Wydanie: PRESS 03/2006
Z buntu, gniewu i z lęku
W liście z 25 lipca 2004 roku Gustaw Holoubek napisał: „Przyjąłem pani pracę po prostu jako rodzaj rozmowy ze mną. Rozmowy niezmiernie szczerej i prawdziwie człowieczej”. Tamtego lata opublikowałam w „Gazecie Wyborczej” reportaż o aktorze. Niewielki cytat z jego listu to najcelniejsza odpowiedź na pytanie, co stanowi esencję reportażu. Tajemnica Wchodzę do gabinetu. Kazimierz Dejmek obrzuca wzrokiem moje czarne oficerki i mruczy: – I cóż pani tak wchodzi jak dragon? Uprzedzono mnie, że potrafi być brutalny. Pytam o Teatr Nowy w Łodzi. Zaciągając się papierosem, cedzi: – Nooo taaak, pani jest z tego pokolenia, które nie umie mówić przedniojęzykowego „ł”... Nigdy nie żałowałam tej pierwszej, kłującej rozmowy z Dejmkiem. W następnych latach odsłaniał przede mną inne twarze, spośród których najbardziej lubiłam tę – z ostatniej rozmowy o Leonie Schillerze – rozluźnioną, pełną czułości dla świata. I kiedy umarł, uznałam, że jestem nieźle przygotowana do tematu „Dejmek”. Dobrze rozumiałam słowa jego współpracowników: nastawiał igły i nie pozwalał się dotknąć, bo bał się zranienia. Mam w pamięci falstart mojego pierwszego spotkania z Gustawem Holoubkiem. Druga połowa lat 90., pytam go o wieloletniego dyrektora teatru Ateneum Janusza Warmińskiego. Ciekawi mnie epizod, o którym gdzieś przeczytałam: mieli zwyczaj spacerować razem nocami mostem Poniatowskiego. Instynktownie czuję, że temat ich rozmów to ważny trop. Ale aktor, odpowiadając pięknymi zdaniami, z ironią w oczach, nie mówi nic. Jestem wściekła, gdy wychodzę z gabinetu, wpadam na wieszak. W 2004 roku był już chyba w innym punkcie swojego życia – właśnie wrócił ze szpitala, jego słowa nie fruwały lekko po pokoju, lecz niosły jakąś ciemną treść. Zapytałam o rozmowy na moście. I wtedy opowiedział mi o gorzkich początkach swej kariery w Warszawie, gdy w Teatrze Polskim ignorowano jego „dzień dobry”, czekał miesiącami na rolę, a kostium przeszywano mu ze starych kostiumów. Dotknęliśmy w rozmowie wrażliwego miejsca. Powiedział: – I wykrzyczałem tego Sartre’a strasznie energicznie... Jak wydobyć z człowieka jego tajemnicę? Przychodzę punktualnie. W zeszycie mam w pogotowiu szczegółową listę zagadnień, daty, fragmenty wypowiedzi, do których nawiązuję. Nie trzymam się jej sztywno, podążam za rozmówcą, ale on musi czuć, że poruszam się w jego historii swobodnie. Mówię wprost, o co mi chodzi. Niczego nie udaję. Nie skracam dystansu. (Gdy ktoś proponuje formę „ty”, odpowiadam: „Chętnie, ale po publikacji”. Bo ta forma w gruncie rzeczy wcale nie zbliża). Pozwalam częstować się tylko herbatą, w kawiarni płacę rachunek. To daje mi poczucie niezależności. Nagrywam, bo lubię patrzeć w oczy rozmówcy. Nie popędzam go, choć zwykle skręca mnie niecierpliwość. Toleruję za długie wstępy, dygresje, rozgrzewkę, która jest mu potrzebna. Lecz przy pierwszej okazji konkretnym pytaniem osadzam go w miejscu i czasie, które mnie interesują. – Jaki był widok z okna pana pokoju w domu rodzinnym? Albo: – Jest rok 1946. Przyjeżdża pan do Łodzi na egzamin u Schillera... (Użyty w pytaniu czas teraźniejszy od razu zanurza rozmówcę w określonej sytuacji, i o to mi właśnie chodzi). W swym liście z 2004 roku Gustaw Holoubek napisał, że dziś ludzie niezmiernie rzadko prowadzą ze sobą istotne rozmowy. Ja dodam, że mają ogromną i niezaspokojoną potrzebę, by ktoś ich wysłuchał. Kiedy czasem zapada milczenie, nie wpadam w popłoch, nie podsuwam usłużnie nowego wątku. Milczenie kryje namysł bohatera. Opowieść księdza Adama Bonieckiego o aresztowaniu jego ojca – rankiem w sypialni, na oczach dzieci – i jego rozstrzelaniu przetykana była gęstą ciszą, której nie śmiałam przerwać. Po pauzie wynurzały się z niej bezcenne dla mnie szczegóły: znamię w kształcie litery „l” na różowym policzku Niemca, słowa pożegnania. W takich chwilach, gdy bohater się odsłania, dopadają mnie schizofreniczne emocje. Ekscytacja – prawie cyniczna? – że zdołałam go otworzyć. I głos, który przywołuje mnie do porządku: – Ktoś cię obdarował swoją historią, obchodź się z nią ostrożnie, bo dotyczy ludzkich uczuć. Temat Czasem spada nagle i nie pozwala dokończyć śniadania. O sprawie ginekologa Wacława Deca usłyszałam w porannym radiu w 1997 roku. Kuria archidiecezji łódzkiej odmawia mu pogrzebu liturgicznego z powodu jego publicznych wypowiedzi o aborcji. Chcę poznać losy człowieka, już opatrzone etykietą: kanon 1184 – jawny grzesznik. Tamten reportaż powstał z iskry buntu wobec szybkich wyroków, z gniewu na czarno-białe kategorie moralne. Odtąd – gdy przychodzi do mnie temat – ufam własnym emocjom. Jeśli czuję chłód, nie podejmuję tematu. Teatr wchłaniał mnie, rozrastał się pośród moich reporterskich wątków. Schiller. Warmiński. Korzeniewski. Łomnicki. Swinarski. Dejmek. Ich losy splatają się, więc szłam od jednego do drugiego. Teksty stopniowo układały się w spójną opowieść o postawach polskiej inteligencji – od dwudziestolecia, poprzez PRL, do współczesności. Stanowią oś zbioru moich reportaży „Wytrąceni z milczenia”. Lecz najbardziej ekscytują mnie te zalążki tematów, których istnienia domyślam się we własnych lękach, tłumionych przez lata. Uwierający temat starości, wreszcie wydobyty i rozbrojony latem 2005 roku. Pytanie o sens cierpienia, które nieustannie przykładam do moich bohaterów. (Dlaczego Jaracz wypija dwa flakony jodyny i podcina sobie żyły? Dlaczego Mikołajska połyka 40 tabletek valium?). Śmierć, wokół której kręcę się w 2001 roku, aby – jak pisze Montaigne – odjąć jej dziwność. Tło Nim zadałam pierwsze pytania dotyczące myśli filozoficznej Tadeusza Kotarbińskiego, spędziłam miesiąc w czytelni Biblioteki Narodowej. Lista lektur obejmuje kilkanaście pozycji. (Plus czasopisma okresu przedwojennego oraz teczki z wycinkami prasowymi). A oto niewielki fragment listy rozmówców: Świeżawski, Pelc, Rudniański, Kołakowski, Pomian, Szacki... Niestosownością byłoby zająć im czas bez należytego przygotowania. Wieloletnia szefowa działu reportażu „Gazety Wyborczej” Małgorzata Szejnert napisała prowokacyjnie we wstępie do jednej z książek, że reportaż prasowy jest właściwie nonsensem. Ślamazarny, zawsze spóźniony w porównaniu z telewizją, drogi i pracochłonny. „Wydajność reporterów jest na ogół rozpaczliwie niska...”. To prawda. W reportażu o Łomnickim opis jego roli w głośnej sztuce „Gdy rozum śpi” Valleja zajmuje jedenaście linijek. Aby powstał ten akapit, musiałam przeczytać całą sztukę. Miejsce Pozwolono mi dotknąć scyzoryka, który od śmierci Klemensa Szaniawskiego wciąż leży na jego biurku, jakby właściciel miał za chwilę po niego wrócić. Pozwolono mi zważyć w dłoni puszkę amerykańskiej kawy instant, którą Witold Kula przyniósł w kieszeni z wojennej tułaczki. Zajrzeć do szafy, w której wdowa po Janie Józefie Lipskim przechowuje jego kurtkę (delikatnie dotyka materii i ten gest mówi mi wiele o jej uczuciu do męża). Poprzez miejsca zbliżam się do bohatera. Przedmioty przenoszę do reportaży. Przyglądam się operacji chirurgicznej (tekst o transplantacjach). W prosektorium (tekst o śmierci) uzyskuję dokładne informacje o urządzeniu chłodni i zabiegach kosmetycznych przy zwłokach. Nie pozwolono mi wejść do tunelu łączącego szpital z prosektorium, ale dokładnie opisano sposób przewożenia zwłok i kolor prześcieradeł (granatowe). A wszystko po to, bym mogła umieścić bohatera w jego naturalnym pejzażu. Więź Stało się zatem coś niezwykłego: bohater dopuścił mnie do udziału w swoich sprawach. Już nas łączą chwile intymnej opowieści. Splątałam się z jego historią, którą będę przecież opisywać. Rozporządzam nią. Bohater jest w moich rękach. Gdzie podziała się owa cudowna pewność własnych sądów, towarzysząca mi w pierwszych latach pracy reporterskiej? Coraz więcej wątpię i coraz ostrożniej wydaję wyroki. Czy Schiller – komunizujący, demonstracyjnie katolicki, a potem podlizujący się partii – to mały koniunkturalista? Dlaczego Stanisław Ossowski przyjął we Lwowie paszport sowiecki? Bohdan Korzeniewski objął Teatr Narodowy w 1952 roku, gdy noc stalinowska była jak atrament. Nienasycony w swoich ambicjach reżyserskich karierowicz? Ale w jego wywiadach z tamtego okresu można przeczytać ze zdumieniem, że w planach repertuarowych umieścił wielkich polskich romantyków, wówczas zabronionych! Naiwny? Chciał przechytrzyć władzę? Widzę tylko fragment rzeczywistości, górne warstwy zdarzeń. Opiszę je, niech mojego bohatera oskarżają i... usprawiedliwiają. Wystrzegam się więc przymiotników. Wolę pokazywać sytuacje. Oto Łomnicki beszta studenta: – Mistrzu? Jaki mistrzu, mów do mnie „Boże”! Oto Korzeniewski strofuje pracownika teatru: – Proszę wyjść, zapukać jeszcze raz i poczekać, aż poproszę! Niedopowiedzenie bardziej wprawia w ruch myśli czytelnika niż nazwanie wszystkiego po imieniu. Obraz bardziej pobudza wyobraźnię niż wyliczanie cech. Czytelnik sam wyciągnie wnioski. Czy to znaczy, że reportaż jest obiektywny? Nie. W reportażu autor stara się być uczciwy wobec bohatera, czytelnika i siebie. Usiłuje oświetlić postać ze wszystkich stron. Ale to ja kładę akcenty, ode mnie zależy koloryt, filtruję historię poprzez własne doświadczenia, wrażliwość i system wartości, którego nie amputuję przecież podczas pisania. Stoję w cieniu, nie ma mnie w tekście, wystrzegam się wszelkiego „ja”, a jednak w tajemniczy sposób jestem złączona z bohaterem i opisując go, oświetlam też siebie. On mną również rozporządza. Gdy obmyślam tekst, bohater zaczyna rozpychać się w moim życiu; wkracza do mojego domu, do rozmów, choć nigdy nie przenoszę znajomości z nim na grunt prywatny; rozrasta się w mojej głowie. Śnią mi się dialogi i akapity. Trawię jego historię. To oznacza wewnętrzne wzbogacenie i zarazem spustoszenie. Bo zaniedbuje się własne sprawy. A kiedy już postawię kropkę, z ulgą go porzucam. Chowam papiery do archiwum. Uwalniam się od historii. I na jakiś czas ogarnia mnie pustka. Tworzywo Zbieram je zawsze w przytłaczającym nadmiarze. Wypisuję na płachcie papieru węzłowe zdarzenia i zaznaczam strzałkami, które wątki warto spleść. To jest kręgosłup tekstu. Nadziewam nań drobniejsze epizody, posłużą do budowy obrazów. Nakładam kolor: cytaty z dzieł, fragmenty listów, komentarze rozmówców. Gdy tworzywo się gdzieś zgęszcza, wstawiam dialogi – one wpuszczają do tekstu powietrze. Nadmiar materiału bezwzględnie usuwam. Nawet po selekcji pisanie sprawia mi ogromną trudność. Unikam cyfr, skomplikowanej nomenklatury, strony biernej – obciążają język. Opis nie może być upiększającym makijażem, ma służyć akcji. Akcja musi rozwijać się w wielu kierunkach i warstwach. Niech bohater mówi własnym językiem. Początek tekstu ma uderzać, jak choćby takie zdanie: „Boniecki sprzedał skórę diabłu”. Wciągać: „O jedenastej zajmują stolik w kawiarni Bliklego, w sali dla niepalących”. Żeby czytelnik pomyślał: „I co dalej?”. Podczas promocji mojego zbioru reportaży w listopadzie 2005 roku prof. Jerzy Jedlicki wytknął mi, że nie opowiadam historii po bożemu – od urodzenia do śmierci bohatera. Tnę chronologię, bo czytelnika nie interesuje rozwodniona codzienność bohatera, tylko chwile, w których życie nabiera intensywności. Lubię, kiedy opowieść zawraca, jak kapryśna rzeka, i za każdym powrotem niesie nowe epizody, i pogłębia wiedzę czytelnika o bohaterze. W reportażu o Bohdanie Korzeniewskim kilkakrotnie przywołuję jego dramat „Odejście Fausta”, napisany w starości. Znużony Faust, który przemawia do swego odbicia w staroświeckim lustrze, to Korzeniewski. Rozrzucone w tekście fragmenty dramatu coraz bardziej odsłaniają mojego bohatera: jego stosunek do Boga, pragnienie miłości. Nie wszystko wolno napisać wprost. Opowiadano mi pikantne szczegóły o obsesji seksualnej jednej z postaci. Napisałam o tej sprawie inaczej – posługując się cytatem z noweli, w której mój bohater wystąpił w roli nienasyconego kochanka. Opowiadano mi drastyczne detale o chorobie Błagi Dymitrowej. Zamiast fizjologią posłużyłam się wstrząsającym wierszem tej bułgarskiej poetki. (Szczególnie uważnie traktuję bohatera, który nie może się już obronić). Dwukrotnie, na prośbę bohaterek, zaniechałam druku gotowych reportaży w „Wysokich Obcasach”. Na prośbę poety Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego wstrzymałam pracę nad reportażem o nim. Nie warto forsować tekstu na siłę. Ale zdarzyło się też tak, że kiedy przy autoryzacji jedna z żon Łomnickiego wycofała niemal wszystkie kluczowe kwestie, nie pozwoliłam przetrącić kręgosłupa mojemu tekstowi. Zamieniłam jej wypowiedzi na mowę zależną. Skończony reportaż czytam nazajutrz ponownie i zastanawiam się nad każdym wątkiem: co stracę, jeśli go usunę? Czy konstrukcja się rozpadnie, czy bohater zblednie? (Jeśli nie – wycinam wątek). Znów czytam i analizuję każdy akapit: jego logikę, język, rolę w tekście. Wyrzucam sceny, które wyrażają to samo. Oczyszczam zdania z powtórzeń. Dobieram celniejsze słowa. Wreszcie czytam tekst głośno, wtedy brzmi trochę obco i łatwiej mi wychwycić fałszywe tony. Tytuł wymyślam zwykle na końcu. Staram się, by zawierał czasownik, który doda zdaniu impetu. Język Czytam poezję, bo uczy skrótu, metafory, kondensacji, puenty, rytmu. Namiętnie podsłuchuję rozmowy, które toczą się przy kawiarnianych stolikach. Chwila Dlaczego uprawiam ten okropnie męczący zawód? Nie jest dla mnie misją. Jest ruchem, nieustannym przemieszczaniem się w różne przestrzenie intelektualne i mentalne, które mnie ciekawią. Moi bohaterowie dostarczają mi wzruszeń. Wytrącają z rutyny własnych myśli. Irytują. Doprowadzają do wściekłości. Wynoszą ponad targowisko dnia codziennego. Nie czynią mnie lepszym człowiekiem, a jednak uczłowieczają. Czasem świecą jasnym przykładem, jak Tadeusz Kotarbiński, w którego życiu odnalazłam nadzwyczajną harmonię i szlachetność. I nawet pomyślałam przez chwilę, że taki los może być odbiciem jakiegoś wyższego porządku w świecie. Magdalena Grochowska „Gazeta Wyborcza”
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter