Wydanie: PRESS 12/2006
Zdurniałam
W PRL-u agitatorzy też byli. Tak samo głośni i nachalni. W 1968 roku wielu swoją pracę wykonywało w poczuciu misji, że oczyszczają Polskę z V kolumny. Dla nich to był cudowny układ – nienawidzić z potrzeby serca, a za realizowanie swojej nienawiści brać pieniądze. Ten czas wrócił? W latach 70. ci kochająco-nienawidzący przycichli. Widoczni stali się najemnicy. Rynek agitatorów był rozpoznany. W środowisku dziennikarskim wiadomo było, kto w jakim momencie się odezwie jak nożyce, by ciąć, i kto jest gotów wykonać każde zlecenie. Ci, których pamiętam z PRL-u, mieli swoje niskonakładowe tytuły, pisali wstępniaki do gazet, wydawali propagandowe broszurki w setkach tysięcy egzemplarzy i uruchamiani byli już nie do totalnych wojen, lecz do jednostkowych akcji. Kiedy np. na ekrany wszedł film „Człowiek z marmuru” Andrzeja Wajdy, jeden z tzw. krytyków filmowych obsługiwał redakcje krytycznymi recenzjami zamówionymi u niego przez Biuro Prasy KC PZPR. Jego tekst przywieziono do redakcji, w której pracowałam, w zalakowanej kopercie. Czyli do druku, bez możliwości dyskusji czy nanoszenia poprawek. Spotkałam go kilka lat później w restauracji Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Siedział przy stoliku, sam. Był czas pierwszej „Solidarności”, wokół rozdyskutowany, radosny, pełen nadziei tłum, a on siedział sam. I się zapijał. Było mi go żal. Przysiadłam się do niego. „Co za te recenzje dostałeś?”. „Dwupokojowe mieszkanie”. „Opłaciło się?”. Nie odpowiedział. Niedługo potem zmarł na zawał serca. Potem nadszedł czas agitatorów w mundurach pomieszanych z dziennikarzami. A potem o nich zapomniałam. Może z radości, że odzyskaliśmy wolność. Może z zamroczenia pluralizmem. Może z przekonania, że jeśli ja mam prawo wyrażać swoje poglądy, to i innym nie powinnam tego prawa odmówić. Pamiętam swój pierwszy szok. Sprzed roku. Włączam radio i słyszę, jak rzecznik prasowy prezydenta opowiada dziennikarzowi o wrednej Platformie, która teraz awanturuje się, że nic od PiS-u nie dostała, a przecież wcześniej nie chciała przyjąć funkcji marszałka. Choć było to tak, że PiS zaproponował Platformie funkcję marszałka, Platforma wystawiła Bronisława Komorowskiego, a PiS powiedział: „My nie chcemy Komorowskiego, chcemy Tuska”. To niuans, wiem, lecz dla mnie to przekłamanie Macieja Łopińskiego, dziennikarza, którego znałam jako współautora świetnej książki o podziemiu w latach 80. pt. „Konspira”, było otwarciem oczu. Dlaczego zaserwował mi półprawdę? Dziennikarz rozmawiający z Łopińskim nie zareagował. Nie powiedział: „Panie ministrze, było trochę inaczej”. Nie wiem dlaczego. Może nie pamiętał, bo nie przygotował się do rozmowy. A może wolał przemilczeć z oportunizmu. Lub źle rozumianej grzeczności, że słów ministra prostować nie wypada. Potem runęła lawina przeinaczeń powtarzanych dziesiątki razy przez agitatorów i coraz łatwiej przełykanych i przejmowanych przez nas, dziennikarzy. Drobne manipulacyjki, które weszły do obiegu i dzisiaj są trudne do sprostowania, bo w wielu informacjach pół zdania jest prawdziwe, a pół fałszywe. Czuję się nimi oblepiona. Magiel Włączam telewizor, siedzą dziennikarze: „O, z prawicy”. Wsłuchuję się w to, co mówią, i: „No nie, chyba już z lewicy”. Nieważne. I tak nie rozumiem, o co im chodzi. Siedzą w maglu i coś pokrzykują. Jeden wykręca sobie paluchy, drugi przylizany, trzeci połyka sylaby, nie nadążam. Nie szkodzi. „Nie ma przebacz” – bije z billboardów, którymi upstrzone jest miasto. Jest po nowemu, czyli tak, jak zapowiadano: „po chrześcijańsku”. Słusznie, dlaczego mam komuś przebaczać. Wała! Otwieram gazetę, są nazwiska. Serwują mi je nie politycy, ale redakcje. Wczytuję się, bo to nazwiska osób, które należy nienawidzić. Albo o coś haniebnego podejrzewać. Dowiaduję się, co jest dobre. Dobrym uczynkiem jest wejść do czytelni i ukraść zasoby archiwalne. Złym uczynkiem – nagrać i ujawnić, jak minister proponuje posłance, że z moich pieniędzy pokryje jej długi. Dobre dla Polski jest wchodzenie w koalicję z przestępcami – czytam. Po kilku tygodniach obowiązuje doktryna, że kumanie się z warchołami jest niedobre. Gazeta uzasadnia dlaczego. Po kolejnych dwóch tygodniach ta sama gazeta obwieszcza mi, że na koalicji z warchołami zasadza się polska racja stanu. „Politycy walczą, naród się śmieje”. To w „Polityce”. Gwoli ścisłości – nie cały, ale niewielki jego procent posługujący się Internetem. Proponuję inny kalambur: „Gdy dziennikarze walczą, naród durnieje”. Ja też zdurniałam. Dziennikarze są po to, by informowali i pomagali w zrozumieniu świata. Nie pomagają. Pyskówki, które odchodzą w mediach, nie są wojną między dziennikarzami, między tymi o lewicowych poglądach i tymi o prawicowych. Jest tak jak poprzednio – dalej nie wiadomo, czym jest prawica, a czym lewica. To, co oglądamy, jest wojną między dziennikarzami a agitatorami. Agitator – skrótowo – to człowiek, który postawił sobie zadanie (lub jemu postawiono), by innych przekonać lub zjednać do jakichś idei, spraw, partii. Dziennikarz zaś jest od opisywania, komentowania i tłumaczenia rzeczywistości. Dziennikarz ma poglądy, agitator – rację. Jedynie słuszną. Dziennikarz szuka prawdy, próbuje się do niej zbliżyć. Czasem błądzi, czasem się myli, niekiedy uwierzy w coś lub w kogoś z naiwności i braku doświadczenia, ale zawsze to jest jego własne. Agitator wie wszystko najlepiej. Jego problemem nie jest to, czy towar, który sprzedaje, cuchnie, czy pachnie, tylko jak go najlepiej sprzedać medialnie, czyli jak wcisnąć go ciemnej masie. Można agitować za czymś, ale także przeciw czemuś lub komuś. Można więc dla dobra partii ocieplać osobę I sekretarza w rozmowach przy kominku. I można – też dla dobra partii – znajdować wrogów i ich atakować. Kiedy czytam, słucham lub widzę w telewizji panów agitatorów, czekam, jaki pretekst znajdą, by zaatakować, ośmieszyć, zniesławić. Temat dyskusji jest nieważny. Długo nie czekam. Zgrabna przerzutka i już wiemy, że Kwaśniewskim powinien się zająć prokurator, a Michnikowi w więzieniu było super – tylko jakoś dziwnie niewiele osób (z panami agitatorami włącznie) chciało tam siedzieć. Czasem ze strony tych panów słyszę wybuch nienawiści, czasem tylko drobne złośliwości. Zawsze zgodne z linią rządzącej partii i z temperaturą walki narzuconą przez jej szefa. Gdy zaś brakuje argumentów, można rzucić hasło, że wszystkiemu winna jest III Rzeczpospolita. Hasło tak pojemne, że pomieści wszystko: insynuacje, przekłamania, każdą półprawdę. Nie ma dyskusji, zaczyna się magiel. Metodą „kradnę krowę, bo inni też kradli lub kradną”, załatwia się każdą rozmowę. Podziwiam wtedy giętkość słowa tych panów i przeraża mnie ładunek nienawiści. Obsesje nie ułatwiają zrozumienia rzeczywistości. Pytam siebie wtedy: czy to są jeszcze moi koledzy w zawodzie? Półprawdy Pamiętam swoje rozmowy z komunistami. Prawdziwymi. Czyli tymi od „Onych”, a nie tymi z „Byłych”. I największą trudność: jak pokazać, jak im samym udowodnić, że kłamali, że kłamią, jeśli w prawie każdym wypowiedzianym przez nich zdaniu jest jakiś kawałek prawdy i trochę kłamstwa. Przerywać i prostować każde pół zdania? Gdy słyszę dzisiaj Andrzeja Leppera, przeżywam to samo. Co dziennikarz ma zrobić, kiedy zalewa go potok półprawd-półkłamstw? Bo z Jarosławem Kaczyńskim jest inaczej. To mieszanka gierkowskiej obyczajowości i język Gomułki, lecz nie tego z epoki popaździernikowej, tylko Gomułki z pierwszych lat powojennych. Pytam znajomych, czy jeszcze pamiętają sprawę dziadka Donalda Tuska. Oczywiście. To o co poszło? Wiadomo. Że dziadek był w Wehrmachcie i że to nieładnie wyciągać wnukowi grzechy dziadka, bo wnuk temu niewinny. A był? Był, takie czasy. Czyli Jacek Kurski ujawnił prawdę? No tak, ale nie powinien. O tym, że Jacek Kurski nie ujawnił żadnej prawdy, bo powiedział dziennikarzowi, iż dziadek Tuska poszedł do Wehr- machtu dobrowolnie, choć w rzeczywistości został do niego przymusowo wcielony i szybko z tego Wehrmachtu uciekł do polskiego wojska na Zachodzie, mało kto pamięta. Słówko „dobrowolnie” znikło. My, dziennikarze, pozwoliliśmy, by znikło. Albo milcząc, albo nie dość zdecydowanie protestując. Nie dopilnowaliśmy, żeby nie znikło. Biję się w piersi, także swoje. Dziennikarze w wojnie z agitatorami przegrywali od początku naszej wolności. Pozwolili wmówić ludziom, że Mazowiecki wymyślił grubą kreskę, choć jej nie wymyślił i w swoim exposé oświadczył: „Rząd, który utworzę, nie ponosi odpowiedzialności za hipotekę, którą dziedziczy... Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego załamania”. Mazowiecki nigdy nie powiedział, że chce darować komukolwiek jakieś winy i przewiny i że nie trzeba sądzić za zbrodnie. My, dziennikarze, pozwoliliśmy wmówić ludziom, że w Magdalence podczas okrągłego stołu doszło do tajnego porozumienia między stroną rządową a solidarnościową. Wmawiać zaczęli Krzysztof Wyszkowski i Krzysztof Czabański z Porozumienia Centrum. Jarosław Kaczyński przyciskany przeze mnie, jak było naprawdę, powiedział w 1994 roku: „Ja wiem, że żadnych tajnych porozumień w Magdalence nie było. Ja do Magdalenki nie jeździłem, ale mój brat Leszek jeździł, uczestniczył we wszystkich posiedzeniach, mówił, że nic nie było, i ja mu wierzę”. Dziennikarze pozwolili też przegrać wojnę o prywatyzację państwowych, często deficytowych molochów. Hasło polityków: „Niewidzialna ręka rynku to ręka złodzieja i aferzysty”, okazało się chwytliwe. W udowadnianiu, że tak jest, prym wiódł program Elżbiety Jaworowicz „Sprawa dla reportera”. Wynikało z niego, że wszyscy kradną, każda prywatyzacja jest złodziejska. Przymiotniki Nasz premier ogłosił ostatnio: „Wraca stare i temu musimy się przeciwstawić”. Jasny komunikat: będzie wojna, do boju znowu ruszą agitatorzy. Jest w tej zapowiedzi informacja: poprzednie wojny nie zostały wygrane, potrzebna jest kolejna. I bardzo dobrze. Właśnie dla nas, dla środowiska dziennikarskiego. Niech ujawnią się wszyscy agitatorzy. Niech ten rynek, jak w PRL-u, zostanie do końca rozpoznany. Wojny, które wywołuje Jarosław Kaczyński, nie są straszne. W dotychczasowych odnieśliśmy trochę sukcesów. Może głównie dlatego, że dawka oszczerstw zaczęła osiągać punkt krytyczny. Nie udało się z Leszka Balcerowicza zrobić złodzieja. Nie udało się też zamknąć ministrów przekształceń własnościowych czy ministrów skarbu. Żadnemu nie udowodniono, że brał łapówki, kradł, działał przeciwko polskiej gospodarce. I nawet powołane pół roku temu Centralne Biuro Antykorupcyjne, do którego pchnięto najwybitniejszych ponoć specjalistów, jakoś na razie nic nie wykryło i słuch o nim zaginął. Jest jeszcze czy go nie ma? Sukcesem jest także to, że nie udało się zrobić ze Zbigniewa Herberta poplecznika SB. Nie udało się obrzydzić Jacka Kuronia. Nie udało się zrobić z działaczy opozycji pijusów i dziwkarzy. Powstała grupa tzw. niezależnych publicystów. To nowa kategoria ludzi piszących w gazetach i występujących w telewizji. Chcą coś przymiotnikiem „niezależny” podkreślić. Zastanawia mnie co. Na pewno chcą odróżnić się od reszty. Czyli być lepsi. Że oni są niezależni – a reszta? No właśnie, reszta jest zależna. Od kogo? Może od sił starego układu, kapitału zagranicznego, agentury? W PRL-u rzeczownik także należało wzmocnić przymiotnikiem. Demokracji nie było, zamiast niej była demokracja socjalistyczna. Socjalizm też potrzebował wsparcia przymiotnikiem – był więc prawdziwy socjalizm, realny socjalizm. Hasło „niezależny publicysta” kojarzy mi się z przeglądem prasy polskiej serwowanym w Radiu Maryja. Najpierw jest zapowiedź, że nastąpi przegląd prasy polskiej, a potem są wyłącznie informacje o tym, co można przeczytać w „Naszym Dzienniku”. Wniosek dla słuchacza: „Nasz Dziennik” jest prasą polską. A reszta prasy? Oczywiście niepolska. Kiedy wygrał PiS, myślałam przez chwilę, że poszerzy się spektrum prasy polskiej reklamowanej przez Radio Maryja. Może o „Wprost”, „Dziennik” czy „Życie Warszawy”. Ojciec Rydzyk broni jednak swojej wyłączności na polskość. Pion Włączam telewizor. Miła twarz, grzecznie zaczesane na bok włosy. Na pytanie, co myśli o wypowiedzi szefa PiS-u, że jedna z wybitnych dziennikarek ma korzenie w Komunistycznej Partii Polski, odpowiada: „To była z jego strony niezręczność”. Tylko tyle. Nie zdobył się na nic więcej. Żałowałam, że dziennikarz prowadzący program nie pociągnął tego wątku. Jak rozumie słowo „niezręczność”, na czym polegała, bo „zręcznie” to byłoby jak? Może nie pociągnął z zażenowania. Bo ja też byłam zażenowana. Lecz do dzisiaj mnie męczy, dlaczego ten miły, grzeczny człowiek użył takiego sformułowania. Zachowawczość, żeby się nie narazić? Nie wypaść z układu politycznego, w którym tkwi? Głupota? Słabość charakteru? Cynizm? A może strach? Przed czym? Przecież za to nie idzie się do więzienia i chyba jeszcze nie wylatuje z pracy. A jeśli nawet, czasem warto. Lepiej wylecieć z pracy z twarzą, niż ją stracić. Warto – perspektywicznie. Bo twarz się ma do końca życia. A ludzie pamiętają i nie wiadomo, kiedy mu o tym przypomną. Piszę o nim, bo pamiętam wielu zdolnych ludzi z lat 70. czy 80., którzy nie potrafili się oprzeć pokusom zaistnienia przez pięć minut w mediach lub dali się przekupić władzy. Poszli w chałturę, potem zmienili zawód, zniknęli. Piszę o nim, bo nie jest jeszcze agitatorem pełną gębą i ma szansę wrócić do pionu. Tak jak wróciło do pionu kilku jego kolegów. Rok temu, słuchając niektórych programów w TVN-ie, obawiałam się, że jeszcze chwila, a ci młodzi stoczą się w agitację. Ich zapał w popieraniu formacji, która szykowała się do władzy, stawał się nie tylko widoczny dla słuchaczy, ale także niebezpieczny dla ich obiektywizmu. Doświadczenie, które przeżyli Sekielski i Morozowski, gdy musieli się tłumaczyć, że nagrali panią Beger z posłem Mojzesowiczem i ministrem Lipińskim w dobrych intencjach, może się okazać cenne. Hartujące. Żadna partia już ich w przyszłości nie uwiedzie. Bo tak ma być. Podstawą dziennikarstwa jest trzymanie dystansu do polityków. Nie podejrzewanie ich o wszystkie niegodziwości świata – ale patrzenie na to, co robią, z pewnego oddalenia. I rozliczanie ze słów, którymi nas zalewają. Wtedy to my, dziennikarze, a nie agitatorzy, staniemy się czwartą władzą. Teresa Torańska
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter