Wydanie: PRESS 09/2006
Granice przyzwoitości,
„Hańba i gwóźdź do trumny i tak zszarganej już reputacji pisma”, „moralnie odrażająca”, „ubecka manipulacja”, „skrajnie nieodpowiedzialne”, „pozostańmy przy określeniu głupota” – tak polskie pisma przywitały artykuł „Wprost”, w którym Zbigniewa Herberta przedstawiono jako „cennego informatora SB”. Autor tekstu „Donos Pana Cogito” Jakub Urbański napisał m.in., że Herbert „miał świadomość, iż przekazane przez niego informacje posłużą do rozpracowywania polskiej imigracji”, a także „deklarował w rozmowach z esbekami pełną lojalność”. Podtytuł „Przez ponad trzy lata Zbigniew Herbert kontaktował się z bezpieką” pozwalał czytelnikowi wysnuć wniosek: Herbert donosił SB. Nie do obrony Nawet ultraprawicowy „Nasz Dziennik” poczuł się w obowiązku bronić honoru Herberta, określając treść tekstu jako insynuację. Rada Etyki Mediów wydała krytyczne oświadczenie, pisarze i artyści wystosowali list otwarty w obronie dobrego imienia poety, zareagowali duchowni i politycy. Chyba nigdy przedtem media zarówno z prawa, jak i lewa nie były tak zgodne w ocenie. – Taka solidarność wypowiedzi wynikała ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Jest całkiem zrozumiała jako reakcja na haniebną publikację opluwającą wybitnego człowieka – mówi Katarzyna Kolenda-Zaleska, dziennikarka TVN-u. – Tego tekstu w żaden sposób nie dało się obronić. Zresztą „Wprost”, który przecież rzadko przeprasza za swoje publikacje, za tę przeprosił – mówi Piotr Mucharski, sekretarz redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Istotnie, 17 sierpnia – dzień po opublikowaniu artykułu – redakcja „Wprost” umieściła na stronie internetowej tygodnika komunikat podpisany przez redaktora naczelnego Piotra Gabryela: „Zbigniew Herbert nigdy – w żadnej formie – nie współpracował z SB, a wszelkie jego kontakty z bezpieką były bezwzględnie na nim wymuszane. Wielki Poeta jest więc wyłącznie ofiarą totalitarnego systemu”. Do Polskiej Agencji Prasowej wysłane zostało oświadczenie, w którym naczelny „Wprost” przeprosił żonę poety Katarzynę Herbert i czytelników, którzy poczuli się urażeni tekstem „Donos Pana Cogito”. Tłumaczył, że „intencją autora artykułu i redakcji nie było sugerowanie, że Zbigniew Herbert współpracował z SB, a jedynie zasygnalizowanie, jak bardzo bezpieka w PRL-u niszczyła ludzi”. Stanisław Janecki, pierwszy zastępca redaktora naczelnego „Wprost”, całą sprawę starał się wyjaśnić w tekście „Tragizm Pana Cogito”, również opublikowanym na stronie internetowej „Wprost”. Napisał m.in.: „chcieliśmy tym artykułem wywołać publiczną debatę o brzemieniu zniewolenia w czasach PRL”, i przeprosił za nieudolność w przekazaniu tych intencji. Brakło pytań Zdaniem Jacka Żakowskiego, publicysty „Polityki”, tekst „Donos Pana Cogito” potwierdził tylko powszechne niezbyt pozytywne opinie na temat samej redakcji. Jacek Rakowiecki, zastępca redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”, dodaje: – Mam wrażenie, że „Wprost” robi materiały sensacyjne, naciągane, o charakterze tabloidowym. Dobrze się stało, że redakcja szybko i uczciwie zareagowała. Mam nadzieję, że w takich wypadkach to będzie teraz ich standard. Dziennikarze wytknęli przede wszystkim niedociągnięcia warsztatowe w tekście. – Tekst „Wprost” należy do kategorii poważniejszych błędów dziennikarskich – mówi Cezary Michalski, zastępca redaktora naczelnego „Dziennika”. Również Wojciech Czuchnowski z „Gazety Wyborczej” zgadza się z tą opinią. – Tam jest masa błędów, od braku porządnego researchu po opieranie się jedynie na materiałach Instytutu Pamięci Narodo-wej – ocenia. Dodaje, że akta IPN-u nie powinny być punktem dojścia, lecz punktem wyjścia. – Jest w nich dużo danych, choćby adresów czy telefonów, więc można dotrzeć do świadków zdarzeń – mówi. Autor „Donosu Pana Cogito” ma 39 lat, w zawodzie jest od 1991 roku, wcześniej pisał m.in. do „Głosu Wybrzeża”, „Dziennika Bałtyckiego”, „Gazety Wyborczej”, do miesięczników „Meblarstwo” i „Gazeta Przemysłu Drzewnego”. Był także reporterem Sekcji Polskiej BBC. We „Wprost” jest od czerwca br. Na sprawę kontaktów Herberta z SB trafił podczas rozmowy z jednym z historyków, który wspomniał również o „Zeszytach Historycznych” z opracowaniem materiałów z teczek IPN-u na temat Herberta. – Potraktowałem to jako materiał, który może być aktualny w kontekście debaty o lustracji i nowelizacji ustawy lustracyjnej. Dotarłem do wszystkich wcześniejszych publikacji na ten temat. Zastanowiło mnie, dlaczego nikt dokładnie nie zbadał sprawy, dlaczego nikt wcześniej nie chciał jej ruszać – opowiada Urbański. W redakcji zapadła decyzja o publikacji artykułu. Zdaniem Piotra Zaremby, publicysty „Newsweek Polska”, dziennikarz zawsze powinien zadawać pytania. – Nie jest złą rzeczą, że autor zajął się sprawą Herberta. Jednak czasem jedno zdanie zmienia charakter całej publikacji – mówi. Zdaniem Andrzeja Kaczyńskiego, dziennikarza „Rzeczpospolitej”, najpierw trzeba spojrzeć krytycznie na materiały w aktach, potem odpytać świadków i ekspertów. – Gdyby autor tak postąpił w tym przypadku, w tekście nie pojawiłyby się takie wnioski. Przecież z materiałów widać, że Herbert opowiadał bzdury SB, łgał im w żywe oczy, żeby się odczepili – mówi Andrzej Kaczyński. Jako największy błąd dziennikarze wytykają „Wprost” odkrywanie Ameryki. – Oskarżenie Herberta o współpracę z SB, podczas gdy jego biografia jest ogólnie znana, to poważny błąd całej redakcji – uważa Wojciech Czuchnowski. Urbański powoływał się na raporty esbeków, którzy podkreślali w nich, że „szczerze się zaangażował” oraz że jest „skrupulatny i dokładny”. Ale nie przywołał wyników wcześniejszych badań dotyczących materiałów z rozpracowywania Zbigniewa Herberta przez SB w latach 1967–1970. Ponadto dokumenty, na których opierał się Urbański, już w 2005 roku opublikowały paryskie „Zeszyty Historyczne”. O sprawie napisały wtedy „Zeszyty Literackie”, „Tygodnik Powszechny” i „Gazeta Wyborcza”. – Uznaliśmy, że na ten temat jest coś więcej do pokazania niż to, co napisała pani Joanna Szczęsna z „Gazety Wyborczej” – wyjaśnia Stanisław Janecki z „Wprost”. – Chciałem postawić pytanie, gdzie są granice w rozmowach z SB, czy powinno się je było w ogóle prowadzić. Chciałem pokazać, że nawet tacy ludzie jak Herbert byli przez bezpiekę wodzeni na pokuszenie – tłumaczy Urbański. Tekst z „Zeszytów Historycznych” przywołał w swoim artykule tylko raz. Nie wspomniał o wynikach zamieszczonego w nich opracowania autorstwa Grzegorza Majchrzaka i Małgorzaty Ptasińskiej-Wójcik, w którym autorzy wykluczyli współpracę Herberta z SB. Majchrzak po artykule we „Wprost” mówił, że tłumaczył Urbańskiemu, iż Herberta nie można uznawać za agenta. W dodatku dziennikarz „Wprost” nie zaznaczył w swoim tekście, że IPN pośmiertnie przyznał Herbertowi status pokrzywdzonego. Artykuł z perspektywy Stanisław Janecki tłumaczy, że tekst Urbańskiego przeszedł „rutynową działalność redakcyjną”. Czytali go m.in. zastępca szefa działu krajowego, a także on sam i Piotr Gabryel, redaktor naczelny. – Przed publikacją kilka osób miało pewne wątpliwości, ale nie przewidywaliśmy, że odbiór będzie aż taki. Chcieliśmy poszerzyć debatę w kwestii lustracji o to, czy można było spotykać się z SB, czy nie. Skoro nie było tej dyskusji po publikacji, to znaczy, że popełniliśmy błąd – mówi Janecki. – Naszym błędem było to, że tekst pisał dziennikarz, a nie historyk z IPN-u. Należało położyć większy nacisk na zarys historyczny, a mniejszy na werwę publicystyczną. Jesteśmy mądrzy po szkodzie – dodaje. Piotr Zaremba zauważa: – „Wprost” padł ofiarą podkręcania tezy. Budowa tytułu i leadu sprawia, że tekst, który mógłby być potrzebny, stał się tego przeciwieństwem. Dziś Urbański przyznaje: – Żałuję, że zabrakło opinii, która mocno podkreśliłaby niezłomność Herberta w późniejszych latach. Zabrakło też informacji o tym, jak bezwzględnie esbecy traktowali ludzi, z którymi się kontaktowali. Brakuje historycznego kontekstu, artykuł napisałem z perspektywy 2006 roku. Janecki informuje, że współpraca redakcji z Urbańskim będzie kontynuowana, ale pali się teraz nad nim lampka ostrzegawcza. Kuroń to nie Herbert Piotr Mucharski, odnosząc się do zgodnej krytyki całego środowiska wobec publikacji „Wprost”, podkreśla: – Najważniejsza w tej sytuacji była osoba Herberta, który zarówno dla zwolenników IV RP, jak i obrońców III RP jest niekwestionowanym autorytetem. Stąd ta solidarność ponad podziałami. Media nie wykazały już takiej jedności po artykule „Życia Warszawy”, w którym opisano negocjacje Jacka Kuronia z SB. Jacek Rakowiecki, zastępca redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”, wyjaśnia: – Niektórych, chociaż zaznaczam, że ja się do nich nie zaliczam, drażnią błędy z młodości Kuronia. Tekst o Kuroniu ukazał się kilkanaście dni po tekście o Herbercie. Według „ŻW” historycy natrafili w IPN-ie na materiały dowodzące, że Jacek Kuroń w latach 1985–1989 prowadził z bezpieką rozmowy, które miały charakter negocjacji politycznych. Tytuł artykułu na pierwszej stronie był sensacyjny: „Kuroń prowadził negocjacje z SB”. – Opublikowaliśmy fragmenty pracy historycznej, która została napisana na podstawie dokumentów IPN-u, o tym, że SB rozmawiała z opozycją. Pokazywaliśmy tylko charakter negocjacji. Nie napisaliśmy, że Kuroń nie był bohaterem – tłumaczy Andrzej Załucki, redaktor naczelny „ŻW”. Adam Michnik, redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”, na łamach swojej gazety napisał, że redakcja „ŻW”, informując, iż Jacek Kuroń negocjował z bezpieką, „postąpiła podle”. Ale przypadek Kuronia w przeciwieństwie do przypadku Herberta został wykorzystany przez media bardziej do podgrzewania sporów między sobą niż do walki z dziką lustracją. Michnik napisał też w felietonie: „Opozycja demokratyczna i podziemie solidarnościowe – wedle najlepszych wzorów springerowskiego brukowca »Bild«– zostało w »Dzienniku« opisane manierą znaną z »Żołnierza Wolności« w najgorszych latach PRL”. W odpowiedzi na to Robert Krasowski, redaktor naczelny „Dziennika”, napisał na drugi dzień tekst pt. „Michnik sięgnął bruku”. Dowód dla polityków Kilka dni po tekście we „Wprost” Senat wykreślił z projektu ustawy o IPN-ie zapis o możliwości dostępu dziennikarzy do akt za zgodą prezesa instytutu. Arkadiusz Mularczyk, poseł Prawa i Sprawiedliwości oraz autor projektu nowelizacji ustawy lustracyjnej, powiedział wówczas, że na decyzję Senatu mogła wpłynąć publikacja we „Wprost”. Stanisław Janecki nie wierzy w ten argument. – To wygodna wymówka. Wszystkie te pomysły pojawiły się już przed naszą publikacją – mówi. Piotr Zaremba uważa jednak: – No cóż, politycy mieli dowód, a przynajmniej pretekst, że dopuszczenie dziennikarzy do akt może mieć przykre konsekwencje. Ewa Milewicz z „Gazety Wyborczej” dziwi się tylko, że dziennikarze dają się złapać w pułapkę w pogoni za newsem, zwłaszcza w takim temacie, jakim jest lustracja. – Redakcje się cieszą, że ustrzeliły newsa, a nie myślą o tym, że przy okazji obcinają głowy – mówi Milewicz. Sebastian Kucharski, ML
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter