Wydanie: PRESS 08/2006
Weź mnie rozbaw
Podobno nienawidzi Pan „małych, zmanierowanych gwiazdorków”, a tymczasem sam prowadzi program, w którym to właśnie dzieci są bohaterami.
Muszę rozróżnić prywatne upodobania od pracy, a prowadzenie programu „Duże dzieci” to jest praca. Przyznam, że po blisko roku jego obecności na antenie zweryfikowałem swoje poglądy na temat przemądrzałych dzieci. Bo wielu kandy-datów do miana besserwissera okazało się dużo milszymi i mniej tresowanymi, niż wydawało mi się na początku.
Wszystkowiedzący bracia Maciej i Paweł Królowie również?
Również. Najpierw nieufnie podchodziłem do wszechstronności tych bliźniaków, lecz program po programie dowodzili, że oni po prostu tacy są. Ucieszyło mnie to, bo najgorsze są wytresowane dzieciaki, które męczą się nie mniej niż ja – obserwowane przez rodziców siedzących na widowni zachowują się, jakby odrabiały lekcje.
Pan świadomie odgrywa rolę dobrego wujka?
Nie odgrywam żadnej roli. Dawno temu przekonałem się, że męczy mnie odgrywanie kogoś. Gdy któryś dzieciak mnie wkurzy, to go ochrzanię. Daje to dobry impuls w kontaktach z nimi. Widzą, że nie jestem słodkim wujkiem, który za pieniądze szczerzy zęby i któremu można wejść na głowę.
Program jest montowany – ilu z tych spontanicznych reakcji dzieci nie widzimy?
Rejestracja odcinka trwa do trzech godzin, czasem dłużej, a zostaje z tego 50 minut. To naturalne, że wiele rzeczy znika. Tylko że bywają tematy przewodnie, które okazują się zupełnie nienośne. Żeby zrobić z tego program, trzeba bardzo eksploatować dzieciaki, pytać o różne rzeczy. Chociaż obawiam się, że ponieważ wciąż występują te same osoby, program może stracić na autentyczności. Niektóre dzieci już poczuły się gwiazdami, podczas gdy niewiele mają do powiedzenia. Może potrzebne będą jakieś zmiany personalne od jesieni.
W TVP ma Pan jakoś więcej szczęścia jako prowadzący niż jako autor. „Szansa na sukces” jest emitowana bez przerwy od kilkunastu lat, również „Duże dzieci” okazały się sukcesem. Tymczasem programy Pana i Krzysztofa Materny – „MdM” czy „MaMa” – zniknęły z anteny.
Sam nie wiem, czemu tak jest. „MdM” był na antenie TVP przez dobrych parę lat. Jest to program o tak pojemnej formule i istnieje tyle niewyeksploatowanych pomysłów, że długo moglibyśmy go jeszcze robić. Nawet dwukrotnie były prowadzone w tej sprawie rozmowy z kierownictwem telewizji. Ale już się pogubiłem w meandrach podejmowania decyzji na korytarzach Woronicza. To jest tak: od jednego ważnego redaktora otrzymuję zapewnienie, że jeśli w ciągu tygodnia prześlemy konspekt, nastąpi spotkanie produkcyjne. Piszemy, a potem ów redaktor jest nieosiągalny przez dwa miesiące, następnie nie odpowiada nawet na listy. W telewizji publicznej zaginęła elementarna kultura kontaktu z autorami. Ręce mi opadają. Druga sprawa to to, że Krzysiek Materna i ja absolutnie i patologicznie nienawidzimy antyszambrowania. Jeżeli ktoś mówi: „Proszę to przesłać” – to przesyłamy, a jeśli on wyrzuca to do kosza, nie będę za nim chodził, ścigał go na prywatnych spacerach z psem i wyskakiwał z krzaków: „Tu jestem!”.
Sądzi Pan, że obecne władze TVP zmienią te zwyczaje?
Ja już przeżyłem tyle władz TVP, że nawet nie byłbym w stanie wymienić prezesów, których zdążyłem obejrzeć na dziewiątym piętrze przy Woronicza.
Gdy w TVP ktoś dochodzi do władzy, przestaje być tym, kim był wcześniej?
Niekiedy dostaje takiego odpału, że to aż niewiarygodne. Po prostu doktor Jekyll i mister Hyde. Inni redaktorzy starają się zachować normalność i przyzwoitość, ale są zupełnie bezradni wobec tajemniczych układów albo dyktatu słupków oglądalności.
Może jednak powtarzany schemat: na przykład Pan jako doktor Werner, a Materna jako siostra Irena, trochę się już przejadł telewidzom?
Może. Tylko niech ktoś mi da szansę przedstawienia czegoś innego. Jeżeli jednak niedawno w plebiscycie „Gazety Telewizyjnej” wybrano mnie na pierwsze miejsce w kategorii showman telewizji marzeń, to znaczy, że widzowie pozytywnie reagują na to, co proponujemy.
Produkt mój i Krzyśka nie spada poniżej pewnego poziomu. I nawet po latach nie wstydzę się go. Jeśli komuś nie odpowiadają nasze poczucie humoru czy pomysły, trudno. Zadziwiające jest, że mimo nieobecności naszego duetu w telewizji wciąż znajduję w Internecie nasze kawałki, które ludzie sobie wymieniają.
Gdyby Panów program wrócił na antenę, obojętne w jakiej wersji, ma już mocną konkurencję. „Szymon Majewski Show” w TVN-ie prezentuje podobne poczucie humoru.
Jako widz mam swoją opinię na temat emitowanych programów. Wiem, czego byśmy nie robili, wiem, co chcielibyśmy zrobić. Mówiąc dyplomatycznie: wszystko, co w telewizji zatrąca o talk-show i rozrywkę, można traktować jako naszą konkurencję, bo pewnie w tej konwencji byłby nasz program.
Może przyszedł czas, by wrócić z programem satyrycznym do radia? Myślał Pan o reaktywowaniu czegoś na kształt trójkowego „Nie tylko dla orłów”?
Spotykamy się co pewien czas z byłymi autorami tego cyklu – na tym się kończy. Historia jest taka sama jak w przypadku telewizji. Nie będziemy chodzić za kolejnymi redaktorami i prosić się. „Nie tylko dla orłów” jest powtarzany w ramach „Powtórki z rozrywki” w Programie III. Wielu redaktorów ma świadomość jego istnienia. Ale najwyraźniej decydujący o programie nie mają potrzeby podania słuchaczom czegoś nowego. Dokonane ostatnio zmiany w kierownictwie radiowej Trójki pewnie przyniosą jakieś rezultaty, ale sam Krzysztof Skowroński przyznaje, że musi najpierw dokładnie się Trójce przyjrzeć. Bardzo mnie ciekawi, w którym kierunku ta stacja będzie teraz zmierzać. Dotychczasowe próby ścigania się z komercyjnymi rozgłośniami niczego nadzwyczajnego nie przyniosły.
Nie kusi Pana, by po raz trzeci spróbować zrobić własne radio?
Już mi się nie chce. Pierwsze, Radio Kolor, było bardzo dobre, tylko samobójcze ekonomicznie. Drugie, Radio Pogoda, dobrze sobie radzi. Może w kontekście moich różnych zajęć zabrzmi to kokieteryjnie, lecz tak naprawdę w wieku późnej pięćdziesiątki lubię pisać w domu i mieć trochę czasu dla siebie. Nie chce mi się już rozwalać głową muru.
Odnoszę wrażenie, że jest Panu trudno rozstać się z niektórymi mediami, mimo że współpraca nie układała się najlepiej. Mówię o Programie III i TVP.
A jest alternatywa?
Są przecież stacje komercyjne.
Może jestem już za stary na takie gwałtowne szukanie miejsca dla siebie? Myśląc o radiu, czuję pewną gorycz, ponieważ radio najbardziej lubię i wydaje mi się, że umiem je robić. Jeśli chodzi o telewizję – pewnie można wysnuć taki wniosek jak pański. Tylko jedna rzecz mnie ogranicza: bardzo nie lubię występować w każdym możliwym miejscu i pewnie z tego powodu kwalifikuję się do grupy muzealnej. Jeżeli przez kilkanaście lat byłem związany z Woronicza choćby poprzez „Szansę na sukces”, nie chciałbym wyskakiwać jednocześnie z okienek w Polsacie, TVN-ie czy gdziekolwiek indziej. Uważałem, że istnieje niepisana umowa między mną a TVP, iż moje programy robiłem głównie w telewizji publicznej. Jeśli tamta strona tego nie ceni, to nie jest mój problem.
Prowadził Pan jednak z Krzysztofem Materną program w Telewizji Puls.
To było wtedy, gdy telewizja publiczna wywaliła nas za próg, oba nasze programy zdjęto i nie mieliśmy nic. Nie było tak, że poszliśmy szukać innej stacji – parę dni później otrzymałem telefon od kierownictwa Pulsu z pytaniem, czy zrobilibyśmy program u nich. To było wielkie wyzwanie – robić program pięć razy w tygodniu. Z samej ciekawości wskoczyliśmy do tej głębokiej wody. Uważam, że nie ma się czego wstydzić, to były dobre programy. Inna sprawa, że oglądalność Pulsu była żadna.
Znajduje Pan sporo czasu dla projektów Agory: pisze Pan felietony w „Gazecie Stołecznej”, tłumaczy piosenki dla „Dużego Formatu”, nagrał bajki dla dzieci wraz z Magdą Umer i Pan je promuje…
Może Agora uznała, że mogę się jej przydać w paru miejscach. To wszystko akurat robię z przyjemności, a poza tym mam spokojne sumienie, bo nie wymuszałem tych propozycji.
Udział w reklamie sieci radiowej Agory Złote Przeboje też był niewymuszony?
To był jednorazowy epizod, trwający tylko trzy tygodnie. Zrobiłem to po koleżeńsku, jako współtwórca tej stacji. Uznałem, że wypada.
A wypadało, by w tym samym czasie pojawił się Pan w reklamie Heyah?
To z kolei nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Zawsze pilnuję, żeby takie rzeczy nie kolidowały ze sobą. Trudno, było – minęło. Lecz nie występuję co drugi wtorek w jakiejś reklamie. Robię to rzadko, kapryszę, nie chce mi się, wielu ofert nie akceptuję, bo nie odpowiada mi obecność w kontekście jakichś produktów.
Zbiegiem okoliczności było to, że prowadził Pan tegoroczną galę Wiktorów i jednocześnie odbierał Wiktora?
To był świadomy zabieg telewizji. Zapytano mnie, czy poprowadzę uroczystość, wiedząc, że dostanę Wiktora za osobowość telewizyjną. Przyznam, że jakoś nie miałem poczucia fałszu, normalna robota.
Wyglądało, jakby był Pan przytłoczony blichtrem gali i stracił swój zwykły dystans oraz autoironię – co tak się sprawdza podczas gali „Szansy na sukces”. Jakby się Pan gdzieś w tej wiktorowej pompie zagubił.
Sprawnie pan to ujął. Tylko że widownia finału „Szansy na sukces” jest niesamowita. To ludzie, którzy przez kilka lat z rzędu wykupują bilety awansem i szarpią się o miejsca w Sali Kongresowej. Przez te kilkanaście lat na widowni Kongresowej był absolutny full, trzy tysiące osób siedzi murem niezależnie od tego, czy konkurs jest opóźniony, czy jest dobry, czy trochę gorszy. Ja się tam czuję trochę tak jak w radiu – u siebie.
Natomiast gala Wiktorów w Teatrze Polskim to był występ przed widownią zaproszoną, zblazowaną, warszawkową. Nie próbuję się z nią zaprzyjaźnić jak z tą w Sali Kongresowej, bo ona sama tego nie potrzebuje. Jak to zwykle bywa na tego typu imprezach, część widzów jest w miarę uprzejmie nastawiona, a część reprezentuje postawę „No to weź mnie teraz rozbaw”. Mógłbym zdejmować spodnie, przebrać się za kaczuszkę, stanąć na rękach i się przewrócić, ale to jest bezcelowe. Dlatego galę poprowadziłem na tyle spokojnie i z dystansem, jak dalece czułem, że można bez przymilania się. Na tym polega przystosowanie się konferansjera do widowni.
Wiedział Pan przecież, jaka to będzie publiczność.
Wiedziałem. I pomyślałem, że może warto spróbować czegoś cięższego, pójść tam, gdzie mnie nie witają na dzień dobry wielkimi owacjami, tylko obserwują i czekają, co zrobię. To było takie troszkę męskie spojrzenie w oczy nowemu wyzwaniu.
Spojrzałby Pan w te oczy jeszcze raz?
Oczywiście.
Rozmawiał Andrzej Klim
Zobacz fragmenty programu "Duże dzieci"
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter