Wydanie: PRESS 09/2006
Wina obu stron
Pierwszą gazetą, która atakowała mnie z imienia i nazwiska, była sowiecka „Prawda”. Był rok 1984. Cztery lata później swoich czytelników ostrzegała przede mną polska „Trybuna Ludu”. Tak samo jak ówczesny organ Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej postąpił niedawno „Nasz Dziennik”. Poinformował, że korespondenci niemieccy w Warszawie „przyzwyczaili się do tego, że Polskę można bezkarnie obrażać”. W dawnym ustroju ataki „Prawdy” i „Trybuny Ludu” były w środowisku zachodnich dziennikarzy tytułem do chwały, chociaż nie to było intencją redakcji. Dzisiejsze ataki „Naszego Dziennika” po prostu się ignoruje. Jednak wszystkim dziennikarzom zagranicznym pracującym w Polsce dało do myślenia to, że w ślady „Naszego Dziennika” poszedł „Dziennik”. Komentator tej gazety prof. Zdzisław Krasnodębski, który od wielu lat mieszka na stałe w Bremie, w tekście „Niemiecka prasa nas atakuje” (8–9 lipca br.) opisał spisek korespondentów niemieckich, którzy rzeko- mo ze złej woli dostarczają swoim czytelnikom „błędnych informacji” o Polsce. Niewątpliwie mamy do czynienia z klasycznym przykładem teorii spiskowej, którą warto drobiazgowo przeanalizować. Związani z Polską Czy są więc dowody na antypolskie nastroje wśród niemieckich korespondentów? To mało prawdopodobne. Wręcz odwrotnie – większość korespondentów jest osobiście związana z Polską. Wśród nich są autorzy książek, które krytyka niemiecka bez wyjątku ocenia jako polonofilskie. Korespondent gazety ekonomicznej „Handelsblatt” Reinhold Vetter, który – jak ja – ma żonę Polkę, jest znawcą polskiej architektury i autorem książek o dziedzictwie kulturalnym Polski. Korespondent konserwatywnej gazety „Die Welt” Gerhard Gnauck ma matkę warszawiankę. Opublikował tom reportaży o Warszawie, napisany z wielką sympatią, a nawet miłością do tego miasta. Z kolei prześladowaniu inteligencji polskiej przez okupantów niemieckich podczas II wojny światowej poświęcona była praca magisterska Gabrieli Lesser, korespondentki berlińskiej „die tageszeitung”. Dwa lata temu Lesser została bohaterką prasy polskiej, bo procesowała się z nią Erika Steinbach. Ja sam zaś jestem autorem czterech książek o Polsce i o stosunkach polsko-niemieckich. We wszystkich ważne miejsce zajmuje terror niemiecki wobec Polaków w czasie okupacji. Absurdem jest wiązanie z grupą korespondentów niemieckich antypolskich nastrojów. Z drugim zarzutem Krasnodębskiego wypada się jednak częściowo zgodzić: faktycznie można znaleźć w prasie niemieckiej „błędne informacje” o Polsce, ale są to przypadki pojedyncze i generalnie nie korespondenci ponoszą za nie odpowiedzialność. Mają jedną wspólną cechę – potwierdzają niemieckie stereotypy o Polakach, np. że Polska jest krajem zacofanym, ciemnogrodem, że część społeczeństwa kultywuje tradycyjny antysemityzm, a Polacy lubią eksponować swój status wiecznej ofiary. Antysemityzm i faszyzm W pierwszej kategorii – umacniania stereotypów – mieści się informacja, którą wiosną powtarzały prawie wszystkie niemieckie media. Dyrekcja policji berlińskiej ostrzegała przed tłumami agresywnych kibiców z Polski, którzy w czasie mundialu mieli oblegać niemieckie miasta w strefie przygranicznej, by oglądać mecze na telebimach. Policja twierdziła, że w Polsce mecze nie będą transmitowane, ponieważ telewizja nie ma środków na zakup praw. Innymi słowy: w Polsce panuje bieda, więc Niemcy mają się bać hord biednych chuliganów. Komentarze tego typu powtarzały się też przed meczem Niemcy–Polska w Dortmundzie. Były bezpodstawne, na co po fakcie, niestety, niemieckie media już nie zwracały uwagi. Jednak część polskich mediów również nie wykazała się obiektywizmem w czasie mundialu. Na przykład „Wiadomości” TVP pokazały przed meczem w Dortmundzie grupę niemieckich neonazistów liczącą jakieś 200 osób, która skandowała hasła antypolskie. Tylko że TVP nie pokazała grupy demonstrantów niemieckich liczącej ok. 3 tys. osób, która protestowała przeciw neonazistom. Prasa polska uznała za wiadomość pierwszej kategorii to, że jakaś mała firma w Niemczech sprzedawała koszulki z napisem: „W 1939 roku potrzebowaliśmy 30 dni, aby pokonać Polskę. W 2006 roku wystarczy 90 minut”. Nie znalazłem żadnej informacji o tym i żadnego zdjęcia w prasie niemieckiej. Raporty o neonazistach i o koszulkach pasują idealnie do tezy o powrocie ideologii nazistowskiej w Niemczech – tezy, która znów staje się popularna w Polsce, podczas gdy w wyborach do Bundestagu partie o takim profilu nie zdobyły nawet procentu głosów. Niemieckie media z kolei lubią eksponować u Polaków zjawiska pozwalające przykleić im łatkę antysemitów. Z jednej strony zmniejsza to ciężar odpowiedzialności za zbrodnie III Rzeszy, z drugiej – wynika z rachunku sumienia niemieckiego społeczeństwa. Potępianie wszystkich form antysemityzmu dwa pokolenia po wojnie jest stałym elementem dyskursu politycznego w Republice Federalnej. Nie jest to koniunkturalizm – odpowiada głębokiemu przekonaniu, że nie wolno dopuścić do powrotu ideologii nazistowskiej. Niewątpliwie istnieje w Republice Federalnej tendencja do przerysowywania problemów. Radio Maryja przez część niemieckiej prasy jest przedstawiane jako rozgłośnia, która prowadzi kampanię antysemicką w stylu goebbelsowskim. Nie odpowiada to oczywiście faktom, chociaż od czasu do czasu pojawiają się na antenie akcenty antysemickie. Dla opinii publicznej w Niemczech ważne w tym kontekście było to, że prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński wielokrotnie bronił Radia Maryja przed atakami prasy liberalnej i lewicowej. Część mediów niemieckich interpretowała jego zaangażowanie w sprawy rozgłośni jako obronę pozycji antysemickich. W konsekwencji berlińska „die tageszeitung”, gazeta bliska środowiskom alternatywnym i Zielonym, przedstawiła Kaczyńskiego po wyborach do Sejmu grubymi literami na pierwszej stronie jako „antysemitę”. Nigdy nie opublikował sprostowania tego zarzutu – a prawdopodobnie tu trzeba szukać początku awantury wokół satyry o „polskim kartoflu”, która ukazała się w tym dzienniku kilka miesięcy później. Z kolei awanturę w niemieckich mediach sprowokowała wypowiedź ministra obrony Radka Sikorskiego o niemiecko-rosyjskim projekcie gazociągu przez Bałtyk. Według informacji Agencji Reutera Sikorski na konferencji w Brukseli w kwietniu tego roku nazwał ten projekt problematycznym, bo w Polsce jest porównywany z paktem Ribbentrop–Mołotow. Okazało się, że był to komentarz nieoficjalny, poza obradami. Merytorycznie był uzasadniony, bo rzeczywiście część polskich polityków i publicystów widzi w tym projekcie spisek niemiecko-rosyjski przeciw Polsce. Sikorski wcale nie dał do zrozumienia, że solidaryzuje się z tą opcją, ograniczył się tylko do podsumowania debaty. Jednak prasa brukowa w Niemczech donosiła, jakoby postawił znak równości między projektem gazociągu a paktem o rozbiorze Polski. „Bild-Zeitung” przeprowadził wywiady z posłami do Bundestagu – oburzenie było ogromne. „Bild” napisał nawet, że Sikorski porównał Angelę Merkel z Hitlerem. Nierówny znak równości Zamieszanie wokół nieoficjalnej wypowiedzi ministra Sikorskiego potwierdza tezę popularną w Niemczech: Polacy przy każdej okazji, nawet niezwiązanej bezpośrednio z przeszłością, lubią wypominać im Hitlera. W oczach Niemców jest to chwyt psychologicznie wygodny dla Polaków, bo w tym momencie nie muszą się starać o analizę danego problemu. Teza ta wcale nie jest absurdalna, co pokazują konkretne przykłady. W grudniu 2005 roku korespondent „Die Welt” w Polsce Gerhard Gnauck opublikował tekst o debacie wśród polskich intelektualistów na temat zaangażowania wojsk polskich w Iraku. Tekst był podsumowaniem debaty, nie zawierał autorskiego komentarza – lecz mimo to był ostro dyskutowany przez polskich internautów. Dyskusję tę zauważyła redakcja „Super Expressu” i błędnie zinterpretowała tekst Gnaucka jako krytykę pod adresem polskiego rządu. Tabloid opublikował artykuł atakujący „Niemców, którzy mają czelność nas pouczać”. Ilustracja do tekstu: Hitler odbiera paradę wojsk niemieckich w Warszawie. Gnaucka nawet nie poproszono o komentarz. Podobny zabieg zastosowała „Gazeta Wyborcza”, gdy trzy lata temu, w listopadzie 2003 roku, reportaż o sporze rozwodowym pewnej pary polsko-niemieckiej opatrzyła tytułem „Nowy Lebensborn”. Według tekstu sąd rodzinny zakazał ojcu rozmawiać po polsku z synem mieszkającym na stałe z matką Niemką. Niezależnie od tego, że sąd zdementował tę informację, powstaje pytanie: jak można stawiać znak równości między decyzją urzędową w państwie demokratycznym a zbrodniczym programem państwa totalitarnego? Symbolem zbrodniczego reżimu jest pismo „Der Stürmer”, organ propagandy antysemickiej III Rzeszy. Stawianie znaku równości między nim a „die tages-zeitung”, która w swojej publicystyce dużo energii poświęca walce z neonazistami, świadczy o historycznej ignorancji – i w Republice Federalnej jest odbierane jako skandal. Pikanterii aferze wokół satyry „o polskim kartoflu” dodali politycy partii rządzącej, kierując sprawę do prokuratury i argumentując, że autor satyry posługuje się językiem wziętym z „Der Steiner”, zamiast „Der Stürmer”. Steiner to był akurat uczciwy podoficer Wehrmachtu występujący w dwóch popularnych filmach hollywoodzkich, który walczył z nieuczciwymi esesmanami… Dwa sensy Argumentacja w dyskusji o aktualnych problemach, w której polska strona posługuje się aluzjami do narodowego socjalizmu, nie jest skuteczna wobec Niemców, ponieważ jest odbierana z oburze- niem. Ignoruje bowiem wysiłki Niemców o przeprowadzenie głębokiego rachunku sumienia. W przypadku gazociągu informacje o zagrożeniu ekologicznym byłyby niewątpliwie bardziej skuteczne. Tylko że teza o antypolskim spisku ewidentnie odpowiadała wyobrażeniom części polskich mediów. Może dlatego żadna z gazet opiniotwórczych nie opublikowała informacji dostarczonej przez niemiecką ambasadę w Warszawie. Według niej MSZ w Berlinie od początku drogą dyplomatyczną informował Warszawę o tym projekcie, lecz rząd ówczesnego premiera Leszka Millera nie wykazał zainteresowania współpracą. Jak ustaliła komisja śledcza ds. PKN Orlen, rząd prowadził w tym czasie własne rozmowy zakulisowe z Moskwą. Również w przypadku emocji, które budzi określenie „polskie obozy”, media niemieckie widzą problem, który raczej ich nie dotyczy, ponieważ w Niemczech nikt nie kwestionuje, że obozy w okupowanej Polsce były niemieckie. W ramach akcji „Przeciw polskim obozom”, przeprowadzonej przez „Rzeczpospolitą”, nasza gazeta, razem z „The New York Times”, „The Wall Street Journal”, „The Economist” i „Haaretz”, została oskarżona o fałszowanie historii. Powód takiego wyroku: pisma te opublikowały artykuły, w których użyto określenia „polskie obozy” zamiast „niemieckie obozy w okupowanej Polsce”. „Rzeczpospolita” zarzuciła redakcjom, że chcą obciążyć Polaków odpowiedzialnością za te obozy. Napiętnowanie tych pięciu gazet byłoby uzasadnione, gdyby inkryminowane pojęcie „polskie obozy” dopuszczało interpretację, że chodzi o obozy założone przez Polaków. Tak jednak nie jest. W naszej gazecie na przykład pojęcie to znalazło się w artykule o planowaniu przez hitlerowskie kierownictwo w willi nad jeziorem Wannsee w Berlinie akcji systematycznego mordowania Żydów wschodnioeuropejskich. W artykule jasno powiedziano, że chodzi o niemieckich oprawców, że określenie „polskie obozy” rozumiane jest wyłącznie w sensie geograficznym. Nasza redakcja zgadza się, że lepiej tego pojęcia unikać. Ale nie akceptuje piętnowania pod hasłami, „walka o prawdę” i „przeciwko kłamstwu”, które sugerują, że gazeta chce fałszować historię – podczas gdy w rzeczywistości opublikowała artykuł właśnie o winie niemieckiej. „Rzeczpospolita” wyrwała pojęcie „polskie obozy” z kontekstu, stąd zniknął ów sens geograficzny. Nasz redaktor naczelny w liście do „Rzeczpospolitej” nazwał tę metodę „manipulacją, która szkodzi imieniu naszej gazety” i prosił o publikację swojego komentarza w rubryce „Listy czytelników”. Jedyną reakcją „Rzeczpospolitej” był krótki list od adwokata z odmową publikacji. W redakcji w Monachium odmowa została odebrana jako naruszenie zasad etyki dziennikarskiej oraz cenzura, a cała akcja – jako marketing polityczny. Zresztą w publicystyce niemieckiej do dziś nie było ani jednego przypadku przypisywania Polakom odpowiedzialności za obozy w okupowanej Polsce. Steinbach, czyli monstrum Akcja „Rzeczpospolitej” nie osiągnęła swojego celu u adresatów, podobnie jak słynny fotomontaż na okładce „Wprost”, który pokazał Erikę Steinbach w uniformie SS siedzącą okrakiem na kanclerzu Schröderze. Prawdopodobnie redakcja miała cele marketingowe – ale politycznie okładka była golem samobójczym. Bardzo pomogła Erice Steinbach w debacie w Republice Federalnej i jednocześnie zdyskredytowała polską krytykę projektu Centrum przeciwko Wypędzeniom. Jak wiadomo, Erika Steinbach w latach 90. chciała zablokować przyjęcie Polski do Unii Europejskiej, dopóki kwestia roszczeń i odszkodowań nie zostanie uregulowana. Ciekawe jest jednak, jak mało polskich redakcji informowało, że już dawno z tego zrezygnowała. Pełnomocnik niemieckiego rządu ds. praw człowieka, były NRD-owski dysydent Günter Nooke, skrytykował polskie media za jednostronność w relacjach o projekcie Centrum przeciwko Wypędzeniom. Sugerował, że dziennikarze boją się pisać niezależnie, żeby uniknąć konfliktu ze swoimi redaktorami naczelnymi i z władzami państwa. Nie uważam, że ocena Nookego sytuacji prasy w Polsce odpowiada rzeczywistości. Jednak dają do myślenia prywatne rozmowy z polskimi dziennikarzami, którzy dotarli do informacji, że rodzice Eriki Steinbach w Rumi wcale nie wyrzucili polskiego właściciela z domu, w którym mieszkali. Płacili mu czynsz i mieli z nim dobre stosunki. Szefowie tych dziennikarzy jakoś nie są zainteresowani publikacją podobnych relacji. W prasie niemieckiej już dawno powstało pytanie, dlaczego polskie media potrzebują takiego monstrum, za jakie Erika Steinbach jest podawana? Dlaczego żaden z polskich dziennikarzy nie próbował wyjaśnić, czemu prominentni Niemcy, którzy uchodzą za przyjaciół narodu polskiego, wciąż popierają Steinbach? Ponieważ trzeba tworzyć tradycyjny wspólny front przeciw Niemcowi, który chce nas arogancko pouczać (albo pluć w twarz)? Zgadzam się jednak ze stanowiskiem polskich publicystów, że u wielu Niemców czuje się pewną arogancję wobec Polaków. Sam miałem podobne odczucie, jadąc samochodem z polskimi numerami do Niemiec… Klimat agresywny Polscy dziennikarze natomiast poczuwają się bardziej niż ich niemieccy koledzy do pewnej misji. Pełnią funkcję nie tylko komentatorów i analityków, lecz często też agitatorów, aktywistów, propagatorów pewnej opcji politycznej – a nawet obrońców honoru ojczyzny. Codziennością w Polsce są ataki na inne gazety – zachodnie redakcje wolą udawać, że suwerennie ignorują konkurentów. Nie znam innej stolicy europejskiej, w której klimat w środowisku dziennikarskim byłby tak napięty i pełen agresji jak w Warszawie. Nie znam też innego środowiska dziennikarskiego, które byłoby tak blisko związane ze światem polityki. Może tu trzeba szukać jednego z wyjaśnień polsko-niemieckich kontrowersji w mediach? Po stronie niemieckiej nie widzę bowiem takiej identyfikacji dziennikarzy z programami politycznymi. Zadaniem każdego dziennikarza jest obserwowanie, jak rządy odnoszą się do wolności prasy, do kary śmierci, do gospodarki rynkowej, do zasadniczych praw obywatelskich. Jednak twierdzenie „Wprost” (w numerze z 3 września br.), że „w niemieckich mediach bracia Kaczyńscy są gorsi od Łukaszenki”, jest po prostu groteskowe. Autor artykułu Zdzisław Krasnodębski nie podaje żadnego przykładu na potwierdzenie tej tezy, redakcja natomiast zilustrowała tekst faksymile artykułu korespondenta „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Konrada Schullera, niezawierającego żadnego złośliwego czy ostrego słowa o prezydencie i premierze. Niemieccy korespondenci w Warszawie bardziej umiarkowanie opisują plany obecnego rządu polskiego niż ich koledzy z Francji, Włoch, Wielkiej Brytanii czy USA. Bez wyjątku są przyjaźnie nastawieni do Polski – inaczej nie zostaliby tu tak długo. Ostatnie badania pokazują, że większość elity niemieckiej również myśli pozytywnie o Polsce – zresztą pierwszy raz w historii. To, czy ten nastrój się utrzyma, zależy również od mediów niemieckich i polskich. Thomas Urban Korespondent niemieckiego dziennika „Süddeutsche Zeitung” w Warszawie i Kijowie. Wcześniej kierował biurem gazety w Moskwie, pracował też dla agencji prasowych w Paryżu i Nowym Jorku
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter