Wydanie: PRESS 12/2006
W paszczy smoka
Gdy minął dziewiąty dzień po śmierci Anny Politkowskiej, 16 października br., ze ścian redakcji „Nowej Gaziety” w Potapowskim Piereułku pod numerem trzecim w centrum Moskwy zaczęły stopniowo znikać: portrety zabitej dziennikarki, telegramy kondolencyjne od głów państw, wydruki kondolencyjnych e-maili, listy czytelników, wycinki z gazet z reakcjami wstrząśniętych kolegów – z Rosji i zagranicy. – Tutaj wszędzie wisiały kartki zadrukowanego papieru – Andriej Lipski, zastępca redaktora naczelnego „Nowej Gaziety”, pokazuje ściany korytarza wyłożonego starą poplamioną wykładziną. Tymi kartkami, którymi na dziewięć dni wytapetowano malutką redakcję, „Nowaja Gazieta” żegnała swoją największą dziennikarkę. Prawosławni wierzą, że dusza człowieka przez dziewięć dni po śmierci pozostaje wśród ludzi, z którymi przebywała za życia, i odwiedza miejsca, z którymi była najmocniej związana. Czy dla dziennikarza może być coś bliższego niż jego redakcja? Teksty jak relikwie – W redakcji bywała niezbyt często, a jednak mieliśmy wrażenie, że przed jej pokoikiem wciąż stały kobiety w czerni, ponurzy mężczyźni, młodzi ludzie o kulach – wspomina Andriej Lipski. Trudno to nazwać gabinetem – to raczej klitka wydzielona cienkimi ściankami działowymi, dwa biurka, komputer. To tu docierali ludzie niemający żadnej nadziei. Politkowska pojawiła się w „Nowej” w połowie 1999 roku. Wcześniej przez ponad pięć lat pracowała w „Obszczej Gaziecie” (tłum. Wspólna Gazeta), również o demokratycznym charakterze. Dosłownie miesiąc po tym, jak Politkowska dostała biurko w redakcji „Nowej Gaziety”, na Kaukazie zaczęła się nowa wojna – oddziały Szamila Basajewa najechały Dagestan, w Rosji premierem został Władimir Putin, który miał zaprowadzić porządek w Czeczenii. Kilka tygodni później do Czeczenii wjechały rosyjskie czołgi. Czeczenia wciągała Politkowską stopniowo. Zaczęło się od ofiar zamachów. – Gdy w powietrze wyleciał pierwszy dom w Moskwie, Politkowska natychmiast tam pojechała, zbierała materiał, rozmawiała z ludźmi – wspomina dziennikarz „Nowej” Wiaczesław Izmajłow. Gdy na Czeczenię spadły pierwsze bomby, do sąsiednich republik wlały się rzeki uchodźców. Politkowska wręcz zamieszkała w obozach dla uchodźców. A potem w Czeczenii zaczęli znikać ludzie, najczęściej mężczyźni. Jedni trafiali do obozów filtracyjnych, inni w ręce wojskowego kontrwywiadu. Wszędzie bito ich i torturowano, próbując wymusić informacje o partyzantach. Wielu porwanych nigdy nie wracało. Znajdowano zmasakrowane ciała ze śladami torturowania. Gdy dzięki Politkowskiej o praktykach rosyjskiej armii stało się głośno, ludzie nadal znikali, ale już nigdy nie odnajdowano ich ciał. Większość tego, co wiemy o cierpieniach Czeczenów, poznaliśmy dzięki jej uporowi. – Przyjeżdżali ludzie, którzy stracili na wojnie wszystko, dom spłonął rozbity bombą, syna uprowadzili nieznani sprawcy i słuch o nim zaginął. Ania na podstawie ich słów opisywała, jaki ten syn był w dzieciństwie, co chciał robić w życiu. Dla jego rodziców tekst Ani był ostatnią relikwią, która po synu pozostała – opowiada Zoja Jeroszok, komentatorka „Nowej Gaziety” i jej współzałożycielka. Dziennikarstwo Politkowskiej nie polegało jednak tylko na pisaniu. Gdy było za późno na tekst, trzeba było działać. To ona np. poruszyła niebo i ziemię, by ewakuować z Groznego dom starców, zapomniany przez wszystkich w samym środku wojennego piekła. Gdy zorientowała się, że znikają Czeczeni, którzy udzielają jej informacji, załatwiała im i ich rodzinom schronienie w Europie. Pomagała jej światowa sława obrończyni praw człowieka. – Mimo tych wszystkich okropności, które widziała, nigdy nie było w niej nienawiści – zapewnia Zoja Jeroszok. – Nie myślała z nienawiścią nawet o oficerach, którzy w górach Czeczenii prowadzili ją kiedyś niby to na rozstrzelanie. Chamstwo i solidarność – Były kondolencje od przedstawicieli władzy – Andriej Lipski wymienia nazwiska szefów rządowych Agencji ds. Kultury i Kinematografii, Agencji ds. Prasy i Komunikacji Masowej czy wiceministra kultury. – To najwyżsi urzędnicy, którzy przysłali telegramy. Ale ten najwyższy szczebel – Lipski uśmiecha się z przekąsem, akcentując słowo „szczebel” – ten kremlowski, czyli prezydent Putin, podczas pobytu w Dreźnie stwierdził, że Politkowska nie miała wielkiego wpływu na politykę i władzom bardziej zaszkodziło jej zabójstwo niż jej pisanie. To była chamska wypowiedź! Jeszcze więcej chamstwa można było znaleźć w Internecie. Lipski pokazuje opinię zamieszczoną w sieci, którą przysłał mu jeden z poruszonych kolegów. „Suce – sucza śmierć!” – pisał anonimowy autor, który po wnikliwej analizie tekstów Politkowskiej skonstatował: „Cała jej działalność szkodziła Rosji, w zamian za ogromne środki zachodnich fundacji ona kłamała i szkalowała Rosję. (…) Zabójstwo Politkowskiej to specjalna akcja CIA i USA, której celem było radykalne pogorszenie wizerunku Rosji w Europie tuż przed wizytą Putina w Niemczech. W ten sposób Politkowska przysłużyła się USA nie tylko życiem, ale i śmiercią”. Z kolei popularny w kręgach władzy Maksim Sokołow, gwiazda dziennika „Izwiestia”, napisał, że Politkowska już od dawna istniała na marginesie rosyjskiej rzeczywistości i mało kto zwracał uwagę na jej artykuły. Inny janczar Kremla – Michaił Leontiew, komentator Pierwszego Kanału rosyjskiej telewizji – przekonywał, że Politkowską zabiły wrogie władzom siły tylko po to, by władzę zdyskredytować. Więcej niż gestów chamstwa było jednak gestów solidarności. Nawet kontrolowane przez Kreml telewizje podały informację o Politkowskiej na pierwszym miejscu. – Okazywali swoją solidarność w miarę możliwości, w tych granicach, które wyznaczają im rządzący – mówi Zoja Jeroszok. Ciepło o Politkowskiej wypowiadały się takie gwiazdy telewizji jak mocno związani z Kremlem Władimir Sołowiow i Władimir Pozner. W gazetach słowa poparcia pojawiły się właściwie wszędzie, chociaż np. 40. dnia po śmierci bulwarowa „Komsomolskaja Prawda” wyszła z czołówką „Politkowska: bohaterka czy agent wpływu?” i tekstem na temat jej amerykańskiego obywatelstwa (miała amerykański paszport) i wypełniania być może poleceń Waszyngtonu. Rosyjski światek dziennikarski jest strasznie podzielony – są tu bowiem liczni dziennikarze propaństwowi, popierający Kreml i uważający, że wszyscy naokoło tylko czyhają na potknięcie Rosji. Każdy krytyk Kremla to dla nich wróg. Nie dać się zastraszyć Oprócz Politkowskiej zginęli też inni dziennikarze „Nowej Gaziety”. Jurij Szcziekoczichin, który swoimi tekstami naraził się służbie bezpieczeństwa, zmarł w 2003 roku, prawdopodobnie został otruty. Na Igora Domnikowa napadnięto w 2000 roku na klatce schodowej jego domu w Moskwie, kilka razy uderzono go w głowę, zmarł później w szpitalu. W listopadzie było głośno o pogróżkach pod adresem dwóch kolejnych dziennikarzy „Nowej Gaziety” – za artykuł poruszający problemy Północnego Kaukazu i za dochodzenie w sprawie zabójstwa Politkowskiej. W redakcji „Nowej Gaziety” pracuje teraz ok. 60 dziennikarzy. Mówią, że nie zamierzają dać się zastraszyć. Tematy Politkowskiej przejmie Wiaczesław Izmajłow. W redakcji mówią na niego „Major” – trafił do gazety w 1998 roku, prosto z rosyjskiej armii. Izmajłow, łysiejący, z jowialną, okrągłą twarzą i solidnym brzuchem to prawdziwy oficer frontowy – dwa lata w Afganistanie, później półtora roku w Czeczenii. Jego wyjazd na czeczeński front spowodowała właśnie „Nowaja Gazieta”. Był rok 1995, Izmajłow pracował jako oficer wojskowej komendy uzupełnień w miasteczku Żukowski pod Moskwą. Widział, jak 18-letni chłopcy bez żadnego przeszkolenia trafiali pod kule zaprawionych w bojach czeczeńskich weteranów. Gdy dotarła do niego dziennikarka „Nowej” Zoja Jeroszok, udzielił krytycznego wywiadu pt. „Nie chcę powoływać do takiej armii”. Kilka dni później sam siedział w ziemiance pod Groznym. Tam odnalazł powołanie – uwalniał z czeczeńskiej niewoli najpierw żołnierzy, a później także dziennikarzy i matki, które jeździły po Czeczenii, szukając zaginionych na wojnie synów. To, co widział, opisywał w „Nowej Gaziecie”. Gdy armia w końcu wysłała go na emeryturę, zatrudnił się w redakcji i dalej jeździł po Czeczenii. – Mam dyplom prawnika, mógłbym pracować jako adwokat, zarabiać dużo więcej. Jeśli jednak nie pomożemy tym ludziom, nikt inny im nie pomoże – mówi Izmajłow. On wie, jaka praca czeka go w najbliższych miesiącach. Pokazuje list adresowany do Politkowskiej, wysłany z Groznego na dzień przed jej śmiercią. Autor, który siedzi w areszcie, jest oskarżony o terroryzm, torturowany, wkrótce być może zostanie zabity w więzieniu. Oficjalnie poda się, że zmarł w wyniku choroby. Albo inny list – od mieszkańców Dagestanu. Zabito ich 16-letniego syna. Śledczy robią wszystko, by nie znaleźć winnych, chociaż wszyscy wiedzą, kto to zrobił. Obrońca spraw beznadziejnych Gdy w 1993 roku grupa dziennikarzy odchodziła z „Komsomolskiej Prawdy”, chciała założyć gazetę dla zwykłych ludzi o zwykłym życiu – bez podlizywania się władzom oraz serwilizmu, który dziennikarze widzieli w innych pismach. Stąd pomysł „Nowej Gaziety”. Pierwszy numer powstawał w bólach przez prawie pięć miesięcy, ukazał się 1 kwietnia 1993 roku. Dziennikarze sami rozdawali go na stacjach metra w Moskwie. Do dziś ukazało się ponad 1,2 tys. numerów gazety. Wychodzi ona na terenie praktycznie całej Rosji dwa razy w tygodniu (poniedziałek i czwartek), a raz w miesiącu wydaje kolorowy dodatek „Przegląd Comiesięczny”. Nakład podstawowy wynosi 171 tys. egz., do tego dochodzą wkładki przygotowywane przez „Nową Gazietę” w regionalnych tytułach. Liczą 4–8 stron, to wybór najważniejszych materiałów z „Nowej”. Po ich dodaniu łączny nakład gazety wynosi 543 tys. egz. (dane redakcji). Zwroty są ponoć małe, gazeta rozchodzi się na pniu. Tylko ok. 12 tys. egz. jest sprzedawane w prenumeracie. Dla porównania: „Moskowskij Komsomolec” ma w całej Rosji nakład 2,2 mln egz. (w samej Moskwie: 800 tys.), „Komsomolskaja Prawda” – 600 tys., „Izwiestia” – 200 tys., a „Kommiersant” – 105 tys. egz. (dane wydawców). Według badań robionych na zlecenie „Nowej Gaziety” każdy jej numer czyta kilka osób, tak więc czytelnictwo jednego wydania wynosi 2,3 mln osób. 110 tys. osób tygodniowo przegląda gazetę w Internecie (wszystkie materiały są opublikowane na stronie www.novayagazeta.ru w dniu, w którym gazeta pojawia się w kioskach). Czasami władze lokalne, zwłaszcza na Kaukazie, wykupują cały nakład, by nie dopuścić do rozpowszechnienia krytycznego wobec nich tekstu – wtedy ludzie kserują sobie ów materiał i gazeta rozchodzi się jak za komuny w samizdacie. Materiałów krytycznych wobec władz „Nowaja Gazieta” drukuje sporo, bo słynie z walki o sprawy – wydawałoby się – beznadziejne. Prowadziła zakrojoną na szeroką skalę akcję „Milicyjne bezprawie”, w ramach której opisywała przestępstwa popełniane przez milicjantów, a także np. własne śledztwo w sprawie przemytu z Zachodu do Rosji luksusowych mebli (oszustwa na dziesiątki milionów dolarów). Firmy, które się tym zajmowały, były chronione przez generałów Federalnej Służby Bezpieczeństwa i prokuratury generalnej. Wicenaczelny gazety Jurij Szcziekoczichin, który prowadził dochodzenie i opisywał je na łamach gazety, zmarł w niejasnych okolicznościach w wyniku wstrząsu anafilaktycznego. Przypuszczenie, że został otruty, bierze się stąd, że kilku innych świadków w tej sprawie zostało zastrzelonych przez płatnych zabójców. Drzwi Kremla zamknięte Łamy „Nowej Gaziety” zawsze stoją otworem dla opozycyjnych partii wyrzuconych z parlamentu i nawet najbardziej radykalnych krytyków Putina. – Jednak nie chcemy być uznawani za gazetę opozycji. Jesteśmy gazetą o określonych poglądach – demokratycznych i liberalnych – wyjaśnia zastępca redaktora naczelnego. – Nie zamykamy się w swoim getcie. Jeśli Putin robi coś godnego pochwały, gratulujemy mu. Drukujemy także teksty ludzi władzy. Odważnych ludzi z obozu rządzącego gotowych wypowiedzieć się na łamach „Nowej” jest jednak niewielu. Większość wysokich urzędników państwowych na hasło „NG” odkłada słuchawkę. Na korytarzach Dumy czy Rady Federacji deputowani odskakują jak oparzeni od reporterów „Nowej Gaziety”. Do niedawna nie miała ona akredytacji rządowej ani tym bardziej kremlowskiej. Po ciężkich bojach we wrześniu dostała w końcu akredytację przy rządzie. Na Kreml nie wpuszczą jej pewnie nigdy. Witalij Jaroszewski, szef działu społeczeństwo, wspomina, jak starał się o wywiad z Dmitrijem Kozakiem, przedstawicielem prezydenta w Południowym Okręgu Federalnym (obejmującym kaukaskie republiki). Kozak unikał kontaktów z „Nową”, aż doszło do zamkniętego spotkania z redaktorami naczelnymi gazet. Jaroszewski po spotkaniu podszedł do Kozaka i spytał, czy udzieli on wywiadu jego gazecie. Ten odmówił, uzasadniając, że taki wywiad mu zaszkodzi, gdyż w jego okręgu obudzi wrogie mu siły. – Jego odmowę wszyscy słyszeli, w ogóle się nie krępował – opowiada Jaroszewski. Więc dalej pytam: „A w przyszłości możemy liczyć na wywiad?”. Na co Kozak z przekąsem: „Tak! Za pięć lat”. Spytałem z niedowierzaniem: „Myśli pan, że będziemy wtedy jeszcze wychodzić?”. Kozak: „Wy – tak. Ja – nie”. Biedni z podniesioną głową – Ale tak nie można robić gazety – przyznaje Andriej Lipski, który swój gabinet dzieli z Jaroszewskim. – Piszemy wprawdzie jako jedyni o niewygodnych sprawach – obronie praw człowieka, złamanych ludzkich losach, milicyjnym bezprawiu – lecz zwykły czytelnik chciałby przeczytać normalną gazetę. Dlatego dajemy też materiały o sporcie, wywiady z pisarzami czy aktorami, recenzje teatralne i filmowe – tłumaczy. „Nowaja Gazieta” liczy średnio 32 strony, zwykle co najmniej połowa numeru dotyczy tematów politycznych. Często jest duży, kilkustronicowy dział śledztwo gazety. Są wywiady z politykami i teksty samych polityków. Czystych informacji jest niewiele, większość to publicystyka. W dalszej części gazety – kultura, reportaże, sport, a na ostatniej stronie materiał satyryczny lub ciekawostki. – Zanim wydaliśmy pierwszy numer gazety, Dmitrij Muratow, obecny redaktor naczelny, marzył, że o polityce będziemy pisać wyłącznie na ostatniej stronie niewielkie notatki nonparelem (najmniejszą czcionką – przyp. red.) – wspomina Zoja Jeroszok. Z prostymi kasztanowymi włosami, otulona szarą wełnianą chustą narzuconą na czarny golf, bardziej przypomina poetkę niż dziennikarkę twardo stąpającą po ziemi. Wygląda jak typowa przedstawicielka rosyjskiej inteligencji, może nauczycielka albo lekarka, która zeszła wprost ze stron wielkiej rosyjskiej literatury. Zamiast o bieżących sprawach gazety wolałaby porozmawiać o Izaaku Berlinie i swoim eseju o nim. Właśnie tacy są czytelnicy „Nowej Gaziety” – biedna, prowincjonalna inteligencja, nauczyciele, lekarze. A także mały i średni biznes. – Oni widzą, że jesteśmy po ich stronie, że nasze deklaracje nie są puste – tłumaczy sukces gazety Zoja Jeroszok. – Bo dla nas jest ważny nawet jeden człowiek, skrzywdzony albo próbujący coś zrobić z naszym krajem, w którym wszyscy chcemy żyć. Opisujemy wieś, w której wszyscy piją, ale jeden człowiek robi coś pozytywnego. Chcemy pokazać poziom, jaki można osiągnąć, nawet żyjąc w naszych warunkach. Czytelnicy gazety zapewne wyczuwają to, że dziennikarze żyją tak jak oni – biednie. Supergwiazda „Nowej Gaziety” Anna Politkowska od października miała zarabiać 30 tys. rubli (ok. 3,5 tys. zł). Wcześniej zarabiała znacznie mniej i nie zostawiła po sobie żadnego majątku. – My i pieniądze to światy równoległe – śmieje się Jeroszok. – Jeszcze niedawno gazeta nie płaciła nam przez dwa miesiące. Mówię o pensji, bo honorarium nie dostajemy od czterech lat. W przeszłości wiele razy ratowałam się tym, że odnosiłam bluzki i spódnice do komisu. Ale miałam żelazną zasadę – zostawiałam jedną francuską sukienkę i jedną francuską szminkę, żeby dobrze wyglądać na każdym przyjęciu. Nasi czytelnicy pomagają nam trzymać głowę podniesioną wysoko. Tu dzwoni CBS Z czego utrzymuje się sama gazeta, nie do końca wiadomo. Jak twierdzi Lipski, sprzedaż i prenumerata pokrywają mniej więcej połowę kosztów działalności (druk i kolportaż). – Tych pieniędzy starczyłoby na więcej, gdyby nie trzeba było płacić dziennikarzom – śmieje się Lipski. Na łamach gazety prawie nie ma reklam – na 32 kolumny jest może jedna czwarta, a w najlepszym przypadku połowa jednej strony, reklamuje się tam szkoła języka angielskiego i środek na potencję. Do ewentualnych reklamodawców dzwonią ważni ludzie i „nie radzą tego robić”. Pytany o dochody Lipski enigmatycznie mówi o „współpracy informatycznej” z różnymi firmami, a Jeroszok dodaje, że w przeszłości pomagali im bogaci przyjaciele, wśród nich stary druh redakcji Michaił Gorbaczow. Właśnie przyjaciele uratowali gazetę w 1995 roku, gdy została zamknięta i nie wychodziła przez pół roku z powodu długu wobec drukarni – pół miliona dolarów. Dzięki wpływowym przyjaciołom upiekło im się także wtedy, gdy dwaj obrażeni czytelnicy (sędzia i bankier) wygrali sprawy w sądzie o oszczerstwo, a gazeta miała zapłacić półtora miliona dolarów odszkodowania. Sprawa zakończyła się polubownie. Duża część redakcji to ludzie młodzi, którzy trafili tutaj jeszcze na studiach. Część się wykrusza, zostają najtwardsi. – Dla nich pieniądze nie mają znaczenia. Oni sądzą, że jeszcze zdążą się dorobić – tłumaczy Andriej Lipski. – Liczy się adrenalina, której ta redakcja dostarcza do woli. Tu pracują ludzie, którzy chcą się zajmować wolnym dziennikarstwem. Andriej Sołdatow, jeden z najlepszych specjalistów zajmujących się służbami specjalnymi, twierdzi, że w żadnym innym rosyjskim medium nie mógłby pisać na ten temat. – W innych redakcjach nikt nie potrzebuje faktów, tam się liczy propaganda osiągnięć władzy albo – jak w „Newsweeku” – dziennikarstwo rozrywkowe dla pracowników banków i urzędów, którzy nie mają horyzontów, mają za to pieniądze i chcą czytać proste teksty o nieskomplikowanych sprawach – opowiada Sołdatow. – Miałem frajdę, kiedy wróciłem z Gazy i zadzwonił do mnie amerykański kanał CBS, żeby zapytać, co sądzę o szahidkach (kobietach przeprowadzających samobójcze ataki bombowe – przyp. red.). Oni tam siedzą 40 lat, lecz właśnie kręcą film i uznali, że mam w tej sprawie coś do powiedzenia. Podobnie jest z Jeleną Miłasziną. Zaczęła pracę w 1996 roku, na pierwszym roku studiów dziennikarskich. Po zamachu w szkole w Biesłanie w 2004 roku przeprowadziła gigantyczne śledztwo. Przez prawie dwa lata mieszkała w Północnej Osetii, wielokrotnie jej grożono. Ale to dzięki niej wiadomo o użyciu podczas ataku na szkołę rakietowych miotaczy ognia. Dzisiaj Jelena jest szefową jednego z działów „Nowej Gaziety”. Listek figowy Kremla Wiosną tego roku, gdy „Nową” dopadł kolejny kryzys finansowy i redakcja stanęła przed wyborem – sprzedać część akcji albo zbankrutować – kolektyw zdecydował o odstąpieniu 49 proc. akcji dawnym przyjaciołom – Michaiłowi Gorbaczowowi i Aleksandrowi Lebiediewowi. Gorbaczow przejął 10 proc. akcji, resztę zabrał Lebiediew. Ten bankier jest byłym podpułkownikiem wywiadu KGB, człowiekiem ambitnym i zapewne liczy na to, że inwestycja w prasę pomoże mu w osiągnięciu politycznych celów. Z kolei nazwiska Lebiediewa i Gorbaczowa mają chronić redakcję przed zakusami władz i naciskami. Lipski twierdzi, że pierwsze efekty nowej inwestycji będą widoczne już za kilka miesięcy – kolorowy dodatek ma się ukazywać co tydzień w piątek, a od nowego roku są plany drukowania gazety trzy razy w tygodniu. Tyle że nikt w redakcji nie wie, jak będzie teraz traktował ich Kreml i do czego Putinowi jest potrzebna „Nowaja Gazieta”, skoro jeszcze pozwala się jej ukazywać. Może ma być listkiem figowym, dzięki któremu Putin może odpierać zarzuty Zachodu o dławienie wolności słowa? A może jednym z dodatkowych kanałów informacji – przecież Kreml nie może polegać wyłącznie na meldunkach FSB. W redakcji wszyscy zdają sobie sprawę, że ich los zależy od humoru Kremla. – Mamy do czynienia ze smokiem, który na razie nas nie zauważa. Niby śpi, ale wystarczy, że raz kłapnie paszczą, i nas nie ma – stwierdza ponuro Jaroszewski. Andrzej Zaucha, RMF FM, Moskwa
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter