Wydanie: PRESS 08/2006
Po strachu
Zastrzegający sobie anonimowość polski dyplomata na placówce w USA mówi z rezygnacją: – W amerykańskich środowiskach opiniotwórczych utrwala się teraz przekonanie, że Polska w czasie II wojny światowej to tylko Jedwabne, Auschwitz i Kielce. Teraz – czyli po ukazaniu się na amerykańskim rynku kolejnej książki Jana T. Grossa: „Fear: Anti-semitism in Poland after Auschwitz” („Strach. Antysemityzm w Polsce po Auschwitz”). Dotyczy ona pogromu Żydów w Kielcach dokonanego przez Polaków 4 lipca 1946 roku. Po „Sąsiadach” Gross, profesor prestiżowego Uniwersytetu Princeton, uchodzi w Stanach za autorytet, jeżeli chodzi o sprawę Holocaustu w Polsce i stosunki polsko-żydowskie. Jego nowa książka została przyjęta tak, jak tylko mógł sobie wymarzyć: pochwalne omówienia na czołówkach głównych dzienników w USA, autorstwa wybitnych nazwisk. Znając jednak tezy Grossa, trudno się Polakom z tego cieszyć. Jego zdaniem bowiem polski powojenny antysemityzm wynikał z poczucia winy spowodowanego postawą wobec Żydów podczas wojny. Gross pisze: „Żydzi byli tak przerażający i niebezpieczni dla Polaków nie z powodu tego, co Polakom zrobili, lecz z powodu tego, co Polacy zrobili Żydom”. Siła recenzji Książka „Fear” nie weszła na listy bestsellerów, ponieważ nie jest lekturą lekką i przyjemną, w której gustują Amerykanie. Jednak inteligencja ją czyta, zachęcana entuzjastycznymi recenzjami zamieszczanymi przez prestiżowe tytuły. Recenzjami zdecydowanie nieprzychylnymi Polakom. John M. Reed z amerykańskiej agencji Consultants In Public Relations radzi, żeby nie przejmować się tym, jak książka Grossa wpłynie na wizerunek Polski w USA. – Nie ma sensu jej atakować, bo tylko zrobicie jej reklamę – instruuje. Jednak z punktu widzenia public relations jest to praktycznie jedyna książka o pogromie kieleckim na amerykańskim rynku. Nie powstała żadna kontrrecenzja ukazująca nieścisłości pracy Grossa, która pokazałaby tragedię powojennego pogromu w szerszym kontekście, z przypomnieniem całej historii stosunków polsko-żydowskich, skomplikowanej genezy antysemityzmu, także na tle europejskim. Jaki jest więc obraz Polaków w oczach Amerykanów, którzy dzieło Grossa bądź jego recenzje czytali? Emocjonalny pean Elie Wiesela na cześć pracy Grossa opublikował „The Washington Post” w dodatku o książkach. Wiesel, laureat pokojowej Nagrody Nobla, napisał m.in.: „Antysemityzm przetrwał najbardziej w Polsce”, „Gross zmusza Polskę do stawienia czoła przeszłości”. Choć podkreślił, że nie należy winić całej Polski za powojenne pogromy, gdyż wina zbiorowa nie istnieje. Znany dziennikarz David Margolick orzekł w „The New York Times”, że były premier Izraela Icchak Szamir miał rację, mówiąc o „wyssaniu przez Polaków antysemityzmu z mlekiem matki”. „Wypowiedź Szamira, który sam był polskim Żydem, może razić jako obraźliwa, upraszczająca i rasistowska, ale cokolwiek Gross może sądzić na ten temat, raczej podpiera on opinię Szamira, niż ją dyskredytuje” – napisał Margolick. Thane Rosenbaum recenzujący książkę Grossa w „The Los Angeles Times” uznał: „...na zawsze odbiera ona Polsce prawo przedstawiania się jako niewinny obserwator nazistowskich okrucieństw”. Odnosząc się do tezy Grossa o współudziale Polaków w plądrowaniu żydowskich majątków jako przyczynie powojennego antysemityzmu, napisał zaś: „Rezultatem unicestwienia polskiego żydostwa był natychmiastowy awans społeczny polskich chrześcijan. Hitler zadał druzgocący cios polskiemu nacjonalizmowi, ale wtórnym efektem jego rasistowskiego szaleństwa było sztuczne wzmocnienie samooceny polskich chłopów. Z Holocaustu wyszli oni jako nowa klasa średnia, wytwór grabieży i niesprawiedliwego wzbogacenia”. Najbardziej niesprawiedliwa była recenzja Joan Mellen w „The Baltimore Sun”: „Antysemityzm był tak głęboko osadzony w kulturze Polski, że nawet bycie świadkiem okropności Auschwitz i Treblinki nie odciągnęło szerokich odłamów polskiego społeczeństwa od morderczego planu oczyszczenia ich kraju z Żydów. Różnili się od swych nazistowskich okupantów tylko tym, że byli gorzej zorganizowani”. Słaby odzew Nieliczne głosy pojawiające się w mediach w obronie wizerunku Polski utonęły w powodzi nieprzychylnych opinii. Norman Boehm (mąż Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm, pisarki i byłej sekretarki Melchiora Wańkowicza) napisał w „The News Journal”, że w Polsce „nie ma więcej antysemityzmu niż gdzie indziej” i przypomniał, że „Polska przyjmowała Żydów wtedy, gdy inne kraje europejskie ich wypędzały”. Redakcja skontrowała go jednak listami od czytelników podkreślających, że „...wierzą każdemu słowu napisanemu przez Grossa”. Polemikę z Grossem podjął Charles Chotkowski z Komisji Dokumentacji Holocaustu przy Kongresie Polonii Amerykańskiej. Ukazała się ona jednak tylko w „Warsaw Business Journal”, piśmie anglojęzycznym wychodzącym nie w USA, ale w Polsce. Za oceanem dostępne jest w Internecie. Ambasador Polski w Waszyngtonie Janusz Reiter wysłał listy do redakcji „The Washington Post” i „The Baltimore Sun”. Wytknął w nich recenzentom ahistoryczne ujęcie stosunków polsko-żydowskich, posłużenie się książką dla podparcia z góry przyjętych tez i podsycanie antypolskich przesądów. Niestety, takie listy z ambasad odbierane są jako pisane z urzędu i nie mają dużej siły przekonywania. Tak więc książka Grossa przyczynia się do utrwalania w USA najgorszych stereotypów o polskim antysemityzmie. „Polskie obozy śmierci” wciąż straszą w amerykańskich mediach. To wcale nie razi tamtejszego czytelnika wychowanego na uproszczonej wersji historii II wojny światowej. Ostatnie lata przynosiły pewną poprawę, m.in. dzięki emisji filmu telewizji CNN o powstaniu warszawskim i monografii na ten temat Normana Daviesa oraz książce Lynn Olsen i Stanley Cloud o Dywizjonie 303. Dziś jednak znowu odchodzi to w niepamięć. – Tamte książki kupowała głównie Polonia na prezenty pod choinkę, a książki Grossa czytają elity opiniotwórcze – mówi polski dyplomata. Tylko długofalowo Powołanie przez polski rząd rzecznika Ministerstwa Spraw Zagranicznych Andrzeja Sadosia na pełnomocnika ds. ochrony i promocji wizerunku Polski w świecie nie było reakcją na pogarszający się wizerunek naszego kraju w USA, tylko na artykuły w niemieckiej prasie ośmieszające braci Kaczyńskich. Trzeba mieć nadzieję, że pełnomocnik zajmie się jednak wizerunkiem Polski i Polaków, a nie tylko rządzących polityków. Sadoś zapowiedział w mediach, że „nie będzie reagował na różnego rodzaju publikacje prasowe, lecz będzie podejmował działania w perspektywie średnio- i długoterminowej”. To ostatnie radzą nam fachowcy od PR z amerykańskich agencji. Chris Hayes z agencji Edelman Inc. zaleca, żebyśmy odwracali uwagę od przeszłości, a kierowali ją na teraźniejszość i przyszłość. – Trzeba mówić Amerykanom o sytuacji w Polsce, jak bardzo Polska się rozwinęła. Są trudności, lecz jesteście przecież gospodarczą gwiazdą Unii Europejskiej – radzi. Zaleca też spokój wobec książki Grossa. – Odpowiadając na takie teksty, trzeba być ostrożnym. Prostować nieścisłości, przekłamania, ale też uwzględniać delikatność tematu, rozumieć emocje z nim związane i szanować wrażliwość drugiej strony. Jeśli zrobi się tu coś pochopnie, można wyrządzić więcej szkody niż pożytku. Podobnie uważa Sally Painter, szefowa Dutko Global Advisors, firmy zajmującej się lobbingiem i PR, specjalizującej się w doradzaniu rządom Europy Środkowo-Wschodniej. – Książka Grossa traktuje o odległej przeszłości. Tymczasem w ostatnich dziesięciu latach społeczność amerykańsko-żydowska i polski rząd razem współpracowały, aby wprowadzić Polskę do NATO. I udało im się to – mówi. Tylko że w USA nie ma dziś większego zainteresowania naszym krajem. Przebłyski ciekawości pojawiają się co jakiś czas, jak w okresie debaty przed inwazją na Irak. Amerykańscy spece od PR podpowiadają, że Polska mogłaby zainspirować wydanie w USA książki napisanej przez amerykańskiego lub polsko-amerykańskiego autora, pokazującej np. Polaków ratujących Żydów w czasie wojny – i odpowiednio ją wypromować. Allison Bozniak, prezes waszyngtońskiej agencji Lincoln Park Public Relations, pracującej m.in. dla rządu Rumunii, komentując reakcję polskiego ambasadora, mówi, że listy do redakcji nie zaszkodzą, ale nie można się ograniczać do jednorazowej akcji. – Trzeba się starać o publikację artykułów w czołowych dziennikach na kolumnach z opiniami. Nie tylko ambasador mógłby zabrać głos, przydałby się tekst samego prezydenta. Niektórzy prezydenci tak robią. Wymaga to jednak chociażby umiejętności docierania do amerykańskich mediów. Trzeba mieć kontakty z najważniejszymi redakcjami i sieciami telewizyjnymi. Do zainteresowania tematem i przekonania do jego podjęcia przydają się inteligencja i autorytet, a nieraz osobisty urok. Czasem można zadziałać na zasadzie „przysługa za przysługę”, prosząc media o neutralny tekst i obiecując im w zamian newsa. Nie ma co przy tym liczyć na pomoc amerykańskiej Polonii, która od lat zawodzi w promocji własnego wizerunku. Jej słabość polityczna utrudnia przebicie się do amerykańskich środowisk opiniotwórczych. Powodem jest też słabość intelektualna. Polacy w USA nie wykształcili i nie wykreowali swoich elit opiniotwórczych, jak np. dziennikarzy, uczonych czy artystów. Rumunia przed nami Na początku tego roku, jeszcze przed wydaniem książki Grossa, ale po kolejnej serii doniesień w amerykańskich mediach o „polskich obozach zagłady”, konsul generalny Polski w Nowym Jorku Krzysztof Kasprzyk zwrócił się do agencji PR Fleishman-Hillard Inc. o pomoc w walce z tym stereotypem.Wiceprezesem tej firmy jest Jeff Weintraub, znawca spraw polskich, były działacz Komitetu Żydów Amerykańskich, najbardziej życzliwej Polsce organizacji żydowskiej w USA. Fleishman-Hillard przedstawiła plan wstępnych badań pilotażowych w wybranych grupach społecznych, które ustaliłyby, jaki jest wizerunek Polski w opiniotwórczych kręgach w Ameryce. Od tego bowiem należałoby rozpocząć działania na rzecz jego poprawy. – Kształtowanie wizerunku to oddziaływanie na stereotypy: podtrzymywanie pozytywnych i walka z negatywnymi. To drugie jest trudniejsze. W Ameryce nie jesteśmy w stanie sami skutecznie tego robić. Wiemy, co chcemy robić, lecz nie mamy know-how. W sferze masowej komunikacji w USA public relations jest częścią tego mechanizmu – mówi konsul. Koszty wstępnego rozpoznania przedstawione mu przez Fleishman-Hillard Inc. wyniosły 100–200 tys. dol. – Naszej ambasady nigdy nie było na to stać – mówi inny dyplomata. Polska ambasada nie korzysta nawet z usług firm lobbingowych, chociaż czynią to placówki wielu innych państw – w tym biedniejszych od Polski, jak Serbia i Rumunia. Natomiast Niemcy wydają w Ameryce na działania public relations 30–50 mln dol. rocznie. Tomasz Zalewski, Waszyngton Autor jest korespondentem PAP-u i „Polityki”
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter