się w życiu udało. Czuła się rozbita, bezsilna i pozbawiona energii. Jej sytuacja zawodowa była niepewna. W poczytnym i szanowanym tygodniku nie miała etatu, jedynie niewielki ryczałt i mimo stałej współpracy żadnych widoków na zmianę. Rozsypało się też jej życie prywatne – była właśnie w trakcie rozwodu i podziału majątku.
Iwona poszła do psychiatry i dostała leki. Po miesiącu przestała płakać, była w stanie pracować. – Reporter pracuje dzięki swej wrażliwości. Przez kilka lat można na tym bazować, ale nie przez 20 lat. Potem trzeba zmniejszyć tempo lub wziąć urlop. A tego się w mediach zrobić nie da – stwierdza.
JAK PIECZĄTKA NA CZOLE
Nie chce ujawniać nazwiska. – Gdybym publicznie przyznała się do depresji, stałabym się niewiarygodna w oczach moich rozmówców. Często robię reportaże ze wsi i małych miasteczek, a tam człowiek z depresją to po prostu wariat – tłumaczy Iwona.
Po setkach tekstów w prasie, programów radiowych i telewizyjnych, po ośmiu edycjach trwającej od 2015 roku kampanii „Twarze depresji. Nie oceniam. Akceptuję” większość dziennikarzy zmagających się z tą chorobą woli milczeć.
Joanna Racewicz, była dziennikarka TVP, dziś w Polsat News, opowiadała o swojej depresji publicznie podczas kampanii „Twarze depresji...”. Dziś słyszę od niej: – Na temat depresji już się nie wypowiadam.
Gdy dzwonię do kilku osób, o których dowiedziałam się, że chorowały lub chorują na depresję, i zagajam na ten temat, odpowiadają zwykle podobnie, ze zdziwieniem w głosie: „Co pani mówi? Nikt ze znanych mi dziennikarzy nie mówił, że ma depresję...”.
Paradoks polega na tym, że to właśnie dziennikarze chętnie biorą na warsztat tę chorobę, namawiając ludzi do zwierzeń.
Znajomego dziennikarza o znanym nazwisku pytam, czy zna osoby z naszego środowiska cierpiące na depresję. Przyznaje, że zna wiele, ale od razu zastrzega: – Żadna z nich nie opowie pod nazwiskiem o swoich doświadczeniach, bo nikt nie chce mieć pieczątki na czole „chodzę do psychiatry”.
CUDZE ŻYCIE NIC NIE ZNACZY
Iza Michalewicz, reporterka przez wiele lat związana z „Dużym Formatem” „Gazety Wyborczej” i autorka kilku książek non-fiction, to jedna z niewielu osób, które zgodziły się opowiedzieć o swojej depresji pod nazwiskiem.
Jesienią 2016 roku Michalewicz została zwolniona z „Gazety Wyborczej” w ramach zwolnień grupowych. To było jak obuchem w głowę. W „Dużym Formacie” czuła się świetnie; wiedziała, że chce do niego pisać, to była jej ukochana redakcja, wymarzona dla reportażysty. Zostaje bez pracy. Koledzy zwolnieni razem z nią szturmują media, niektórym udaje się w nich zatrudnić. Iza rozmawia z szefami działów kilku prestiżowych pism, ale tam jej nie chcą. – Powiedziano mi, że na razie nie zatrudniają dziennikarzy. Potem już nie szukałam. Potrafię napisać każdy tekst, ale nie chciałam pracować nad bieżącymi informacjami. Nie mam temperamentu do gazety codziennej – przyznaje Michalewicz.
Nie ma z czego żyć, więc zaciąga długi. Jej partner też jest reporterem, ale bez etatu i nie pomoże utrzymać domu. Iza czuje się kiepsko, ale walczy. Pisze książkę o zbrodniach, które chce wyjaśnić Archiwum X, specjalna komórka policji zajmująca się najtrudniejszymi, niewykrytymi sprawami sprzed lat. Michalewicz spotyka się z rodzinami ofiar morderstw, zderza się z ich rozpaczą. Miesiącami przegląda akta sądowe. Patrzy na zdjęcie martwej kobiety w ciąży z patykiem wetkniętym w narządy rodne, pary studentów zamordowanych w górach strzałem między oczy, fotografię Alicji Jaroszewicz z odstrzeloną połową głowy, zamordowanych dzieci, zdjęcia z sekcji, podczas których każdy fragment sponiewieranego ciała opowiada, jak umierał człowiek. Czyta w aktach zeznania sprawców. Oni mówią, że można zabić dziecko jak muchę: bez mrugnięcia okiem. Że życie nic nie znaczy.
Te archiwa przegląda przez dwa lata. Czuje się coraz gorzej. Nie może spać, jeść, ma napady lęku, a rano trudno jej wstać z łóżka. Ale zmusza się do pracy, bo jest książka do napisania. „Zbrodnie prawie doskonałe. Policyjne Archiwum X” wychodzą w lutym 2018 roku i stają się bestsellerem.
Michalewicz nie umie się jednak cieszyć sukcesem. We wrześniu 2018 roku jej związek rozpada się po 13 latach (powody były głównie pozafinansowe). Iza zostaje sama z nastoletnim synem. W listopadzie czuje się już naprawdę źle. Ma guzy tarczycy. Do tego zaczyna się bać. Zanosi swoją książkę ochroniarzowi budynku, w którym wynajmuje mieszkanie. I pół litra wódki. – Jak pan przeczyta, to będzie pan wiedział, czego się boję. I proszę, żeby nawet mysz nie prześliznęła się do mojego mieszkania – mówi mu.
Święta Bożego Narodzenia spędza u mamy, ale już nie wstaje z łóżka. Nie je. I ciągle płacze.
NA WOJNIE ZE ZŁEM
Po powrocie do Warszawy przestaje wychodzić z domu. Nadal nie je, więc chudnie 20 kg. Włosów nie czesze, ale szybko okazuje się, że z blond loków została jedna trzecia. Ratuje ją telefon od zaprzyjaźnionego reportera, który daje jej kontakt do sprawdzonego psychiatry. W styczniu lekarz stawia diagnozę: PTSD, czyli zespół stresu pourazowego. Michalewicz jest zdziwiona: przecież to dotyczy żołnierzy, którzy doświadczyli ciężkich przeżyć wojennych. Mieszka w Warszawie, na wojnie nie była. – Pani codziennie jest na wojnie. Na wojnie ze złem – tłumaczy psychiatra.
Leki pomagają. Może pracować nad kolejnymi książkami. Obie z gatunku true crime. Prawdziwa zbrodnia. Co ważne, dostała na nie dobre zaliczki. W ten sposób dokumentuje materiał m.in. do drugiej części „Policyjnego Archiwum X”. – To zajęcie niszczące emocjonalnie, ale uczę się sobie z tym radzić. Za dużo już zrobiłam, żeby teraz odpuścić. Zbyt wiele spraw czeka na wyjaśnienie – mówi Michalewicz.
Ale założyła sobie, że zbrodniami z Archiwum X będzie się zajmować tylko do 2020 roku. Potem poszuka jaśniejszych tematów.
– Dziennikarstwo to zawód drenujący. Im więcej wkładasz w nie serca, tym więcej za to płacisz – stwierdza Michalewicz.
NAJBARDZIEJ CHCIAŁEM ZASNĄĆ
Tomasz Smokowski, dziś komentator sportowy Polsatu, opowiedział o swojej depresji w kwietniu br. w wywiadzie z Dariuszem Faronem dla Onetu.
Pierwszy i jedyny wywiad @TSmokowski o jego walce z depresją. Bardzo szczera rozmowa. "To, że ktoś sobie nie radzi, nie jest powodem do wstydu". Serdecznie zapraszam! https://t.co/D9qO3fuxSY
— Dariusz Faron (@DariuszFaron) April 9, 2019
W 2011 roku Smokowski został szefem redakcji sportowej Canal+ Cyfrowy. Odpowiadał za pracę kilkudziesięciu osób. To był awans, ale on już po kilku tygodniach wiedział, że to nie dla niego. „Ludzie przychodzili do mnie z rozmaitymi problemami. Starałem się to wszystko brać na klatę. Kiedy jako szefowi nie udało mi się czegoś załatwić, traktowałem to jako osobistą porażkę” – mówił w wywiadzie. Atmosfera korporacji była nieznośna. „Czasem miałem wrażenie, że żyłem jak w czasach Borgiów, otoczony jakimiś intrygami, w których nie chcę uczestniczyć. Lubię mówić ludziom prawdę w oczy, nawet jeśli jest niewygodna. Szanuję innych, więc staram się być wobec nich uczciwy. W korporacjach komunikacja wygląda zupełnie inaczej” – wyjaśniał.
Czuł się źle. „Coraz częściej zdarzały się bezsenne noce, a brak snu jest bardzo niebezpieczny, bo wypacza widzenie rzeczywistości. Świat stał się karykaturą. Miałem kłopoty, by wstać z łóżka, spotykać się z ludźmi. Rano udawałem, że śpię, byle tylko się nie podnosić spod kołdry. Bałem się zmierzyć ze światem” – opowiadał w wywiadzie. „W tamtym okresie czułem się bardzo nieszczęśliwy. Bardzo skrzywdziłem swoją żonę, mówiąc jej w pewnym momencie, że chcę odejść. Przeżywaliśmy naprawdę trudny okres” – ujawnił.
Pewnego dnia, gdy siedział z rodziną przy stole, syn zapytał, dlaczego jest taki milczący i nieobecny. Pomyślał wtedy, że jest z nim naprawdę źle. Żona długo namawiała go, by poszedł do psychiatry. „Powiedziałem pani doktor, że ciśnienie często tak bardzo rozsadza mnie od środka, a w głowie wiruje tysiąc myśli, że najbardziej chciałbym zasnąć i obudzić się, gdy problemy się same rozwiążą. Po tych słowach bez wahania zdecydowała się przepisać mi leki” – opowiadał w wywiadzie Smokowski.
Poza kilkoma najbliższymi osobami nikt o jego chorobie nie wiedział. Występował w programach, nie zrobił sobie ani jednego dnia przerwy. Dziś sądzi, że czasem trzeba sobie pozwolić na słabość. „Ktoś fajnie napisał pod moim wpisem na Twitterze, że na samym początku trzeba stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie: nie muszę być siłaczem. To, że ktoś sobie nie radzi, nie jest powodem do wstydu” – mówił Onetowi.
Dziś depresja jest dla Smokowskiego zamkniętym rozdziałem. Postanowił, że opowie o niej tylko raz w wywiadzie dla Onetu. Na rozmowę z „Press” się nie zgadza. – Wywiad miał gigantyczny odzew. Odmówiłem rozmowy kilku stacjom telewizyjnym i paru gazetom. Nie chcę budować źle rozumianej popularności na depresji i udawać, że jestem ekspertem w tej dziedzinie – wyjaśnia. I dodaje: – Wykonałem zadanie. Kiedy wczoraj biegałem po lesie, podeszły do mnie dwie osoby i podziękowały mi za ten wywiad.
ZNANY CZŁOWIEK TEŻ CHORUJE
Andrzej Bober, który w latach 80. i 90. prowadził w TVP program „Listy o gospodarce” (pierwszy program bez cenzury w TVP za PRL), przyznał się do depresji w 2015 roku, stając się jednym z ambasadorów kampanii „Twarze depresji”. Kilka miesięcy wcześniej spotkał przypadkiem swoją dawną studentkę Annę Morawską-Borowiec. Ona mówi mu, że pracuje nad książką o depresji, a on opowiada jej swoją historię. Zgadza się opowiedzieć o swojej chorobie w książce i wziąć udział w kampanii.
Jego twarz pojawia się na billboardach i na okładce książki Anny Morawskiej-Borowiec „Twarze depresji”. Na spotkania podczas kampanii przychodzą tłumy. Bober chce im pomóc. – Nie wszystkich da się uratować, ale są też tacy, którzy pomyślą „znany człowiek miał depresję i leczenie mu pomogło. Może ja też spróbuję” – tłumaczy.
Był 1997 rok. Żona Bobera ciężko zachorowała, przez wiele miesięcy leżała na OIOM-ie. Codziennie kursował między swoim mieszkaniem na warszawskich Bielanach, szpitalem przy Wolskiej, mieszkaniem teściowej na Saskiej Kępie (codziennie musiał ją zawieźć do córki do szpitala i odwieźć do domu) i pracą w TVP przy Woronicza. Był jeszcze pies, którego trzeba było wyprowadzić dwa razy dziennie. Czuł się wyczerpany, przygnębiony, nie jadł i nie spał. – Zacząłem tracić orientację w tych wszystkich obowiązkach. Poczułem, że nie dam rady – wspomina.
Mimo to nadal pracuje, nie pozwala sobie nawet na dzień wolnego.
Pewnego dnia staje w przedpokoju i jego wzrok zatrzymuje się na telefonie. Wykręca numer przyjaciela: „Przyjedź, bo źle ze mną”. Przyjaciel przyjechał następnego dnia o 7 rano i zawiózł go do szpitala.
Andrzej Bober nigdy nie ukrywał, że chorował na depresję. – W zespole „Listów o gospodarce” wszyscy wiedzieli, że byłem w szpitalu psychiatrycznym, bo sam im o tym powiedziałem. Nie przyszło mi do głowy, żeby robić z tego tajemnicę. Nic złego ze strony współpracowników, a także innych osób mnie nie spotkało. Współpracownicy raczej mnie chronili. Mówili na przykład, że dziś już dosyć tej pracy, żebym odpoczął i poszedł na spacer do Lasku Bielańskiego. Były chwile, że ta opiekuńczość trochę mnie denerwowała – przyznaje.
W MEKCE REPORTERÓW
Ewa Kaleta pisze reportaże. Kocha to i nie chciałaby robić w życiu nic innego. Pięć lat temu zaczęła stale współpracować z „Dużym Formatem”, okazjonalnie pisuje do innych tytułów. – Wiedziałam, że skoro dotarłam już do mekki reporterów, nie mogę tego wypuścić. Przecież nie ma lepszego miejsca na świecie. Zbudowałam na tym obraz siebie. Ja, dziewczyna ze wsi, doszłam do tego miejsca sama, udało mi się – mówi.
Ewa uwielbia nurkować w cudzym życiu, to daje jej oddech od własnych problemów. Nigdy nie czuła, że reportaż drenuje ją psychicznie. Nad każdym pracuje z entuzjazmem. To, że musi pożyczać pieniądze od znajomych, żeby pojechać do małej miejscowości i zebrać materiał do tekstu, wcale jej nie zniechęca. Kiedy prowadzi się studenckie życie, można tak funkcjonować. Reportaże (oddaje jeden w miesiącu) są pracochłonne i dostaje za nie kiepskie stawki. Tak małe, że nie może się za nie utrzymać. O pójściu do dentysty nie ma mowy. Odpadają wszystkie drobne przyjemności – kino, teatr, kawa w knajpie, nowa książka. Co miesiąc kombinuje, jak zapłacić za pokój w mieszkaniu wynajmowanym wspólnie ze znajomymi. Zastanawia się, czy może kupić kapsułki do prania, które kosztują 20 zł, czy lepiej zdecydować się na płyn i proszek. Waha się, bo jedna kapsułka starczy na jedno pranie, więc może to się bardziej opłaca, choć proszek jest tańszy. Ewa szuka więc promocji kapsułek do prania, ale nie znajduje.
Ma braki w garderobie, więc zastanawia się nad kupnem nowej bluzki, ale nie droższej niż 70 zł. Z tym że ta bluzka musi być idealna: na lato i na zimę, na co dzień i na wyjście, ciepła i jednocześnie przewiewna i koniecznie z dobrego materiału, żeby nie rozpadła się po kilku praniach. Bluzka, która spełnia wszystkie te wymogi, musi być jedna, bo na trzy Ewa nie ma pieniędzy. Lecz takiej za tak niewielkie pieniądze w sklepach nie ma, więc z kupna rezygnuje. Wydatki większe niż te absolutnie konieczne powodują u niej zresztą niejasne poczucie winy. – Miałam trzydzieści lat, a czułam się jak nieodpowiedzialne dziecko, które nie jest w stanie samodzielnie funkcjonować w społeczeństwie. Czułam się winna – opowiada Ewa Kaleta.
Ciągle miała jednak nadzieję, że jej wysiłek przełoży się na etat. Jeśli będzie lepiej pracować, w końcu nadejdzie nagroda. – Cały czas myślałam, że muszę jeszcze więcej pracować nad tekstami, żeby były jeszcze lepsze i po prostu odsunąć gratyfikację w czasie. O mojej sytuacji dużo rozmawiałam z innymi reporterami, ale nie z pracodawcą. Od pracodawcy dostawałam komunikat: „rób swoje, bo robisz to dobrze”. Nie skarżyłam się, ale sądziłam, że za tym pójdą jakieś decyzje. Nie poszły. Dziś wiem, że to były tylko moje wyobrażenia. To, że jest się docenianym merytorycznie, zupełnie nie przekłada się na zatrudnienie – przyznaje Kaleta.
WYMIENIALNA JAK SUWAK
W połowie grudnia 2017 roku pisze na Facebooku: „Napisałam w życiu kilka reportaży o wyzysku pracowniczym. O sprzątaczkach, o paniach obierających cebulę, o pracy w gastronomii. Czytałam wiele tekstów o różnych zawodach, w których ludzie oddają całe swoje serce, a nie mają za co żyć. Dziś mogłabym napisać tekst wcieleniowy o nas, o reporterach. (…) Kiedy napiszę reportaż, nie wiem, ile mi za niego zapłacą i często nawet kiedy dokładnie – żyję w poczuciu, że na moje miejsce jest kilkanaście osób, i jestem wymienialna jak suwak w spodniach”.
Tekst wzbudza poruszenie. Jest impulsem dla freelancerów, którzy zakładają na Facebooku komisję środowiskową, by bronić swoich praw. W przygotowanym w październiku 2018 roku kodeksie dobrych praktyk domagają się m.in. od wydawców zwrotu pieniędzy za delegacje i terminowych płatności po akceptacji tekstu. Z facebookową grupą Ewa Kaleta sympatyzuje, ale nie uczestniczy w niej aktywnie. – Dziś negocjuję warunki dla siebie i za swoją pracę. Widzę dobrą wolę w redakcjach, dostałam wiele wsparcia od reporterów i różnych redakcji. Post, który napisałam, być może dlatego, że podpisany moim nazwiskiem, bezkompromisowy i odważny, okazał się moim sukcesem. Wielu reporterów uznało ten post za reporterski obowiązek mówienia prawdy – tłumaczy Ewa Kaleta.
Pisze równolegle teksty do „DF” i do jednego z kobiecych pism. Załapuje się też na współpracę z agencją reklamową. Szybko okazuje się, że obowiązki w agencji są nie do pogodzenia z regularnym pisaniem reportaży. Próbuje napisać książkę, ale ostatecznie nie dogaduje się z wydawnictwem.
Zaczyna czuć się naprawdę źle. Objawy są typowe dla depresji: lęk, niepokój i ogromny smutek. Nie jest w stanie pracować. Wie, że powinna pójść do psychiatry. „Ale jeśli zapisze leki, które będę musiała kupować co miesiąc, z czego zapłacę?” – myśli, więc zwleka.
Lekarz, do którego wreszcie trafia, pyta: „Czy pani praca jest stabilna?”. Odpowiada, że nie. „A czy może pani coś zrobić, żeby była stabilna?”. Zaprzecza. Wtedy uświadamia sobie swoją bezsilność.
Psychiatra stawia diagnozę: stan depresyjny. I przepisuje leki, które Ewie pomagają. Łapie równowagę, może wreszcie pracować. Przyznaje, że nie tylko praca była przyczyną depresji, jej poprzedni związek nie był dobry i z pewnością miał duży wpływ na jej życie.
Ale pracuje już inaczej. Pisze tylko jeden reportaż na trzy miesiące i stale współpracuje z kobiecym portalem Hellozdrowie.pl. Od agencji reklamowych zleceń nie bierze, zbyt duża ich liczba wyklucza pogłębioną pracę. Może sobie na to pozwolić, bo znalazła wydawcę książki. Zaliczka, którą dostanie na jej napisanie, oznacza stabilność, której wcześniej nie miała. – Chcę być na pomoście między światem reportażu i światem komercyjnych mediów, chwytać jedno i drugie. Uczę się, jak łączyć oba światy bez obniżania jakości przekazu, ale też bez fetyszyzacji niszy – mówi dziś Ewa Kaleta.
ZACZĄŁ MÓWIĆ RÓWNOWAŻNIKAMI ZDAŃ
O swojej depresji zgadza się też opowiedzieć Piotr Głuchowski, redaktor „Gazety Wyborczej”, autor kilku książek i laureat wielu nagród. Dwa i pół roku temu zaczął pracę nad książką „Nic co ludzkie” na podstawie scenariusza filmu „Kler” Wojciecha Smarzowskiego. Rano szedł do redakcji, a po powrocie do domu o 18 czy 19 siadał do pracy nad książką. Kończył o trzeciej nad ranem. Poza pracą i krótką przerwą na sen niczym innym się nie zajmował.
Jeszcze nie skończył „Nic co ludzkie”, a już na zakładkę zaczął pracę nad kolejną książką „Zimna gra” o walce szpiegów w latach 60. w Warszawie. Nagle poczuł, że coś nie gra. Na zebraniach redakcyjnych zaczął mówić równoważnikami zdań. Przestał jeść, ale nie czuł się głodny. Schudł 20 kg. „Świetnie wyglądasz, uprawiasz jogging?” – pytała koleżanka z redakcji, nieświadoma tego, co się z Głuchowskim dzieje.
Książka „Nic co ludzkie” wychodzi w styczniu 2018 roku. Banku nie rozbija. Głuchowski ślęczy nad książką o szpiegach, lecz robota mu nie idzie. Pisze zdanie, skreśla i pisze kolejne. Nie posuwa się naprzód.
Potem nie jest już w stanie pisać. Po powrocie z redakcji do mieszkania nie robi nic. Nie czyta, nie słucha muzyki, nie ogląda filmów. Leży i gapi się w sufit. Bierze urlop, powinien pojechać do domu (Głuchowski pracuje w Warszawie, ale rodzina mieszka na wsi pod Bydgoszczą, on wraca tam na trzy–cztery dni). Z Warszawy zabiera go brat, który też od razu poleca psychiatrę w Gdańsku.
Lekarz zapisuje leki, ale Głuchowski nie czuje się po nich lepiej. To go przeraża, bo kończy mu się urlop. Jest pewien, że do „Wyborczej” nie ma już po co wracać. Dzięki pospolitemu ruszeniu przyjaciół dostaje jednak kontakt do innego lekarza, a ten zapisuje mu dziesięciokrotnie większą dawkę leku. Już po kilku dniach Głuchowski wraca do życia. Czuje zapachy, głód, idzie się umyć i ogolić.
Wraca do pracy, ale zwalnia tempo. Nad książką pracuje powoli. Śpi osiem godzin, ogląda seriale. Nadal bierze leki. – Lekarz wytłumaczył mi, że pracoholizmem i wyniszczającym trybem życia doprowadziłem organizm do ruiny – mówi.
Choroby nigdy nie ukrywał: – Mojemu bezpośredniemu szefowi otwarcie powiedziałem, że mam depresję i nic złego mnie z tego powodu nie spotkało. Kiedy wróciłem do pracy, zapytał tylko: „Czujesz się już dobrze?”. Potwierdziłem i więcej na ten temat nie rozmawialiśmy – opowiada.
REFLEKSJI DOKONAJ SAMEMU
Sławomir Murawiec, psychiatra, psychoterapeuta i rzecznik Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, od kilku lat ma coraz więcej pacjentów z depresją – więcej jest też wśród nich dziennikarzy. – Duży wpływ na ich stan psychiczny ma niepewność pozycji zawodowej w dziennikarstwie. Kiedyś, gdy dziennikarz osiągnął wysoką pozycję zawodową, jego byt był w jakimś zakresie zabezpieczony. Dziś nie ma już nie tylko tej pewności pozycji, ale też warunki pracy są coraz trudniejsze – mówi Murawiec. – Dziennikarze niekiedy doświadczają mobbingu, a często są pod presją czasu i dużych wymagań. Człowiek przez jakiś czas to wytrzymuje, ale potem się poddaje, przestaje sobie radzić i pojawiają się różne objawy – wyjaśnia.
Pytam, czy leki osłabiają zdolność do pracy. – Leki poprawiają napęd i funkcje poznawcze – odpowiada.
Poprawa zaczyna się zwykle po dwóch tygodniach, po kilku pacjent jest w stanie wrócić do swoich obowiązków. Murawiec podkreśla jednak, że druga faza leczenia należy do pacjenta. Leki wyciągają z dołka depresji, ale refleksji nad własną sytuacją musi dokonać sam pacjent. Czasami warto, by poszedł na psychoterapię lub przynajmniej przestał od siebie wymagać, że zawsze wszystko musi robić na 100 proc.
Sławomir Murawiec nigdy nie mówi swoim pacjentom, żeby zmienili pracę. Pyta jednak: „Czy nadal może pan funkcjonować w takich warunkach i w taki sposób?”. – Pacjenci zwykle przyznają, że na dłuższą metę koszty są ogromne. Czasami, że praca ich niszczy. No, ale pracę zmienić trudno, szczególnie dziennikarzom, bo rynek mediów się kurczy, a jest jeszcze kredyt do spłacenia – stwierdza psychiatra. Obserwuje zmianę: kiedyś problemy pacjentów wynikały ze skutków wychowania, powtarzania nieprawidłowych wzorców. Dziś coraz częściej warunki pracy stają się przyczyną objawów.
HIPOKRYZJA REPORTERÓW
Anna Morawska-Borowiec, pomysłodawczyni kampanii „Twarze depresji”: – To choroba nadal stygmatyzująca, przyznanie się do niej wymaga odwagi. Ludzie żyją w pędzie, boją się, że nie podołają wyzwaniom, że stracą pracę. Nie mówią o depresji pracodawcom, bo szef może ich zwolnić w białych rękawiczkach nawet po kilku miesiącach.
– Mogę powiedzieć szefowi, że muszę się urwać z zebrania, bo mam umówione USG. Ale do tego, że idę do psychiatry, bo skończyły mi się leki, przyznać się nie mogę – mówi Iwona, dziennikarka tygodnika. – Przyznanie się do depresji oznacza, że jesteś słaby, a jak jesteś słaby, to mogą cię zwolnić, bo na przykład pójdziesz na zwolnienie, a to dla pracodawcy kłopot – kwituje.
Paulina, dziennikarka innego tygodnika, która też leczy się na depresję: – W ciągu ostatnich lat dokonała się ogromna pauperyzacja zawodu dziennikarza. Ludzie pracują na śmieciówkach, dobra wierszówka to rzadkość. No i jest ogromny lęk przed utratą pracy.
Paulina dodaje, że wśród jej koleżanek i kolegów o depresji rozmawia się otwarcie, lecz szefom nikt się z tego nie zwierza. Swojego nazwiska więc nie poda. – Nie jestem w stanie przewidzieć, jak na informacje o mojej chorobie zareagowaliby moi rozmówcy. Depresja to nadal społeczne tabu – tłumaczy.
Na spotkaniach autorskich czytelnicy pytają Izę Michalewicz o cenę, jaką zapłaciła za napisanie książki o Archiwum X. „Najpierw sobie radziłam, teraz się leczę” – odpowiada.
– Gdybym mówiła czytelnikom, że nie poniosłam żadnej szkody, byłabym w ich oczach niewiarygodna. Zdrowie psychiczne jest bardzo ważne, o depresji trzeba mówić głośno, tego wymaga odpowiedzialność dziennikarza – uważa Michalewicz.
Ewa Kaleta ma wrażenie, że dziennikarze zachowują się nie fair: – Reporterzy wymagają od ludzi szczerości. Podnoszą innym ludziom kołdrę, mówiąc: „O, proszę, takie jest życie”, ale o swoim cierpieniu wolą milczeć. Czysta hipokryzja.
Tekst ukazał się w magazynie "Press" nr 07-08/2019
Małgorzata Wyszyńska