Wojna zawsze zaskakuje. Ma tysiące oblicz, twarzy
Rozmowa z fotoreporterem Krzysztofem Millerem o tym, po co jest potrzebny fotograf na wojnie
Masz już spakowana maskę przeciwgazową?
Pytasz o Syrię? Nie, nie mam. Cały wyjazd trochę mi się odłożył. Na razie sprawa jest zawieszona, bo już pojechał tam inny zespół dziennikarski, ale co się odwlecze, to nie uciecze.
Opowiedz o tej wyprawie.
Miałem jechać z Pawłem Smoleńskim, z konwojem Polskiej Akcji Humanitarnej. Mieliśmy dotrzeć z nimi do jakichś wykutych w skale, starożytnych miast, gdzie są szpitale polowe i obozy pomocy dla uchodźców. W tych szpitalach rodzą się też dzieci. Mieliśmy tam dostarczyć środki higieniczne, jedzenie dla tych niemowląt. My przy okazji tematu głównego, czyli pomocy humanitarnej, chcieliśmy zrobić jeszcze jakieś wojenne tzw. boki.
Ile wojen, powstań, rewolucji i klęsk humanitarnych za Tobą? Trzynaście, jak w tytule książki?
On jest symboliczny. A tych wojen zawsze było dużo więcej. Weźmy na przykład wojnę w Afganistanie. Trafiałem do tego kraju w różnych etapach jej trwania. Mudżahedini walczyli z odchodzącą władzą komunistyczną, z talibami, a potem już była wojna międzynarodowa z terroryzmem. To jak to liczyć? To jest ta sama wojna czy nie? Dużo tego było. Na pewno nie trzynaście.
Jest jeszcze coś, co zaskakuje Cię w wojnie?
Ona zawsze zaskakuje. Ma tysiące oblicz, twarzy. To nigdy nie jest tylko walka żołnierzy. To zawsze są lokalne problemy. Są ludzie zamieszani w wojnę, uchodźcy, ci, którzy stracili swoich bliskich… Zaskoczyli mnie głodujący uchodźcy w kongijskiej dżungli. Nie myślałem, że ta klęska będzie miała tak ogromne rozmiary. Albo obozy w Bośni. Wyjazd zawsze się wiąże z pewną niewiadomą, która nierzadko okazuje się być ważniejszą, od tematu głównego. Trzeba być elastycznym, by nie zamknąć się na jeden cel.
Trzeba się też mocno otworzyć.
Na pewno. Emocje są na wojnie podane w pigułce. Masz i radość ze zwycięstwa, strach i złość po przegranej… To jak na koncertach rockowych, wszystkie emocje są obnażone, na wierzchu.
Skoro emocje - to nie zawodowa rutyna.
Nigdy nie jesteś w stanie założyć sobie „na tej wojnie robię to i to”. Mnóstwo rzeczy było dla mnie niesamowite było w skali lokalnej. Na przykład umierający z głodu uchodźcy w środku dżungli, czy ten pełzający konflikt w Afganistanie. Dopóki nie zaczęła się wojna z terroryzmem, to był zapomniany, toczący się gdzieś daleko konflikt, na który dziennikarze niechętnie jeździli.
Jak to się więc stało, że Ty tam dotarłeś?
Pracowałem wtedy dużo z Wojtkiem Jagielskim. On był wtedy zafiksowany na tamte rejony: Zakaukazie, Afryka Środkowa, Azja centralna.
Myślisz, że konflikt w Syrii też stanie się taką zapomnianą, pełzającą wojną jak ta w Afganistanie?
On już się taki staje. Powoli schodzi z czołówek. Giną setki i tysiące osób, a reżim Asada nadal mocno się trzyma. Ale dopóki nie nadejdzie żaden inny konflikt, ta wojna będzie trwać. Zwłaszcza, że została tam użyta broń niekonwencjonalna. Tam się używa ciężkiego sprzętu! W wojnie domowej! I cały czas jest też problem portów, które od syryjskich władz dzierżawią Rosjanie. Tam nadal dopływa broń. Pamiętajmy też, że jest to konflikt także o podłożu religijnym. To nie zostanie szybko rozwiązane. A przed wojną w Syrii był konflikt w Libanie, była cała rewolucja w Afryce północnej, Egipt…
Byłeś wtedy, w w czasie rewolucji egipskiej, na placu Tarhir, prawda?
Tak. Zupełnie niedawno wojskowi ostrzegali tam, że są w stanie przejąć władzę i uspokoić sytuację w kraju. Wojna wypiera wojnę. W Syrii i w Iranie też cały czas się coś kotłuje.
No i w Turcji…
A zaczęło się od jakiejś drobnostki: ktoś chciał w ważnym miejscu postawić supermarket. O tym mówiłem: często przyczyny konfliktu są banalne. Postawię supermarket i nagle okaże się, że prawie wybucha wojna domowa, bo ludzie zaczynają protestować w miejscu, gdzie ten supermarket miał stać.
Kiedyś powiedziałeś, że aparat jest dla Ciebie tarczą.
Raczej czapką-niewidką. To jest taka historia, że aparat usprawiedliwia mój pobyt w danym miejscu. To nie jest turystyka ekstremalna. To jest normalna praca i staram się ją wykonywać rzetelnie, jak najlepiej opisać dany konflikt. I dlatego teoretycznie nie powinno ci się nic stać. Jesteś tam służbowo, masz jakiś cel. Jesteś jego świadkiem, nie bierzesz w nim udziału. Ale wojny się zmieniają i coraz częściej celem są dziennikarze.
Ryzyko zawodowe.
Tak było w Syrii, gdzie zostało zbombardowane centrum prasowe, zginęło kilku dziennikarzy.
To jest podwójnie trudne, gdy ginie kolega?
Wiadomo, że kiedy ginie dziennikarz, to inni szybciej i dalej poniosą tę wiadomość. Zginął kolega, więc można mocniej zaakcentować to, że konflikt jest niehumanitarny i dotyka nawet osoby postronne. Tak samo, jak atakowanie misji humanitarnych i obozów uchodźców.
A Ty dopuszczasz do siebie tej myśli, ze możesz zginąć?
Ja myślę, że aparat usprawiedliwia moją obecność tam. I liczę na łut szczęścia.
Ok, usprawiedliwia. Ale nie chroni przed tym, co zostaje w głowie.
No tak. W mojej głowie musiało się zbiec w jednym punkcie kilka nieszczęść, by doszło do eksplozji. Problemy rodzinne, zwolnienie tempa pracy, mniejsza liczba wyjazdów – to się na siebie nałożyło wszystko.
Jak to zadziałało na Ciebie?
Leczyłem się w Klinice Stresu Bojowego, ale nie wiem na sto procent, czy cierpiałem na PTSD (Post Traumatic Stress Disorder – zespół stresu pourazowego). To dotyka głównie żołnierzy, którzy biorą udział w boju. Ja byłem jego świadkiem, ale nie brałem w nim czynnie udziału. Nigdy bym się nie powarzył na stwierdzenie, że cierpiałem na to samo, co żołnierze GROM czy żołnierze z pierwszej linii.
Czynni żołnierze biorą pod uwagę ryzyko śmierci, lub kalectwa. Wiedząc, w co się gra, oni podejmują to ryzyko. Godzą się na nie.
No tak, ale nikt nie zakłada, ze coś mu się stanie. Powstało ostatnio wiele filmów dokumentalnych, gdzie widzimy żołnierza, który ma się dobrze, a zaraz potem jest ciężko ranny. Zmaga się z ranami, szpitalami, stresem, układaniem sobie życia na nowo. Takie to są historie; krańcowe dla człowieka. Coś się kończy, trzeba się uczyć, żyć od nowa. Ja mam to szczęście, że nie byłem ranny, Problemy z głową oczywiście były, ale mam nadzieję, że to już za mną.
Wygrałeś swoją (plus jedną) wojnę, pisząc książkę?
Takie było założenie. Jedną z form terapii w klinice była rozmowa o sytuacjach i problemach, które przeżywali żołnierze oraz ja, i oswajanie się z nimi. Im więcej o tym mówisz, tym bardziej ci one powszednieją, nie robią takiego wrażenia. Natomiast z pisaniem było o tyle trudno, że musiałem przejrzeć setki i tysiące zdjęć, wrócić do tamtych sytuacji. Wcale się z tym dobrze nie czułem. Urazu ani powrotu choroby nie było, ale męczyłem się z tym, byłem emocjonalnie rozhuśtany. Ale kiedy skończyłem pisać odłożyłem książkę na bok, żeby już do tego nie wracać.
A czy kolejne wojny, kolejne obrazy z drugiej strony obiektywu nie znieczulają?
Jest historia znieczulenia w przypadku tematów, które zrobiłeś i już są za tobą. Wyjeżdżając na wojnę o znieczuleniu nie ma mowy. Nie jest tak, że widząc kolejnego trupa nie wyciągniesz aparatu nie zrobisz zdjęcia. Ilość tych wojen powoduje coś wprost przeciwnego – zwierzęcość zawodową. Wiesz, gdzie lepiej zrobić zdjęcie, szybciej robisz dobre materiały. Zaczynasz działać podprogowo, bo wiesz czego możesz oczekiwać. Oczywiście nadal rządzi przypadek, ale jest on jednak obudowany zawodową rutyną. Pamiętaj, że tam, na miejscu, działają bardzo mocne emocje.
Ile razy podpierałeś się, osłaniałeś tą swoją mantrą, którą opisałeś w książce? „Miller, a chuj!” i do przodu?
Wielokrotnie. Ja zawsze mam ją gdzieś z tyłu głowy. Ale to nie tylko na wojnie. Tematy robione tu, na miejscu, w Polsce też wiążą się ze stresem zawodowym. Wcale nie jest tak, że kiedy idziesz fotografować twardą socjologię, np. bezdomnych, którzy żyją w wagonach pociągowych czy kiboli na stadionie to tam ci nic nie grozi. To są stresogenne sytuacje funkcjonujące po prostu w naszej pracy codziennej.
Ale jesteś w głównej mierze fotoreporterem wojennym.
Nie. Wiesz, to jest tak, jak pisał Ryszard Kapuściński, że fotoreporterem wojennym jesteś na linii frontu. Ja jestem po prostu zawodowym fotoreporterem. Nawet, jeśli nie jestem na wojnie, to nierzadko robię temat, który wywołuje napięcia, stres. Zwłaszcza, że zajmuję głównie, jak mówiłem, twardą socjologią.
Tak jak w Tbilisi, w 1992 roku? Wtedy nie byłeś świadkiem walki żołnierzy, tylko zwykłego brutalnego morderstwa ulicznego. Sam nazwałeś śmierć tej zastrzelonej kobiety „absurdalną”. Co się dzieje w głowie reportera, gdy widzi coś takiego?
No co? Bierze cię wielka wkurwa. Ale jedyne, co mogę zrobić, to jak najlepiej tę historię zdokumentować. Przecież nie rzucisz się na tego żołnierza, skoro dookoła jest tylu Gruzinów, i tego nie robią. To by było samobójstwo.
A jest jakiś limit tego, co można zobaczyć od środka, ale nie uczestnicząc?
Nie wiem, pewnie jakiś jest. Skoro trafiłem do kliniki, to nie było ze mną dobrze. Ale sztywnej granicy nie ma. To cały czas jest badanie siebie. Byłem na placu Tahrir w Egipcie i dałem sobie radę. Teraz pojadę do Syrii i będę chciał się sprawdzić.
To będzie twój test?
Tak, między innymi też. To będzie mój papierek lakmusowy. Zresztą mam inną metodę: klina zabijać klinem. Wyniosłem to jeszcze z czasów, kiedy ćwiczyłem skakanie do wody. Kiedy skok się nie uda, żeby w głowie nie zakodował się strach, trzeba to po prostu powtórzyć. Jak najszybciej.
A co z ludźmi, których poznajesz podczas swoich podróży? Utrzymujesz z nimi kontakt?
Nie, jest ich zbyt wielu po prostu. Kierowcy, żołnierze, przewodnicy… Zresztą co? Miałbym do nich dzwonić i pytać co u nich? Czy mają jeszcze nogi?
Po 25 latach w tej branży nie ma już dreszczu emocji?
Nie było go i na początku. Raczej poczucie rzetelnie wypełnianego obowiązku. A i wojny się bardzo pozmieniały. Nie ma już takiego dostępu do ich uczestników. Może w Syrii. Ale weź na przykład wojnę w Gruzji. W Cchinwali na przykład fotoreporterzy zagraniczni mogli fotografować tylko od strony gruzińskiej. Ci z Rosji – tylko ze strony rosyjskiej.
Jak bardzo odczłowiecza wojna?
To było w Bośni, w Rwandzie. Sąsiad łapał za pałkę czy maczetę i zabijał sąsiada. To samo robili Serbowie mieszkający w chorwackich wioskach. Mimo, że często mieli mieszane rodziny. To odczłowiecza dość poważnie. Zawsze lepiej jest rozmawiać, niż łapać za „kałacha”, strzelać do siebie, ranić, okaleczać, palić domy, szkoły i świątynie.
To co Cię niosło ku tym wszystkim potwornościom?
Mnie zawsze intrygowały te przyśpieszone przemiany. Wtedy masz poczucie doniosłości tego co robisz. Na twoich oczach zmieniają się granice, powstają nowe państwa, a ty to dokumentujesz.
Część historii będzie postrzegana przez twoje obrazy.
Kiedyś bitwę pod Grunwaldem postrzegano przez obraz Jana Matejki. Ale są i inne rzeczy. Obrazy Goi na przykład. Dziś ocenia się to wszystko przez filmy dokumentalne i relacje.
Co poza zdjęciami wywozisz z takich podróży?
Pamięć przede wszystkim. Swoje emocje, przeżycia. Ja te zdjęcia odbieram w 4D: z zapachami, kolorami, temperaturą.
Pamięć, która czasem może zrobić krzywdę.
Jeśli to się przeleje, to może. Z drugiej strony – to jest wspaniałe, kiedy możesz wyciągnąć z kupki którąś fotografię i przypomnieć sobie, jak to było. Czasem wspaniałe, a czasem przeklęte, jeśli jest tego za dużo. Ludzie piszą pamiętniki, a ja mam pamiętnik obrazkowy.
No to na koniec powiedz: co mówisz młodym ludziom, którzy przychodzą do Ciebie i pytają czy warto iść tą ścieżką?
Mam wtedy ogromny dylemat moralny. Najczęściej mówię, że nie.
Lęk przed konkurencją?
Jeżeli oni mają wątpliwości już na etapie planowania… Taki ktoś może przyjść do mnie przed wyjazdem. Zapytać, poradzić się. Ale sama decyzja jest często traktowana psychologicznie. Na zasadzie „Miller powiedział, że warto, to jadę”. Ja nie mogę brać na siebie takiej odpowiedzialności. Nie daj Boże, coś się stanie. Albo nic się nie stanie, ale reportaż nie wyjdzie. I będą pretensje do mnie.
Rozmawiał Łukasz Maziewski
(10.07.2013)