Wydanie: PRESS 12/2006
Agata i Anita
Jedna nie ufa nikomu, szczególnie starszym pracownikom TVP. – Najlepsi fachowcy traktowani są przez nią per noga tylko dlatego, że byli tu przed Wildsteinem – stwierdza pracownik TVP. Druga ufa głównie sobie, więc nawet dziennikarzy swojego programu „Misja specjalna” nie traktuje po partnersku. Agata Ławniczak jako kierownik redakcji publicystyki i reportażu TVP 1 odpowiada za kontakty z górą, czyli pionem. Anita Gargas, jej zastępczyni, pilnuje dziennikarstwa śledczego. Pierwsza odpowiada za niepowodzenie publicystycznego pasma „Nie ma przebacz”. Druga jest szefową krytykowanego programu „Misja specjalna”. Obie z determinacją realizują misję telewizji prezesa Bronisława Wildsteina. GARGAS W każdym odcinku „Misji specjalnej” w TVP 1 prowadzący powtarza, że jest to program Anity Gargas. – Jako osoba, która pełni w telewizji funkcję kierowniczą, w ogóle nie powinna przygotowywać tego programu. Powinni to robić dziennikarze – uważa medioznawca prof. Wiesław Godzic. Anita Gargas: – Takie sytuacje są naturalne i zdarzają się nie tylko w telewizji publicznej. Pistolet Anita Gargas w latach 80. studiowała matematykę na Uniwersytecie Śląskim. Należała do Niezależnego Stowarzyszenia Studentów i „Solidarności Walczącej”. – Przyciągał nas radykalizm „SW”, a Anita była radykalna w swym antykomunizmie. Podobało nam się, że walczymy o wolną Polskę, a nie o ulepszanie socjalizmu – mówi Przemysław Miśkiewicz, kolega Anity Gargas ze studiów. – Matematyka nie była moją pasją. Wybrałam ją tylko dlatego, że w przeciwieństwie do innych kierunków, na przykład prawa czy nauk politycznych nie była nasączona ideologią – opowiada Gargas. Jednak już wówczas pisała do wydawanej przez NZS gazetki „Bez retuszu”. – Pisałam o tym, o czym wówczas pisywało się w gazetkach podziemnych, czyli o działalności podziemnych organizacji, kto został pobity przez ZOMO, kogo zatrzymano na 48 godzin, przeprowadzałam także krótkie wywiady – mówi. Gdy w 1990 roku skończyła studia, wybrała zawód dziennikarza. Decyzja przyszła tym łatwiej, że „Tygodnik Solidarność” właśnie ich szukał. Do „Tysola” trafiła razem z ówczesnym mężem – obecnym szefem telewizyjnej Jedynki – Maciejem Wojciechowskim. Najpierw była praktykantką, a od wiosny 1991 roku – etatową dziennikarką działu politycznego, którym kierował obecny doradca prezydenta Lecha Kaczyńskiego Andrzej Urbański. Pisała reportaże, miała na koncie teksty śledcze o członkach partyjnej nomenklatury, którzy przekształcali publiczny majątek w prywatny. – Była pistoletem. Miała ostro rozliczające poglądy, kipiała emocjami, ale przez to jej dziennikarstwo nie było obiektywne – wspomina Ewa Matuszewska, wówczas sekretarz redakcji „Tygodnika Solidarność”. – Potrafiła powiedzieć, że bronimy komuchów, jeśli po zredagowaniu jej tekst stawał się bardziej wyważony – dodaje. Józef Orzeł, który po odejściu Jarosława Kaczyńskiego pełnił obowiązki redaktora naczelnego, pamięta, że Gargas – jak on sam i większość zespołu – była zwolenniczką Porozumienia Centrum. – Przeciwnika widziała w środowisku Unii Demokratycznej i „Gazety Wyborczej”, gdzie dostrzegała obrońców czerwonego. Opowiadała się przeciwko grubej kresce, domagała się rozliczenia z komunizmem i nomenklaturą. Bardzo ostry radykał. Wydaje mi się, że pod tym względem się nie zmieniła – mówi. I pewnie ma rację, bo sama Gargas deklaruje się jako zdecydowana zwolenniczka lustracji i dekomunizacji. Jak mówi dobrze znający ją dziennikarz TVP, antykomunizm ma wypisany na sztandarach. – Potrafi powiedzieć, że komunistów nienawidzi i zawsze będzie ich ścigać. Jest ukierunkowana na walkę z lewicą. To jej misja – dodaje Orzeł. Na dobre i na złe Gdy po kilku miesiącach w fotelu naczelnego „Tysola” Orła zastąpił Andrzej Gelberg, odeszła do tworzonego przez Piotra Wierzbickiego dziennika „Nowy Świat”. Orzeł i Wierzbicki mówią, że przyczyną jej odejścia z „Tysola” były nieporozumienia z nowym naczelnym. Gargas wspomina o tym niechętnie. Najpierw mówi, że Gelberg zaczął od przepraszania wszystkich świętych za to, że istnieje. Potem zapewnia, że za zmianą pracy stała chęć sprawdzenia się w dzienniku. W maju 1992 roku redakcję „Nowego Świata” opuścił Piotr Wierzbicki. Przez Sejm właśnie przeszła uchwała lustracyjna, którą on poparł. To się nie spodobało właścicielom tytułu. – Najpierw do odejścia zmuszono Wierzbickiego, a następnie wyczyszczono ludzi z nim związanych, w tym mnie – opowiada Anita Gargas. Wierzbicki, który rozpoczął pracę nad „Gazetą Polską”, chętnie zatrudnił zaufaną dziennikarkę. – Czytanie jej tekstów to była czysta przyjemność. Nie trzeba ich było redagować – chwali byłą podwładną. Natomiast na temat jej obecnych dziennikarskich dokonań w telewizji Wierzbicki nie chce się wypowiadać. – Nie oglądam jej programów – ucina. W czerwcu 1993 roku, w rocznicę obalenia rządu Olszewskiego opublikowała tajną wówczas listę Macierewicza. Od kogo ją dostała, nie wiadomo, bo zarówno Gargas, jak i Wierzbicki do dziś milczą na ten temat. Dziennikarka chętnie za to opowiada o tym, jak po ukazaniu się listy ktoś poprzebijał opony w jej 18-letnim maluchu, a do redakcji było włamanie. Prokuratura przeprowadziła w niej rewizję, szukając źródła przecieku. – Nawet „Wyborcza”, która nie cierpiała „Gazety Polskiej”, zachowała się fair i skrytykowała akcję prokuratury – podkreśla Gargas. Z „Gazetą Polską” związała się na 12 lat. – Mówiła, że „Gazeta Polska” to jej całe życie – wspomina znajomy dziennikarki. Na dobre i na złe. Gdy kilka lat temu tytuł popadł w finansowe tarapaty i szefostwo redakcji musiało radykalnie ciąć pensje, Anita Gargas zamiast szukać sobie lepiej płatnej pracy, postanowiła dorobić jako bileterka w kinie. Gargas opublikowała w „GP” tekst „Minister sprawiedliwości z dyscyplinarką” nominowany do nagrody Grand Press w roku 2004 w kategorii news. Rzecz dotyczyła Marka Sadowskiego, ministra sprawiedliwości w rządzie Marka Belki. Gargas pierwsza napisała, że miał postępowanie dyscyplinarne za spowodowanie wypadku, a sąd nie zgodził się na uchylenie Sadowskiemu immunitetu. Chętnie pisała o lustracji i aferach z udziałem polityków lewicy. Ale Anitę Gargas interesowała nie tylko lewa strona. Bohaterem jednego z jej artykułów był Janusz Tomaszewski, wicepremier oraz minister spraw wewnętrznych i administracji w rządzie Jerzego Buzka, a także związani z nim politycy tzw. spółdzielni. Jednak jej ulubionym tematem były afery na styku służby specjalne – rynek paliwowy. – To jej specjalność. Miała bardzo dobrych informatorów, a każdą, nawet najbardziej wiarygodną informację skrupulatnie sprawdzała – mówi Eliza Michalik, była dziennikarka „GP”. – Była jednym z pierwszych dziennikarzy w Polsce, którzy pisali o mafii paliwowej – podkreśla z uznaniem Rafał Geremek, były szef działu krajowego w „Ozonie”. Dziennikarz Maciej Gajek, który właśnie tam poznał Gargas, wspomina, że pracowała jak wół: – Gdy przychodziłem do pracy, ona już siedziała przy biurku, gdy wychodziłem, jeszcze go nie opuszczała. Absolutna pracoholiczka. Podobno nigdy nie przyjęła żadnego prezentu, które ślą dziennikarzom firmy, nigdy też nie brała udziału w żadnym presstourze. – Jest niebywale uczciwa i lojalna – zapewnia Geremek. Zaraz po zaletach dziennikarze, którzy z nią współpracowali, wymieniają wady. Mówi dziennikarka „Ozonu”: – Jest bardzo sympatyczna, ale jako typ gwiazdy trochę się wozi. Wszędzie węszy układy i spiski. Może ma rację, ale według mnie to objaw paranoi. Ci, którzy mieli okazję poznać Anitę Gargas, przyznają, że jest nieprzyjemna, gdy ktoś jej się sprzeciwi, skrytykuje ją albo po prostu nie przypadnie jej do gustu. Potrafi obrazić się o drobiazg. – To typowy objaw frustracji tego środowiska, które łączone jest z jedną formacją. Z tego powodu Anita nie jest kojarzona jako dziennikarka śledcza, tylko jako publicystka polityczna. Dlatego nawet jej najlepsze teksty, choć obiektywne i rzetelne, nie budziły większych reakcji – opowiada znany dziennikarz „Rzeczpospolitej”. Może to spowodowało, że gdy w 1998 roku weszła w skład rady programowej PAP-u, jednym z najczęściej zgłaszanych przez nią zastrzeżeń było zbyt rzadkie cytowanie przez agencję „Gazety Polskiej”. Dzielna kobieta Jesienią 2004 roku z Anitą Gargas skontaktował się Andrzej Godlewski, który w TVP został szefem publicystyki. – Chcieliśmy tworzyć nowe programy, także śledcze. Zależało nam na osobach kompetentnych i z różnych środowisk. Jedną z nich była Anita Gargas – wyjaśnia. „Misja specjalna” miała pokazywać afery z udziałem ludzi ze świecznika, pojawiała się tylko wtedy, gdy dziennikarze znaleźli ciekawy temat. Jednak z powodu wyborów parlamentarnych i prezydenckich szefowie TVP woleli uniknąć oskarżeń o zaangażowanie telewizji po którejkolwiek ze stron. Program wrócił na antenę dopiero prawie rok po wyborach, we wrześniu 2006 roku. W tym czasie w zawodowym życiu Anity Gargas zaszły zmiany. Jesienią 2005 roku dziennikarka odeszła z „Gazety Polskiej”. Stało się to po tym, gdy naczelnym pisma został Tomasz Sakiewicz. – Moim zdaniem po prostu nie chciała z nim pracować. On chciał ją nawet zatrzymać w redakcji, ale Gargas złożyła wymówienie – mówi Eliza Michalik. Trafiła do „Ozonu”. – Sama zgłosiła się do naczelnego Grzegorza Górnego. Znała go i myślała, że będzie to pismo tożsame z jej poglądami. I w dużym stopniu takie było – wspomina Geremek. Podobno właściciel „Ozonu” Janusz Palikot nie był szczęśliwy, że została zatrudniona. Gargas pytana, czy nie przeszkadzało jej, że tytuł należy do Janusza Palikota, posła liberalnej PO, odpowiada: – Nie przeszkadzało. O zawartości tygodnika decydował naczelny Grzegorz Górny i jego współpracownicy, z którymi w sprawach politycznych nadaję na jednej fali. Równocześnie współpracowała z TVP, a szczególnie blisko z ówczesną wiceszefową publicystyki w Jedynce Małgorzatą Raczyńską, dobrą znajomą braci Kaczyńskich. – Ludzie Dworaka, którzy rozpoczęli zabiegi o utrzymanie stanowisk, doskonale o tym wiedzieli. Dlatego postanowili oddelegować Raczyńską do obsługi wszelkich wystąpień premiera i prezydenta. W jej ekipie była Anita – mówi osoba zatrudniona wówczas na kierowniczym stanowisku w TVP. Obie panie poznały się w 2003 roku, gdy Raczyńska była wicedyrektorem Radia Polonia. Popadła tam w konflikt z dyrektorem stacji, któremu zarzucała m.in. faworyzowanie znajomych i malwersacje finansowe. Doprowadziła do jego odwołania, ale sama została zdymisjonowana. Gargas opisała sprawę na łamach „Gazety Polskiej”. – Usłyszałam, że jest w Radiu Polonia dzielna kobieta, która walczy z chorymi układami. Sprawdziłam tę informację, okazała się prawdziwa, więc ją opisałam – wspomina szefowa „Misji specjalnej”. Po wygranych przez PiS wyborach Gargas pozostała w telewizji jako współpracownik. Nakręciła film o Jolancie Kwaśniewskiej „Prezydentowa bez barier”, który telewizja pokazała w maju 2006 roku. W części jest to powtórzenie artykułu zatytułowanego „Tera Jola!”, który Gargas opublikowała w „Gazecie Polskiej” trzy lata wcześniej. Tekst nie stronił od uszczypliwości pod adresem prezydenckiej pary, ale odbierany był jako obiektywny. O filmie „Prezydentowa bez barier” trudno powiedzieć to samo. Opierając się w dużej mierze na ustaleniach orlenowskiej speckomisji, Gargas skierowała wobec Jolanty Kwaśniewskiej wiele zarzutów. Niektóre były celne, jak te dotyczące umieszczenia biura fundacji „Porozumienie bez barier” w Pałacu Prezydenckim czy wysyłania przez prezy- dentową listów do wojewodów z prośbą o wskazanie firm, które mogłyby finansować fundację. Dowodów na to, że działalność fundacji była swego rodzaju przykrywką dla ciemnych interesów pro- wadzonych przez prezydenta, Gargas nie przedstawiła. – Nie da się tego filmu oglądać. Robi wrażenie nachalnej propagandy zrobionej po to, by dokopać – mówi dobry znajomy Anity Gargas, którego trudno uznać za sympatyka lewicy i małżeństwa Kwaśniewskich. – Anita ujawniła w nim swoje fobie wobec prezydentowej. Jej antypatia do Kwaśniewskiej była powszechnie znana – dodaje. Rada Etyki Mediów zarzuciła Anicie Gargas mijanie się z prawdą, mieszanie informacji z komentarzem, ale przede wszystkim to, że „tak skonstruowany program uniemożliwiał często widzom dokonanie własnej oceny omawianych kwestii”. Mimo to film został nominowany do nagrody medialnej imienia Andrzeja Woyciechowskiego, a sama Anita Gargas uważa go za jeden z największych zawodowych sukcesów. Osobą, która zgłosiła jej kandydaturę, była Małgorzata Raczyńska reprezentująca TVP w jury konkursu. Michnik i Kwaśniewski Trzy miesiące po emisji filmu Gargas została wiceszefową publicystyki TVP 1, a „Misja specjalna” miała być jednym z filarów pasma publicystycznego „Nie ma przebacz”. W kolejnym programie odtworzono nagranie rozmów, które z Adamem Michnikiem prowadził biznesmen Aleksander Gudzowaty. – Nagrania są dowodem zadziwiających relacji redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” z jednym z największych w Polsce oligarchów. Pokazuje, jak obaj się dogadali, jak zawarli pakt o nieagresji, jak Michnik obiecuje Gudzowatemu opieprzyć swoją dziennikarkę za to, że napisała o zatrudnieniu przez biznesmena byłego ministra skarbu Wiesława Kaczmarka. To za jego kadencji Bartimpex Gudzowatego zakupił prywatyzowany Polmos Wrocław – tak Gargas tłumaczy powód wyemitowania nagrania. Nie ukrywa swej niechęci do „Gazety Wyborczej”. – Uważam, że „Gazeta” narobiła największego spustoszenia w głowach ludzi w czasach III RP tylko dlatego, że miała znaczek „Solidarności” pod winietą. Jest odpowiedzialna za blokowanie dekomunizacji i lustracji. I nie tylko ja tak sądzę – mówi dobitnie, zastrzegając, że do samych dziennikarzy z „Gazety” nic nie ma. Ale do jej redaktora naczelnego – owszem. – W udzielonym mi tuż po wybuchu afery Rywina autoryzowanym wywiadzie skłamał, mówiąc, że nigdy nie rozmawiał z Kwaśniewskim na temat korupcyjnej propozycji Rywina. W rzeczywistości parę dni po rozmowie z producentem Michnik specjalnie pojechał na Hel, by przedyskutować sprawę z przebywającym tam Kwaśniewskim – przypomina. Na autorkę „Misji specjalnej” wylało się morze krytyki. Adam Michnik określił program jako „przyrządzony wedle najlepszych wzorów prowokacji KGB”. Pozytywne opinie na temat „Misji” trudno usłyszeć z ust dziennikarzy, nawet tych zaprzyjaźnionych z Anitą Gargas. Część programu nie ogląda, a wśród tych, którzy oglądają, dominują oceny typu: „agitka, którą ogląda się z bólem zębów”, „odgrzewane kotlety”, „propaganda”. – Ten program jest zwyczajnie nudny. Kogo kręci dziś ciągłe wracanie do afer z początków III RP? – to jeden z najłagodniejszych sądów, który można usłyszeć z ich ust. Oczywiście anonimowy, bo większość naszych rozmówców nie chce wypowiadać się pod nazwiskiem. – Gdybym to zrobił, to na drugi dzień rano miałbym ze 20 telefonów od Anity. Po co mi to – tłumaczy jeden z dziennikarzy. Gargas odpiera zarzuty: – Proszę mi podać przykłady odgrzewanych kotletów. Czy ktoś opublikował zobowiązanie Solorza do współpracy z SB, wyemitował taśmy Gudzowatego, zabrał się do przechwytywania spadków przez funkcjonariuszy wywiadu wojskowego? W każdym programie są nowe rzeczy. W każdym. Ciekawe, że tak nudny program wywołuje tak żywe dyskusje i komentarze. Ciekawe, że nikt nie kwestionuje podawanych przez nas faktów, a na nasze newsy powołują się inne media Formuła do zmiany Paradoksalnie – oskarżając innych o związki ze służbami specjalnymi – Anita Gargas sama została o to oskarżona. Pod koniec października 2006 roku producent telewizyjny Maciej Strzembosz na internetowym blogu redaktora naczelnego Polsatu Bogusława Chraboty zasugerował, że Gargas pracuje na niejawnym etacie w Wojskowych Służbach Informacyjnych. Dziennikarka złożyła w sądzie pozew przeciw Strzemboszowi. W środowisku warszawskich dziennikarzy huczy od plotek, że jej nazwisko znalazło się w raporcie likwidatora WSI Antoniego Macierewicza. Plotki podsycił artykuł w tygodniku „Nie”, według którego w dokumencie pojawia się nazwisko prawicowej „redaktorki A.G.”. Jednak nawet osoby niechętne Gargas nie mogą w to uwierzyć. – Jaki pożytek miałyby służby z agenta pracującego w tak niszowym piśmie jak „Gazeta Polska”? – pyta jeden ze znanych dziennikarzy śledczych. Inny dodaje: – Nie sądzę, by była sterowana przez służby, choć wiadomo, że miała znakomite kontakty, ale nie w WSI, tylko w UOP-ie za czasów Zbigniewa Nowka. Na razie Anita Gargas ma większy problem. Jej program nie jest chętnie oglądany. Z danych AGB Nielsen Media Research wynika, że od 1 października do 23 listopada 2006 roku średnia widownia jej programu to 1,6 mln osób, a udział w rynku w tym paśmie najniższy spośród stacji ogólnopolskich (TVP 1 – 14,94 proc., TVP 2 – 17,44 proc., Polsat 17,7 proc., TVN – 23,98 proc.). Szef telewizyjnej Jedynki Maciej Wojciechowski (pod koniec września zastąpił Raczyńską) przyznaje, że taka sytuacja jest dla niego nie do zaakceptowania. Od stycznia ma się zmienić zarówno formuła, jak i czas nadawania „Misji specjalnej”. Program będzie emitowany we wtorek, wyłącznie z reportażami, bez rozmów w studiu. Osoby, która współpracowała z Gargas w telewizji, nie dziwi taki rozwój wypadków. – Anita to dziennikarka prasowa, nie jest przyzwyczajona do pracy w zespole. Brakuje jej doświadczenia w telewizji, myślenia obrazem. W dodatku uwag profesjonalistów nie traktuje jako merytorycznych wskazówek, ale odbiera jako coś, co ma jej zaszkodzić i zablokować karierę – mówi. Były dziennikarz śledczy „Newsweeka Polska” Jerzy Jachowicz, który deklaruje swą sympatię dla dziennikarki, uważa, że o niepowodzeniu „Misji” zdecydowała za duża częstotliwość nadawania. – Co tydzień nie da się zrobić dobrego materiału śledczego, i to jeszcze mając do dyspozycji tak mały zespół – podkreśla Jachowicz. – Od początku nie powinna się na to godzić, bo skazała się na porażkę – dodaje. Anita Gargas do uwag Jachowicza nie chce się ustosunkować, a pytana o zmiany w programie odpowiada krótko: – O to proszę pytać w biurze prasowym TVP. Grzegorz Rzeczkowski, „Przekrój” ŁAWNICZAK Wiosną 2005 roku, wkrótce po ujawnieniu listy nazwisk współpracowników SB, Bronisław Wildstein przyjechał na rozmowę o lustracji przygotowaną przez poznański ośrodek TVP 3. Do Poznania zaprosiły go Agata Ławniczak i Jolanta Hajdasz, odpowiedzialne za pasmo publicystyczne stacji. Było to krótko po zwolnieniu Wildsteina z „Rzeczpospolitej”. Przez jednych okrzyknięty bohaterem, przez innych zaślepionym inkwizytorem, który do mediów wpuścił indeks osobowy Instytutu Pamięci Narodowej, na którym figurowali zarówno agenci, jak i osoby inwigilowane przez SB. Ławniczak i Wildstein przypadli sobie do gustu, długo rozmawiali także po programie. Półtora roku później, gdy Wildstein był już prezesem TVP SA, Ławniczak została kierownikiem redakcji publicystyki i reportażu TVP 1. Ambitna – Jaka jest Agata? Prawdę mówiąc, nie wiem. Jest kilka Agat. Opowiem o tej, którą darzyłam sympatią, kiedy nagrywałyśmy wspólny reportaż – mówi Barbara Miczko-Malcher, dziennikarka Radia Merkury w Poznaniu. Poznały się bliżej w 1980 roku, gdy Miczko-Malcher pracowała nad pionierskim reportażem o Poznańskim Czerwcu ’56. – Myślałam o wysłaniu reportażu na konkurs, chociaż koledzy w radiu żartowali, że robię „półkownika”. Agata, wtedy jeszcze z krótkim stażem radiowym, zapytała, czy może mi towarzyszyć. Zgodziłam się – wspomina Miczko-Malcher. Jako pierwsze reportażystki w Polsce dotarły do przywódców czerwcowego zrywu, do matki zastrzelonego w gmachu UB w Poznaniu Romka Strzałkowskiego, znalazły archiwalne taśmy radiowe z procesów. – Agata jest inteligentna, błyskotliwa, o dużej kulturze słowa. Potrafi być bardzo miła, jednak nie zawsze. Wiem, że ma wielu wrogów. Ja do nich nie należę. Na drodze naszej przyjaźni stanęła chyba jej ambicja zawodowa – kończy Barbara Miczko-Malcher. Więcej nic nie powie. – Wiedziała, w jakim szeregu się ustawić, z jaką grupą ludzi się związać, żeby zapewnić sobie wpływy – mówi jeden z rozmówców, prosząc, by nie ujawniać jego nazwiska. Większość osób, z którymi Agata Ławniczak pracowała, odmawia rozmowy lub zgadza się jedynie na anonimowe wypowiedzi. „Nie chcę mieć sprawy w sądzie”, „Jeśli wypowiem się pod nazwiskiem, stracę pracę”, „Jest pamiętliwa. Po co mi przykrości” – tłumaczą swoje obawy. Kiedy zbierałam materiały do tego tekstu, Agata Ławniczak wykorzystywała kontakty prywatne i służbowe swoje i swojej rodziny, aby nie dopuścić do jego druku. Groziła, że jeśli tekst się ukaże, sprawą zajmie się Rada Etyki Mediów. Bez funkcji W 1989 roku Agata Ławniczak znalazła się w zespole dziennikarzy poznańskiego Radia Merkury relacjonującym kampanię wyborczą Komitetu Obywatelskiego. Wojciech Biedak, wówczas szef tego zespołu, a dziś członek zarządu stacji, nie skąpi jej pochwał: – To jedna z najbardziej wszechstronnych dziennikarek, z którymi miałem do czynienia. Przygotowywała programy ze wszystkich dziedzin, oprócz muzyki i sportu. Świetnie sprawdzała się jako prowadząca. Na początku lat 90. w Radiu Merkury Wojciech Biedak, zastępca prezesa stacji ds. programowych, Robert Kamiński, dziennikarz i wydawca, oraz Agata Ławniczak stanowili sprawnie działający team, nie tylko zawodowy, lecz także towarzyski. – Agata nie pełniła żadnej funkcji, ale potrafiła zapewnić sobie spory wpływ na program stacji i jej politykę personalną. Współdecydowała, kto i jak często ma pojawiać się na antenie – mówi dziennikarz Radia Merkury. Źle wspomina ten okres. Agata Ławniczak odpowiada na to, że za kształt antenowy odpowiadali wydawcy dnia: Jolanta Hajdasz, Wojtek Biedak, Robert Kamiński i ona. Jej zdaniem były to bardzo ważne funkcje wspierane doświadczeniem i wiedzą. W 1994 roku Ławniczak odeszła z radia do telewizji. Została zastępcą ds. programowych poznańskiego ośrodka TVP. Stanowisko zaproponował jej kolega z radia Robert Kamiński, w czasach prezesa Wiesława Walendziaka dyrektor poznańskiej telewizji. Pracownicy ośrodka pojawienie się Kamińskiego i Ławniczak odczuli jak wejście smoka. – Sądzili, że zrobią rewolucję i zdekomunizują telewizję. Nie miało to sensu, bo dekomunizacją ogólnopolskiej anteny zajął się już prezes Andrzej Drawicz, a poznańskiej – dyrektorzy Marian Szymański i Jacek Kubiak – mówi Jerzy Nowacki, wieloletni dziennikarz telewizyjny. Ławniczak zapewnia, że jej działaniom nie przyświecała chęć dekomunizacji. W latach 80. Nowacki działał w opozycji, był jednym z niewielu współpracowników KOR-u z Poznania. W październiku 2005 roku Janusz Pałubicki, były szef wielkopolskiej „Solidarności”, publicznie oskarżył go o współpracę z SB. Ławniczak, która wydawała z Nowackim program „Wydarzenia i opinie”, filmowała wystąpienie Pałubickiego. Tłumaczy, że w środowisku taka informacja krążyła od lat, ale można było mieć nadzieję, że to ubeckie pomówienie. Pałubicki przedstawił dokument i to był dla niej wstrząs. Nowacki tego dnia umawiał jeszcze gości do wieczornego programu.– Później zrozumiałem, dlaczego już przedtem byłem stopniowo odsuwany od prowadzenia „Wydarzeń i opinii” – mówi. Dziwi się, że Ławniczak nie podzieliła się z nim swoją wiedzą wcześniej. – Dużo rozmawialiśmy prywatnie. Nie miała samochodu, więc po pracy odwoziłem ją do domu. Sądzę, że zażyłość, jaka łączyła mnie z Agatą, zobowiązywała ją do lojalności – mówi Nowacki. Grzywka na wizji Aurelia Siwa, była dziennikarka poznańskiej TVP i przewodnicząca „Solidarności” w ośrodku, pamięta Agatę Ławniczak jako utalentowaną dziennikarkę, ale mało utalentowaną szefową. – Zabroniła dziennikarzom wysyłać samodzielnie propozycje programowe do Warszawy. Zdarzyło się, że jeden z dziennikarzy przekazał pani Ławniczak propozycję programową zgodnie z jej poleceniem, ale wysłał kopię do Warszawy. Kiedy zaniepokojony brakiem odpowiedzi po jakimś czasie zadzwonił do warszawskiej redakcji, okazało się, że decyzja o akceptacji programu już dawno została wysłana do Poznania wraz z poleceniem przygotowania dwóch odcinków, ale dyrektor Ławniczak tego mu nie przekazała – mówi Siwa. Ławniczak protestuje, twierdząc, że każdy, kto zna procedury telewizyjne, wie, że to niemożliwe, aby tak postąpić ze zleceniami realizacyjnymi z Warszawy. Robert Kamiński ściągnął z Radia Merkury grupę młodych dziennikarzy, którzy zaczęli grać pierwsze skrzypce, zaś starzy dziennikarze byli odsuwani od programów. – Agata Ławniczak uznała, że pracują tu same komuchy. Odbywały się nieustanne nabory nowych kadr. Jeździła do Łodzi w poszukiwaniu operatorów i dźwiękowców, bo nasi, jej zdaniem, się nie sprawdzali. Niektóre pomysły nowej dyrekcji były wręcz groteskowe, na przykład zatrudniono wizażystę, który postanowił uczesać wszystkie prezenterki z grzywką – wspomina Aurelia Siwa. Ławniczak widzi to zupełnie inaczej; wyjaśnia, że telewizja poznańska zamiast dwóch godzin programu zaczęła produkować program kilkunastogodzinny i nawet najlepszy zespół, który wcześniej wystarczał, nie mógłby podołać nowym zadaniom. Zrażała do siebie ludzi. Jeden z redaktorów tak opisuje jej styl zarządzania: – Apodyktyczna. Potrafi wygłaszać miażdżące opinie o kwalifikacjach umysłowych dziennikarza. Jej podwładni słyszeli, że nie nadają się do tej pracy, że nie rozumieją świata, w którym żyją. Przemysław Terlecki, z poznańskiego radia i telewizji, dziś prowadzący program „A dobro Polski?”, tej opinii o swojej byłej i obecnej szefowej nie potwierdza: – Jasno przedstawia swój pogląd, ale nie upiera się przy swoim zdaniu. Zawsze dawała mi dużo swobody. W pracy jest partnerką i profesjonalistką. To dzięki jej koncepcji powstała nagrodzona ostatnio debata o Poznańskim Czerwcu – mówi. Marek Nowakowski, reportażysta poznańskiej TVP specjalizujący się w dokumencie, wyżej ceni Agatę Ławniczak jako reporterkę radiową niż telewizyjną. Pamięta jej historie wielkopolskich miasteczek w Radiu Merkury. – To był bardzo dobry cykl. Do telewizji przeniosła jednak podejście radiowe, w którym nad obrazem dominuje słowo. Redagowane przez nią „Wydarzenia i opinie” były oparte na trafnym pomyśle, by mówić o ważnych wydarzeniach o stałej porze. Gorzej było z realizacją – program sprowadzał się do rozmowy w studiu, prawie bez wejść na żywo i reportażu – opowiada Nowakowski. Zabrać kamerę W 1996 roku Ławniczak zgłosiła projekt nakręcenia filmu o św. Wojciechu, który miał powstać w tysięczną rocznicę jego śmierci. Przeciwko skierowaniu filmu do produkcji zaprotestował Andrzej Fidyk, wybitny dokumentalista i wówczas szef redakcji filmu dokumentalnego w TVP 1. W liście do prezesa TVP Ryszarda Miazka napisał, że scenariusz nadaje się do tego, by na jego przykładzie uczyć studentów, jak nie należy pisać scenariuszy. Kosztorys filmu (6 mld starych, czyli 600 tys. nowych złotych) uznał za „żenująco nieprofesjonalny”. – To rzeczywiście duża kwota. Żeby móc zrobić film za sześć miliardów złotych, trzeba było najpierw nakręcić kilka dużo tańszych. Środowisko dokumentalistów to cech, trzeba terminować – mówi autor filmów dokumentalnych pracujący dla TVP. Ławniczak ripostuje, że kosztorys przygotował kierownik produkcji, który był głównym kierownikiem produkcji przy kolejnych papieskich pielgrzymkach do Polski, i któremu nie można odmówić profesjonalizmu. Podkreśla, że jury konkursu, który TVP rozpisała później na film o św. Wojciechu, oceniło jej scenariusz zupełnie inaczej i dzięki temu wygrała proces z telewizją. Film o św. Wojciechu nigdy nie powstał. Dziś Andrzej Fidyk nie chce wracać do sprawy. Za swój duży sukces Ławniczak uważa film o malarzu Jerzym Nowosielskim. W poznańskiej telewizji jego realizację wspomina się do dziś. – Wróciła do Poznania z Krakowa z kamerą, zapominając, że powinna dokręcić jeszcze zdjęcia obrazów Nowosielskiego z wystawy w Krakowie. Wysłała więc operatora z kamerą do Krakowa, ale okazało się, że wystawa odjechała już do Leszna. No to kamera pojechała do Leszna – opowiada Aurelia Siwa. Ławniczak zaprzecza, że coś takiego w ogóle się wydarzyło. W sporze W 1996 roku zakładowa komisja „Solidarności” zwróciła się do dyrektora Roberta Kamińskiego o zwolnienie Agaty Ławniczak z funkcji. Jej pozycja zaczynała słabnąć – była skonfliktowana nie tylko z „Solidarnością”, ale także z Kamiń-skim. To on w sierpniu 1996 roku złożył w Warszawie wniosek o odwołanie swojej zastępczyni. „Chciałam sama złożyć wymówienie, bo w telewizji zaczęło brakować pragmatyzmu. Byłam bardzo zdziwiona, że dyrektor wnioskuje, żeby mnie odwołano” – mówiła Ławniczak „Gazecie Wyborczej”. Dziś uznaje sprawę za zamkniętą. Robert Kamiński o przyczynach konfliktu nie chce dziś mówić: – To był jeden z najtrudniejszych momentów w mojej karierze zawodowej, nie chcę do niego wracać. Od tego czasu każdy mógł dojrzeć i mam nadzieję, że w przypadku Agaty taki proces nastąpił. Buty przed kamerą Dwa lata później dyrektor Muzeum Narodowego w Poznaniu Konstanty Kalinowski zwolnił z pracy matkę Agaty – historyka sztuki Agnieszkę Ławniczakową, likwidując także jej stanowisko wicedyrektora ds. naukowych. Tłumaczył, że jego zastępczyni osiągnęła wiek emerytalny. Za zwolnioną ujęli się w liście otwartym historycy sztuki. Broniła jej muzealna „Solidarność”. Był to początek trwającej trzy lata wojny między dyrektorem Kalinowskim a częścią pracowników muzeum, która zakończyła się jego odwołaniem. W całą sprawę dziwnym trafem zaangażowała się Agata Ławniczak, kręcąc materiał dla telewizji. – Pod pretekstem sfilmowania fasady ratusza weszła do zabyt- kowych kamieniczek na rynku należących do muzeum. Nie wyglądały wtedy najlepiej, bo były zabezpieczone do remontu. Zdjęcia posłużyły jej za argument przeciwko niegospodarności właściciela. Cały materiał uderzał w dyrektora Kalinowskiego – mówi Zygmunt Kalinowski (zbieżność nazwisk przypadkowa), wówczas dyrektor ds. marketingu Muzeum Narodowego w Poznaniu. Sama Ławni-czak tłumaczy, że program miał ukazywać kontrowersyjne sprawy dotyczące kultury w Poznaniu. Wyjaśnia: kamieniczki te nigdy nie były dobrem rodowym ani rodziny Kalinowskich, ani Ławniczaków, więc zarzut prywaty jest insynuacją. Jakiś czas później poznańską telewizję obiegło ksero listu sprzedawczyni ze sklepu obuwniczego do dyrektora tamtejszego ośrodka TVP. Ekspedientka skarżyła się, że redaktor Ławniczak wkroczyła z ekipą telewizyjną do sklepu w sprawie reklamacji własnych butów. „Solidarność” na nie Za rządów kolejnego dyrektora TVP w Poznaniu Jarosława Hasińskiego, kojarzonego z lewicą, Agata Ławniczak nie sprawowała żadnej funkcji. Szybko popadła z nim w konflikt. W 2000 roku, podczas zwolnień grupowych, musiała się rozstać z telewizją. – Powstała komisja, która na podstawie arkuszy ocen pracowników sporządziła listę osób do zwolnienia. Ja w nią nie ingerowałem – za- pewnia Hasiński. Dodaje jednak, że propozycje zgłaszane przez Agatę Ławniczak były słabo przyswajalne przez regionalną antenę: – Miały powstawać wielkie dzieła za duże pieniądze. Nie potrafiła się zmieścić w mniejszych kwotach. Na to ona sama ripostuje, że przeciwstawiała się oczekiwaniom dyrektora, iż dziennikarz ma być tubą propagandową i służyć SLD-owskim koteriom. Nie dała za wygraną. Szukała pomocy u zakładowej „Solidarności”, z którą popadła w koflikt za swoich dyrektorskich czasów. – Chciała zapisać się do związku. Komisja zagłosowała jednak przeciwko – mówi Aurelia Siwa. Dziś Ławniczak tłumaczy, że „Solidarność” w poznańskiej TVP zawsze stała po stronie dyrektora, ale dziś nie miałaby ona najmniejszego kłopotu z przyjęciem do tego związku. Wytoczyła TVP w Poznaniu proces o bezpodstawne zwolnienie z pracy. Sprawa zakończyła się ugodą za obecnego dyrektora Krzysztofa Nowaka, jej dawnego kolegi z Radia Merkury. Rację przyznał Ławniczak specjalny zespół powołany przez prezesa Jana Dworaka do weryfikacji decyzji poprzedników, uznając, że została zwolniona z przyczyn politycznych, a nie merytorycznych, i tym samym przywrócił ją do pracy w TVP. 1 sierpnia 2006 roku została szefem redakcji publicystyki i reportażu w TVP 1. Agenci Rok temu, po ujawnieniu w Poznaniu przypadku Jerzego Nowackiego, w tekście „Press” o lustracji Agata Ławniczak mówiła: – Dla dziennikarza, który nadużywa zaufania zarówno swych rozmówców, jak i odbiorców nie ma miejsca w zawodzie. Nie wolno zapominać, że dziennikarstwo to zawód szczególny. W tym samym artykule Nowackiego bronił zmarły kilka tygodni później Włodzimierz Filipek, poznański opozycjonista i dziennikarz. Tuż przed śmiercią w listopadzie 2005 roku w e-mailu do znajomej dziennikarki napisał: „Najbardziej gorliwa w oskarżaniu Jurka w TV jest Agata Ławniczak, dziewczyna, która odmówiła mi podpisu pod listem w sprawie Barańczaka, gdyż nie będzie stawała w obronie szpiega CIA”. Małgorzata Wyszyńska
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter