Torańska uważa się za właścicielkę wyłudzonych od Bielana słów - pisze Piotr Zaremba
W polskim prawie jest obowiązek autoryzowania wywiadów. Rozumiany także jako prawo do niezgody na publikację. Teresa Torańska i Tomasz Lis mogą opowiadać co bądź, ale jeśli Adam Bielan, a tego nikt nie kwestionuje, na wiele dni wcześniej pisał e-maile, że się na zamieszczenie wywiadu nie zgadza, złamano prawo.
Mało kto zauważa, że spór jest jeszcze poważniejszy – dotyczy pytania, czy bohater wywiadu może nie wiedzieć, gdzie ukażą się jego wypowiedzi. Amerykanie (na przykład właściciele licencji „Newsweeka”) sporu o autoryzowanie każdego zdania nie pojmą – u nich tego nie ma. Ale gdy się dowiedzą, że można z kimś rozmawiać i nie powiedzieć mu, gdzie ukażą się jego słowa, będą zdziwieni. A sama Torańska w wywiadzie dla portalu Lisa przedstawiała się nie tylko jako rzeczniczka dziennikarskiej wolności, ale i jako właścicielka wyłudzonych od Bielana słów. Z którymi ma prawo wędrować po Polsce i sprzedać każdemu.
Najwięcej dał za tę zdobycz „Newsweek” pod nowym kierownictwem, zainteresowany, aby niewinną rozmowę o wadach i zaletach Lecha Kaczyńskiego przedstawić jako wyrok na jego rzekomą niekompetencję. I tu wracam do autoryzacji. Byłem przez lata jej przeciwnikiem, bo wiem, ile kłopotu mogą sprawić osoby publiczne, które coś mówią, a potem słowa swoje zmieniają. Ale jeśli symbolami bojów o „dziennikarską wolność” mają być ci, którzy właśnie kogoś okpili, mój entuzjazm maleje. Złodziej w roli rzecznika liberalizacji prawa jest mało wiarygodny.
Fragmenty opinii Piotra Zaremby z bloga prowadzonego w serwisie "Rzeczpospolitej"
(05.04.2012)