Obojętność nie jest niewinna – rozmowa z Moniką Sznajderman
Monika Sznajderman (screen YouTube/MBPGorlice)
Są autorzy, którzy w dniu oddania nam według umowy książki informują, że nie napisali ani słowa. Normą jest przesuwanie terminów, rekordziści nawet o pięć lat. Autor, który jest nam winien dwie książki, zniknął gdzieś w Azji. Z Moniką Sznajderman rozmawia Renata Gluza.
To prawda, że odrzuciła Pani propozycję wydania w Polsce „Millennium” Stiega Larssona?
Tak.
?
Dostałam ofertę wydania Larssona w Czarnym, gdy jego książki nie były jeszcze na świecie bardzo znane. Na długo przed filmem „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” i całym tym szałem związanym z „Millennium”. Zgłosiła się do mnie pewna agentka z niemieckim wydaniem pierwszej części. Dałam je do przeczytania koleżance recenzentce i stwierdziła, że to strasznie nudne. Cegła, którą będzie ciężko sprzedać. Bałam się, że nam z tym nie pójdzie, tym bardziej że trzeba było kupić trzy książki naraz. Koleżanka oceniła – z czym się do tej pory zgadzam – że u Larssona jest sporo zbyt rozbudowanych wątków publicystycznych.
Gdy Czarna Owca zrobiła na „Millennium” niezły biznes, czuła Pani smak porażki?
Szybko przechodzę nad takimi rzeczami do porządku dziennego. Wyciągam wnioski, ale nie leję łez.
Nie wierzę, że gdy „Millennium” sprzedało się w ponad milionie egzemplarzy, nie pomyślała Pani: „Kurczę!”.
Oczywiście, że pomyślałam, ale równie dobrze moglibyśmy nie dać rady sprzedać tak dobrze tej książki. Bo rynek kryminałów jest, wbrew pozorom, bardzo trudny. Wiem, bo Czarne kryminały wydaje.
To, że jest paru autorów, którzy się świetnie sprzedają – w Polsce może 20 – nie znaczy, że inni też. Kryminały potrafią się sprzedawać w nakładzie dwóch–trzech tysięcy. A wie pani, ile tylko w ubiegłym roku wyszło takich książek polskich autorów? 197. To są wszystko autorzy, którzy przepadli.
Zdarzyło się Pani jeszcze, że inny autor też przeszedł Czarnemu koło nosa?
Zdarzyło się – z Dorotą Masłowską. Paweł Dunin-Wąsowicz przysłał nam propozycję, byśmy razem wydali jej pierwszą książkę, a ja niestety nawet do niej nie zajrzałam. Choć Pawła niezwykle cenię, to gusty literackie mamy różne i nie zawsze czytałam jego propozycje. Tak właśnie było z Dorotą.
Jej żałuję, a kryminału nie. Chyba nigdy nie byliśmy dobrzy w sprzedawaniu i promowaniu szeroko pojętej książki komercyjnej. Kilka lat temu stworzyliśmy nawet imprint, który nazwaliśmy Black Publishing, by pod tą marką wydawać tak zwaną literaturę kobiecą, ale polegliśmy.
Bo?
Nie wystarczy, że książka jest komercyjna. Do jej promowania i sprzedaży trzeba jeszcze dużo dodać, także pieniędzy. Trzeba mieć wiedzę na temat tego rynku, bo tam inaczej prezentuje się książki księgarniom, trzeba mieć drukowane katalogi tytułów i je do księgarń rozsyłać.
I trzeba namówić jakąś celebrytkę, żeby w blogu napisała, jaka to fajna książka.
Takie rzeczy też robiliśmy, ale przychodziło to nam z większym trudem niż proszenie wybitnych intelektualistów o opinie na temat książki. Jakoś z tymi drugimi bardziej nam po drodze.
Poza tym na rynku książki komercyjnej za blurby się płaci.
Blurby?
Polecenia na okładce.
A nie wszędzie się płaci?
Nie, my nigdy nie płacimy. Gdy prosimy kogoś, by polecił na okładce książkę, którą wydajemy, umawiamy się na jakieś książki w prezencie czy coś w tym stylu. 99 procent osób się zgadza. Czasem na Facebooku wybucha dyskusja o tym, czy uczciwe jest płacenie za blurby. Kiedyś zostaliśmy zaatakowani za to, że nie płacimy. Wychodzimy stanowczo z założenia, że to mają być uczciwe polecenia. Bo kiedy ktoś płaci, to raczej należy napisać o książce bardzo dobrze. Poza tym uważam, że skoro polecenia są za pieniądze, powinno to być oznaczone, tak jak w prasie oznacza się artykuły sponsorowane
Tajemnicą poliszynela jest, że w niektórych gazetach też się płaci za recenzje. Na przykład dając reklamy w zamian. My tego nie robimy.
Myśląc przewrotnie, ma to swoje minusy: Wasi autorzy mają mniejszą promocję.
Recenzje w gazetach i magazynach mają dziś coraz mniejszą siłę marketingową. W przypadku większości książek bardziej działa marketing szeptany, przez speców od reklamy zwany szeptanką, rozmaite portale z recenzjami, blogi. Kiedyś nawet zasugerowałam naszemu działowi promocji, byśmy zapłacili za recenzje, lecz dziewczyny powiedziały, że nie, bo nasze książki powinny być opisywane dlatego, że są wartościowe. Zbyt łatwo zatracić granicę między opłaconą reklamą a wiarygodną opinią. Ciągle wierzę w takie słowa jak uczciwość i przyzwoitość. Bo na dobrą markę pracuje się latami.
Słyszałam, że na padające ze strony redakcji propozycje wykupienia reklamy Czarne zwykło odpowiadać: „przecież i tak o nas napiszecie” albo „mamy tak dobrych autorów, że i tak ich zaprosicie”. Lekka zarozumiałość.
Raczej poczucie wartości. Nasze książki dostają bardzo dużo nagród i nominacji, więc trudno, by przy tej okazji się o nich nie pisało.
Czy przy tak agresywnym marketingu na rynku książki samo dobre przełożenie na media wystarczy? W ubiegłym roku na reklamę w mediach, według Kantara, Czarne wydało jakieś 500 tysięcy złotych, podczas gdy duzi wydawcy między sześć a osiem milionów.
Co roku przeznaczamy na reklamę taką samą kwotę z wahaniami ledwie dwu–trzyprocentowymi. I jest to kwota znacznie większa niż 500 tysięcy.
Niektórzy autorzy Czarnego mówią: „Jedyne, co Monika Sznajderman mi zapewni, to że wyłoży książkę na półkę w Empiku”.
Zapewne nie wszyscy tak uważają, bo robimy znacznie więcej. Oczywiście ci, którzy tego nie widzą, będą sobie szukać innych wydawców.
I tak robią.
Trudno. Jednych autorów tracimy, innych zyskujemy. Dziś wielu dziennikarzy pisze książki na zlecenie, więc gdy ktoś im zaproponuje ciekawy temat i dobre warunki, odchodzą. A potem niektórzy wracają. To normalna sytuacja.
Czarne wydaje sporo młodych pisarzy, wkładamy dużo redaktorskiej i promocyjnej pracy w debiuty – wydaje mi się, że to ludzie cenią, przynajmniej większość z nich. Może nie zatrudniamy agencji PR-owych, lecz nasz dział promocji ciężko pracuje. Współpracujemy z radiami, z najlepszymi dziennikarzami, z blogerami. Mamy kontakty z największymi festiwalami i staramy się, by nasi autorzy tam byli. Nie pomijamy żadnej nagrody, do której powinni być zgłoszeni.
Poza tym pomagamy im składać wnioski o stypendia. Zajmujemy się sprzedażą licencji za granicę. Ostatnio zorganizowaliśmy dla naszych autorów, wspólnie z Domem Spotkań z Historią, warsztaty, jak posługiwać się źródłami dostępnymi w DSH. Teraz w planach jest zorganizowanie nieodpłatnych warsztatów-seminariów dla młodych reporterów. Takie rzeczy trudno wycenić. Założyłam wydawnictwo, żeby fajnie spędzić życie.
Tak, czytałam w Pani wywiadach: chodzi o misję, a nie żeby na tym zarabiać.
Na misję też trzeba zarobić. A my zarabiamy wystarczająco. Na etatach są 23 osoby, to stali współpracownicy od lat. Mamy zyski. I wydajemy mądre, ważne, piękne książki.
Na rynku krąży powiedzenie: „Warto wydać pierwszą książkę w Czarnym, żeby sobie wyrobić nazwisko, lecz potem trzeba przeskoczyć do innego wydawcy”.
Powiedzenie „na rynku krąży” jest dużym uogólnieniem, więc nie potrafię się do niego odnieść. Najwyraźniej rynek ma kilka obiegów, bo znam też inne krążące po nim powiedzenia. Ja stawiam na autorów, którzy wierzą nam, bo jesteśmy Czarne. I na takich czytelników.
Autorzy z czasem myślą: „No tak, Czarne daje osiem–dziesięć tysięcy zaliczki, ale inni oferują 20–30 tysięcy”. I lojalność przegrywa z biznesem. Sama pracuję w małym wydawnictwie i wiem, że tak to działa.
Nie wiem, o kim pani mówi. Czasem wydajemy książki niszowe i na niszowe tematy, więc kalkulacja honorariów autora musi odzwierciedlać planowaną sprzedaż. Ale ogólnie raczej pani zaniżyła. Nierzadko przychodzą do nas autorzy, którym znacznie większe wydawnictwa odmówiły zgody na ich stawki, a my dobijamy targu. Stawki są naprawdę różne – wszystko zależy od kalkulacji i tego, jak mocno wierzymy w autora. Dziś mamy zakontraktowane 160 książek. To dogadane umowy, z których, mam wrażenie, obie strony są zadowolone.
W 2010 roku mówiła Pani, że 50 książek rocznie to w sam raz, by utrzymać tożsamość Czarnego. W 2016 roku wydaliście już 92 tytuły – wtedy uznała Pani, że musicie zejść do 80 rocznie. A z raportu „Rynek książki w Polsce 2017” wynika, że w owym roku wydaliście już 121 tytułów.
Przez wspomnianą serię Black Publishing bardzo nam ta liczba wzrosła, ale teraz znowu zeszliśmy do maksimum 80 rocznie.
Wbrew tendencjom rynku, który wymaga od wydawców non stop nowych tytułów?
Tak, bo na tym tracą książki. Mamy określoną grupę czytelniczą i zbyt duża liczba tytułów spowoduje, że będą się kanibalizować, zabierać sobie przestrzeń. Nie możemy wydawać na przykład kilku świetnych książek w jednym miesiącu, bo nagle się okazuje, że nie ma miejsc, gdzie je promować. Bo jeśli dziennikarz napisze o jednej, to o drugiej już nie. Statystyczny czytelnik reportaży, esejów, książek podróżniczych nie jest bogatą osobą, jest za to osobą zajętą. Ludzie piszą na Facebooku, że nie mają kiedy tych wszystkich książek czytać; nie mają pieniędzy, by naraz tyle kupić. A wtedy wszyscy tracimy.
W 2001 roku wydali Państwo „Samotność w sieci” Janusza L. Wiśniewskiego – książka stała się bestsellerem i pozwoliła się Wam spokojnie przez dwa–trzy lata utrzymywać. Może warto szukać drugiego takiego złotego strzału?
Ależ cały czas szukamy. Choć może niezbyt intensywnie, bo ani nie mamy do tego drygu, ani zbytniej chęci – wolimy wydawać ważne książki. Staramy się je natomiast przetykać pozycjami, które trafiają do innych odbiorców. Z komercyjnymi nam nie wyszło, ale cały czas badamy rynek.
Jak?
Próbując. Wymyśliliśmy na przykład serię książek-wywiadów. I choć, moim zdaniem, są ciekawe, sprzedawały się słabo i zarzuciliśmy tę serię.
Jaki nakład wydajecie, żeby wymacać rynek?
Te wywiady miały między trzy a pięć tysięcy egzemplarzy.
W 2010 roku wraz z Noir Sur Blanc i W.A.B. pomogli Państwo sfinansować klubokawiarnię reporterów Wrzenie Świata w Warszawie, którą stworzyli między innymi Mariusz Szczygieł i Wojciech Tochman. Niedługo potem postanowili założyć własne wydawnictwo Dowody na Istnienie i odeszli z Czarnego. Wyhodowała sobie Pani konkurencję.
Bardzo spokojnie do tego podchodzę. Gdy wszyscy mi wtedy mówili: „Co to teraz będzie, zabiorą ci autorów!”, odpowiadałam: „Zobaczcie, ilu jest innych na rynku”.
No, ale jak się traci Szczygła i Tochmana…
Z Tochmanem pożegnaliśmy się wcześniej, to nie miało nic wspólnego z założeniem wydawnictwa. Co do Mariusza, mogę tylko trzymać kciuki. To normalne, że chce wydawać teraz u siebie. Poza tym Mariusz zachowuje się bardzo OK, przedłuża nam prawa do niektórych swoich książek.
„Gottland” wziął?
Nie, do tego prawa mamy cały czas.
Skoro już jesteśmy przy autorach. Wprawdzie Wydawnictwo Czarne powstało, byście mogli wydać książkę Andrzeja Stasiuka, ale od tego czasu firma się rozrosła, ma markę, wielu świetnych autorów. A Pani jak się czuje jako autorka Czarnego?
Czuję, że jestem w dobrych rękach.
Po wydaniu „Fałszerzy pieprzu” konkuruje Pani ze swoimi autorami-klientami.
W pewnym sensie oczywiście tak. Najbardziej niekomfortowo czułam się na gali Nagrody Literackiej Nike 2017, gdy w finale było czworo autorów Czarnego: Staszek Łubieński, Czarek Łazarewicz, Krzysztof Środa i ja. Na szczęście nie wygrałam. Myślę sobie jednak, że piszę książki na tak niszowe tematy, że może niespecjalnie konkuruję…
Aha, na tej gali z pewnością to Pani widziała. Jakiś konflikt interesów tu chyba jest.
Z jednej strony, być może. Z drugiej, zarobiłam dla Czarnego kupę kasy, bo stawki mam takie jak inni.
Na Zachodzie jest taki dobry zwyczaj, że wydawca swoje własne książki wydaje u zaprzyjaźnionego wydawcy.
Wiem. Rozważałam wydanie książki poza naszą firmą, ale nie mam takiego zaprzyjaźnionego wydawnictwa, poza Karakterem, a oni mają swój program. A gdy zaproponowałam ludziom z Czarnego, że może wydam w Iskrach, gdzie wydałam moją poprzednią książkę „Błazen”, zaprotestowali. Zresztą, co by zmieniło, gdybym stała na tym podium jako autorka innego wydawnictwa?
Autorzy Czarnego mogą pomyśleć: „Teraz będzie stawiała na siebie”.
Ktoś może tak pomyśli, lecz to nieprawda. Dział promocji Czarnego nie poświęca mi więcej czasu niż innym autorom.
Jaki był nakład „Fałszerzy pieprzu”?
Pierwszy ze trzy tysiące, ale było kilka dodruków.
Dotychczas ile się sprzedało?
16 tysięcy.
Czyli bardzo dobrze. Więc nie dość, że sama sobie wydała, to jeszcze pisze bestsellery Czarnego.
I to bez żadnych nakładów na promocję i marketing.
Książka jest historią Pani rodziny: tej żydowskiej ze strony ojca i tej polskiej ze strony matki. Która część poczuła się urażona bądź niedoceniona?
Żydowska nie, bo jej nie ma. A z polskiej rodziny… Utrzymuję z nimi luźne kontakty. Paru osobom na pewno ta książka nie sprawiła przyjemności, poczuli się dotknięci, lecz wiem, że na pewno kilku się spodobała. Zwłaszcza jednej z moich ciotek, która mieszka w Stanach i ma męża Izraelczyka, więc jej spojrzenie na naszą historię jest inne. Miałam też miłe doświadczenie na spotkaniu autorskim, gdy wstała młoda dziewczyna i powiedziała, że właśnie weszła do naszej rodziny i bardzo mi dziękuje za tę książkę, bo teraz więcej wie.
Naruszyła Pani zakaz kalania własnego gniazda.
Dla tych, którzy wierzą w świętość czegoś takiego jak własne gniazdo – tak, skalałam.
Napisała Pani tę historię z obowiązku pamiętania. Z jednej strony, by przywrócić pamięć o rodzinie żydowskiej, która prawie cała została wymordowana podczas wojny. Z drugiej, by pokazać, czego rodzina polska, ziemiańska, zamożna, nie zrobiła. Ten grzech zaniechania Polaków wobec żydowskiego losu wybrzmiewa mocniej.
Owszem. Obie te części były sobie potrzebne. Gdy zaczęłam pisać, zakładałam, że to będzie historia mojej żydowskiej rodziny. Byłaby w pewnym sensie prostsza, czystsza, oczywista. Lecz potem do mnie dotarło, że tak nie może być, że trzeba ten los polsko-żydowski pokazać w całym skomplikowaniu tego splotu. Chciałam opisać, jak to jest, gdy się ma podwójną tożsamość.
Pyta Pani w książce: „Czy obojętność może być niewinna?”. Jaka jest Pani odpowiedź?
Moim zdaniem nie jest niewinna. W sposób oczywisty dobre czy w sposób oczywisty złe rzeczy robi niewiele osób, najpowszechniejszą postawą jest właśnie obojętność. W „Fałszerzach” chciałam opisać ludzi, którzy nie są źli. Mają cechy, z których są dumni, są prawdziwymi patriotami – kierującymi się ideą narodu – są, w swoim mniemaniu, ludźmi szlachetnymi. Są też społecznikami. Wiadomo, że przed wojną pół procent ludzi posiadało mniej więcej połowę Polski, albo i więcej, lecz oni nie widzieli tej niesprawiedliwości, uważając, że wystarczająco dużo robili, fundując szkoły czy ochronki. Jednak trudno o nich powiedzieć, że byli źli. Byli częścią tamtego myślenia.
To my dziś widzimy, że to było nie OK. Zamożni Polacy miewali nawet przyjaciół Żydów – i taką przyjaźń mojego dziadka Zygmunta Lacherta z Żydem Lejbusiem z pobliskiej Łęcznej opisałam. W pamiętnikach ziemiaństwa widać, że każdy z nich miał „swojego Żyda”.
To nie była przyjaźń.
Może coś w rodzaju szczególnej zażyłości, bo wobec tych Żydów mogli sobie pozwolić na więcej emocji. W każdym razie mieli z nimi dobre relacje, ale na zasadzie wyjątku, bo oni musieli się czymś wyróżniać z reszty żydowskiego świata.
A gdy przyszło zło, Polacy im ręki nie podali.
To właśnie chciałam opisać. Nie ludzi, którzy palą innych w stodołach, tylko ludzi porządnych, dobrych, poczciwych. Których zawsze jest najwięcej, a którzy patrzą i nic nie robią. To nie jest łatwe do oceny.
Obecna sytuacja w Polsce, gdy po ulicach maszerują ONR-owcy, uczyniła tę książkę mocniejszą.
Niestety, pewnie tak. Pod wpływem tego, co się dzieje w polityce, zaczęły się lepiej sprzedawać nasze książki o tematyce żydowskiej. Normalni ludzie, dla których dotychczas to nie był interesujący temat, nagle dowiadują się dzięki rozmaitym antysemickim ekscesom czy ustawie o IPN, że istnieje taki problem – zaczyna ich to interesować, sięgają po książki. Tak więc polityka nam sprzyja.
Stając na rynku w Gorlicach z transparentem „Bronimy niezależnych sądów”, próbuje Pani nie popełnić grzechu obojętności?
Tak.
Non stop podpisuje Pani petycje czy apele – a to „popieram medyków”, a to „#jestem z łosiem”, „zostawcie Bodnara”, „bronię puszczy przed wycinką”, o Czarnym Proteście czy Strajku Kobiet nie wspominając.
Robię to, bo przeraża mnie, co się teraz dzieje, i przeraża mnie obojętność na to większości społeczeństwa. Te liczne apele są tylko odzwierciedleniem tego, jak bardzo źle dzieje się na każdym froncie. Należałoby właściwie nie schodzić z ulicy. I znam osoby, które tak robią. Niezwykle je szanuję i całym sercem popieram. Choć to nie moja droga. Robię to, w czym jestem najlepsza: wydaję takie, a nie inne książki i one otwierają ludziom głowy. Ale znalazłam tu, gdzie mieszkam, grupę ludzi, którzy myślą podobnie. Często wychodzimy na ulicę. Jest nas kilkudziesięcioro, lecz jak się przeliczy to na manifestacje warszawskie, to nas jest proporcjonalnie więcej. No i tu trzeba mieć bardzo dużo odwagi do takich wystąpień. Jest w naszej grupie lekarka ginekolog, a że gorliccy lekarze są niezwykle pisowscy, nie chcą już siadać z nią przy jednym stole.
Tutejsze kobiety jeszcze się u niej leczą?
Tak, bo jest bardzo dobrym lekarzem. Dla kobiet to się liczy. Mam wrażenie, że zaangażowanie polityczne nie odebrało jej pacjentów.
A Pani, podpisując apel o odwołanie prezesa TVP Jacka Kurskiego czy o rozwiązanie Marszu Niepodległości – nie ryzykuje? Potencjalni klienci Czarnego mogą być i po jednej, i po drugiej stronie.
Nigdy tak nie myślałam. Gdyby nawet, zaraz bym taką myśl odgoniła.
Z biznesowego punktu widzenia to dobrze?
Nie łączę tych rzeczy. Ważny jest dla mnie biznes, ale równie, a może ważniejsze jest to, co się teraz dzieje w Polsce. A w Polsce dzieje się bardzo źle.
Może autorzy Czarnego chcieliby mieć wywiady także w mediach niekrytykujących władzy, by dotrzeć do tamtych czytelników, lecz tamtejsi redaktorzy pomyślą: „O nie, wydawnictwa tej Sznajderman nie będziemy promować”.
Jeśli niektórzy chcieliby, nic na to nie poradzę. Może niech dorosną i zobaczą, na jakim świecie żyją i w jakim kraju. Zresztą odkąd mamy rządy PiS, nakłady niektórych książek bardzo nam wzrosły. Gdzieś tam wpisujemy się więc w kontekst polityczny.
Tak, nie jesteśmy pupilkiem obecnej władzy. Choć przykro mi, że od czterech lat nie dostajemy dotacji na festiwal, którego Czarne jest patronem, a mój mąż dyrektorem artystycznym: Festiwal imienia Zygmunta Haupta. Przykro mi, że cierpi na tym biblioteka, która jest głównym organizatorem, bo widzę, że w sąsiednich miasteczkach biblioteki dostają duże pieniądze na mniej ciekawe festiwale, że cierpią na tym Gorlice. Jednak całe życie walczyłam o to, by być w zgodzie z sobą.
Co ciekawe, mamy autorów, o których wiem, że mocno sprzyjają PiS-owi. I podpisujemy kolejne umowy z nimi. Inny autor zapytał mnie nawet: „Jak możesz go wydawać, przecież on jest strasznym pisiorem?”.
No i jak Pani może?
Napisał dobrą książkę. Wyłącznie tym się kieruję. Choć – do pewnego stopnia. Uważałam na przykład – z czym mój mąż się nie zgadza – że nie należy wydawać Zachara Prilepina. To dobry pisarz rosyjski, lecz walczy po stronie Rosji w wojnie z Ukrainą. Zabija.
Jak opisałaby Pani czytelnika Czarnego?
To są przede wszystkim czytelnicy Dwutygodnik.com, „Gazety Wyborczej”, „Polityki”, „Tygodnika Powszechnego”. Sporo mamy też autorów z tych redakcji, dlatego czytelnicy tych gazet to nasz główny i naturalny target.
Za to część dziennikarzy z innych mediów Was nie lubi, bo przestaliście przysyłać książki do recenzji, tylko wprowadziliście system wysyłania PDF-ów. I teraz kopiują to inni wydawcy.
A to akurat nieprawda. Wysyłamy PDF-y przed wydaniem książki i książkę po wydaniu – może nie do wszystkich, ale na pewno do tych, którzy sobie tego życzą.
Tytułem anegdoty: Kilka lat temu miałam taki przypadek, że jeden z bardzo słynnych dziennikarzy sprzedawał nasze książki na Allegro – i to przed oficjalnym terminem premiery. Namierzyła go koleżanka z innego wydawnictwa, której książki też sprzedawał. Zrobiła się afera, tylko ten dziennikarz nie widział w tym nic złego. Powiedziałam redakcji tej gazety, że jeśli dostają do recenzji książki i uważają je za niepotrzebne, może niech przeznaczają je do bibliotek polskich na Białorusi, a nie pozwalają na to, by dziennikarz sprzedawał je i jeszcze pobierał pieniądze za wysyłkę, która w dodatku przychodzi w kopercie z logo tej gazety i przez gazetę była opłacona! Nikt mi nie odpowiedział.
Wracając do dziennikarzy-autorów: rozumiem, że trzeba szukać nowych nazwisk, ale czy każdy młody musi dziś od razu wydać książkę? Smoleński, Szczygieł, Tochman, Hugo-Bader, debiutując w Czarnym, mieli za sobą lata pracy jako reporterzy.
To problem, który ma dwa końce. Z jednej strony młodzi chcą wydawać książki, z drugiej, to wydawcy się rzucają na każdego młodego, który tylko napisze ciekawy tekst. Potem wychodzi na jaw, że debiutant nie potrafi wyrobić się z czasem, nie potrafi sobie zaplanować życia w takiej pracy i już po podpisaniu umowy się orientuje, że nie ma za co żyć. Czasem propozycja rzeczywiście przychodzi zbyt szybko: okazuje się, że człowiek, który napisał kilka dobrych reportaży prasowych, zwyczajnie nie jest gotowy na tak trudną formę, jaką jest książka. Lecz wydawcy konkurują o ludzi bez dorobku i my też bierzemy w tym udział.
Dlaczego?
Dlatego że mimo pojedynczych przypadków, gdy coś nie wychodzi, wśród debiutantów jest mnóstwo utalentowanych ludzi ze świetnymi pomysłami. A ponieważ sami mamy całą listę tematów, do których szukamy wykonawców, to gdy ktoś się pojawia na horyzoncie – a już przecież sporo wydawców wydaje non-fiction – zabiegamy o niego.
Ostatnio mieliśmy złą passę. Autor, który jest nam winien dwie książki, zniknął gdzieś w Azji. Czasem niektórzy znikają w Polsce – ale tylko dla nas.
Biorą zaliczkę i znikają?
Tak, po czym objawiają się w innym wydawnictwie, gdzie właśnie wydają swoją inną książkę. Są autorzy, którzy w dniu oddania nam według umowy książki informują, że nie napisali ani słowa. Normą jest przesuwanie terminów, rekordziści nawet o pięć lat. Są autorzy, którzy podpisują naraz za dużo umów z kilkoma wydawcami i się nie wyrabiają. Nasz rekordzista miał podpisanych z nami chyba z pięć umów, w międzyczasie podpisywał też z innymi wydawcami. Niektórych rozgrzeszam, bo wiem, że się przeliczyli albo mają jakieś życiowe kłopoty – ale niektórzy robią to z wyrachowania.
Zdarzają się też sytuacje skrajne, że autorzy zagarniają tematy – usłyszy taki autor od kogoś dobry temat i mówi: „O, ja na ten temat piszę książkę i podpisuję właśnie umowę z wydawcą”. Potem tej książki nie pisze, ale temat przepadł.
Jak odzyskujecie zaliczki?
Zdarza się, że i przy pomocy sądu. Na ogół idziemy na rękę, zgadzamy się na rozłożenie na raty. Większość udaje się odzyskać.
Poza tym autorzy nie czytają umów. Na przykład nie wiedzą, na jaką objętość się umówili. Często się zdarza, że autor oddaje książkę o jedną trzecią za krótką i uważa, że to jest OK. Nie widzi związku między zaliczką a objętością książki i jej ceną detaliczną. I oświadcza: „Przecież nie chodzi o długość książki, tylko jej wartość”. To stwierdzenie może mieć ewentualnie zastosowanie do prozy, jednak już nie do literatury faktu.
A jeśli zdarzy się wpadka? Tak jak z „Cyklonem” Andrzeja Muszyńskiego, w której to książce profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego znalazł 44 błędy.
Błędy są rzeczą ludzką. Co do „Cyklonu” – to rzeczywiście była nasza wpadka. Andrzej Muszyński zapewnił nas, że możemy polegać na jego wiedzy. Nie mieliśmy podstaw, by mu nie wierzyć – podróżował tam, czytał bardzo wiele o historii i kulturze Birmy. Okazało się, że czasem warto jednak „dać się sprawdzić”.
Od tego czasu sprawdzacie teksty non-fiction pod względem prawdziwości?
Nie sprawdzamy tekstów pod względem prawdziwości, jeśli ma pani na myśli profesjonalny fact-checking – taki jak w redakcjach prasowych. Gdy wydajemy książkę reporterską, zakładamy, że autor jest znawcą tematu, że bierze odpowiedzialność za swoje kompetencje i wiedzę. Jaki jest sens wydawania książek pisanych bez tej odpowiedzialności? Konsultacje zapewniamy tam, gdzie to rzeczywiście potrzebne: gdy trzeba się upewnić w sprawach specjalistycznych, co do których autor może mieć uzasadnione wątpliwości lub może nie dysponować jakąś wiedzą.
Z drugiej strony, młodzi autorzy coraz częściej przychodzą i mówią: „redaktor ma mi to sprawdzić”, „niech konsultant się tym zajmie, niech pójdzie do biblioteki i to sprawdzi”. Wtedy odpowiadamy: „To ty jesteś autorem i twoim obowiązkiem jest to sprawdzić”.
Ale i tak potem sprawdzamy. Mamy dobrych redaktorów, którzy sprawdzają podstawowe fakty w tekście: daty, chronologię zdarzeń i tak dalej. Wszystko, co nie wymaga bardzo specjalistycznej wiedzy.
Kogo z młodych wypromowaliście?
Tomasza Piątka, Angelikę Kuźniak, Filipa Springera, Ilonę Wiśniewską, Mirosława Nahacza, Huberta Klimko-Dobrzanieckiego, Stanisława Łubieńskiego, Weronikę Murek i wielu innych... Niektórzy przyszli do nas już po pierwszej książce, ale dopiero u nas odnieśli sukces. Jak Małgorzata Rejmer „Bukaresztem”. Ignacy Karpowicz też u nas zaczynał.
Dlaczego go wypuściliście?
„Cud” się słabo sprzedał, a następna jego książka mi się nie spodobała.
W 2016 roku na pytanie, czy Czarne będzie jeszcze wydawać Witolda Szabłowskiego, odpowiedziała Pani: „To bardzo trudne pytanie”. Dziś jak brzmi odpowiedź?
Szabłowski i tak do nas z żadną książką już nie przychodzi, więc nie ma tego pytania.
Gdy się okazało, że pisząc swój reportaż do książki „Mur”, Szabłowski po prostu przepisał ścieżkę dźwiękową filmu, zrobiła Pani rzecz niebywałą: wycofała to wydanie z rynku i przygotowała drugie, już bez tego tekstu.
Staraliśmy się z tego długo nie robić afery, dopiero „Press” o tym napisał. Ale gdy usłyszałam, jak Witek się tłumaczy, szlag mnie trafił i też zaczęłam się na ten temat wypowiadać. Dziś niestety muszę stwierdzić, że tego typu smród bynajmniej nie powoduje, że autor na tym straci – taki mamy rynek. Ba! Ci autorzy są potem nagradzani, przejmują ich kolejni wydawcy. Tuż po aferze z „Murem” książka Szabłowskiego „Sprawiedliwi zdrajcy” dostała Nagrodę im. Teresy Torańskiej.
Gdybym chciała zostać autorką Czarnego, co powinnam zrobić?
Napisać dobrą książkę i przysłać nam ją. Wszystko przeglądamy i czytamy. Mamy zaufanych lektorów. Jeśli przychodzi coś z gatunku non-fiction, zazwyczaj nie jest to grafomania. W prozie jest tragicznie – tam 95 procent nadsyłanych propozycji nie nadaje się do publikacji.
I nie ma innego sposobu? Może jeśli Paweł Smoleński kogoś poleci albo Cezary Łazarewicz, to patrzycie trochę przychylniej?
Może przeczytamy trochę szybciej, ale naprawdę czytamy po prostu wszystko, co do nas przychodzi. Nie wydaliśmy żadnej książki tylko dlatego, że przysłał ją nam jakiś kolega.
Nie chce Pani sprzedać Czarnego?
A kto mówi o sprzedaży?
Ponoć jest ze dwóch chętnych wydawców, którym by marka Czarne pasowała do portfolio.
Nic takiego do mnie nie dotarło.
Tekst ukazał się w magazynie "Press" nr 03-04/2019
Renata Gluza