Wydanie: PRESS 03/2006
Obrona przez histerię
Czy aby nie demonizujemy polityków? Ich opinie, że nie ma wolnych mediów albo że stworzą jakiś ośrodek monitorowania mediów, wywołały debatę o wolności słowa, jakiej dotąd nie było. Bertold Kittel: Nie demonizujemy ich. Po prostu zdajemy sobie sprawę, że o wolność słowa i niezależność zawodu dziennikarza trzeba dziś codziennie walczyć. Rząd nie ma prawa ingerować w rynek medialny. Słuchając Jacka Kurskiego, dochodzę do wniosku, że jedyną obroną przed polityczną akcją uderzającą w media jest urządzanie histerii przy każdej próbie politycznej ingerencji. Badaniem rynku medialnego powinny się zajmować instytucje naukowe, a nie rząd. Prawo prasowe określa, w jaki sposób zakłada się gazetę i nikt nie ma prawa wprowadzać ograniczeń. Polityczna ingerencja w te sprawy to skandal, i dobrze, że środowisko w taki sposób reaguje. Ośrodek monitorowania mediów może być dla dziennikarzy niebezpieczny? Anna Marszałek: Sądząc po skuteczności, a właściwie jej braku w przypadku prokuratur, raczej nie powinniśmy się obawiać, że taki ośrodek będzie bardzo skuteczny. Ale może utrudniać dziennikarzom pracę. B.K.: A co właściwie miałby robić i w jaki sposób działać? Mamy już przecież przyakademickie ośrodki badające częstotliwość publikacji. Zdaje się, że politykom bardziej zależy na śledzeniu przepływu pieniędzy między wydawnictwami. Co jednak w wypadku, gdy akcjonariuszem jakiejś gazety okaże się podejrzana spółka? Jak ów ośrodek miałby reagować? Patrząc na kapitał wydawców, może w pierwszej kolejności wypadałoby zamknąć „Gazetę Polską”, bo tam mamy między udziałowcami agenturalną awanturę. „Newsweek Polska” przypomniał śledztwo w sprawie źródeł informacji dziennikarzy, prowadzone pięć lat temu. To nic nowego – a jednak teraz wybuchła dyskusja o wolności mediów. B.K.: Publikacja „Newsweeka” wstrzeliła się w moment, w którym zaczęło być widoczne, że Prawo i Sprawiedliwość ma swoje plany wobec mediów i próbuje nimi manipulować. Mówi się na przykład o przejęciu „Rzeczpospolitej” – akurat wtedy, gdy gazeta wykryła pierwszą poważną aferę w rządzie Marcinkiewicza. Rząd jest o krok od wojny z mediami. Wydaje mu się, że media są tubą jakichś tajnych układów, ich pasem transmisyjnym – więc trzeba z nimi walczyć. Czy odbiorcy nie pogubią się w tej dyskusji i nie pomyślą, że media po prostu załatwiają własne sprawy? A.M.: Niestety, może tak być. Ludzie są zmęczeni publicznymi śledztwami, które przestały być dla nich interesującym widowiskiem. Ta dyskusja, szczególnie gdyby doszło do powołania komisji śledczej, stanie się hermetyczna. Dziennikarze będą dyskutować sami o sobie, a odbiorcy pogubią się w szczegółach. I odniosą wrażenie, że wszyscy w tym środowisku są w czymś umoczeni. Mimo to popierają Państwo powstanie komisji w sprawie śledztw przeciwko dziennikarzom? A.M.: Dlaczego mielibyśmy być przeciwko? Przeszkadza mi, że w całej tej sprawie nieustannie szargane są nasze nazwiska i powtarzane te same ataki, którym – z uwagi na obecną popularność PiS-u – część społeczeństwa wierzy. Nie mamy nic do ukrycia. Nie mamy nic wspólnego z tym, o co się nas posądza. Lecz na pewno nie będziemy się przed posłami tłumaczyć ani z naszych źródeł informacji, ani z tego, co i dlaczego robiliśmy. Nas mają bronić nasze teksty. Nie może się to przekształcić w jakiś sąd polityków nad dziennikarzami. B.K.: Ta komisja nie mogłaby być kontynuacją śledztwa sprzed pięciu lat. Nie obawiają się Państwo, że wywołałaby dyskusję o sprawach, o których dziennikarze woleliby milczeć? B.K.: Zabrzmiało tak, jakbyśmy się mieli obawiać ujawnienia kompromitujących szczegółów… Wszystko zależy od mandatu, jaki dostałaby owa komisja. Miałaby rację bytu tylko wtedy, gdyby jej zadaniem było wyjaśnienie, co się działo w prokuraturze i Ministerstwie Sprawiedliwości pięć lat temu. Nie dotyczyłoby to bezpośrednio nas, bo przecież nie braliśmy udziału w postępowaniu, które się wtedy toczyło. Dopiero po jego umorzeniu otrzymaliśmy status pokrzywdzonych. Jak wyobrażają sobie Państwo chronienie tajemnicy dziennikarskiej przed taką komisją? B.K.: Na naszą korzyść działa orzeczenie Prokuratury Apelacyjnej o tym, że nasze billingi są objęte tajemnicą dziennikarską. Można do nich zajrzeć wyłącznie w wyniku decyzji sądu. Nie można już więc buszować w naszych billingach, poczcie elektronicznej, śledzić kontaktów z informatorami. Zabezpieczamy się nie tylko od strony prawnej, ale też pracujemy tak, żeby nie zostawiać śladów i nie dawać wskazówek, kto jest naszym źródłem. Czy siły, które angażuje się w śledztwa przeciw dziennikarzom, nie są absurdalne niezależnie od tego, kto rządzi? Służby państwowe śledziły nawet to, jak doszło do powstania zdjęć opalającej się Jolanty Kwaśniewskiej, które opublikował „Super Express”. B.K.: Zawsze aparat wykorzystywany przeciw dziennikarzom w porównaniu z problemem wygląda śmiesznie. A.M.: Do śledztwa w naszej sprawie powołano specjalną grupę prokuratorów podlegającą bezpośrednio prokuratorowi krajowemu Zbigniewowi Wassermannowi i ministrowi sprawiedliwości Lechowi Kaczyńskiemu. B.K.: Mogli zrobić wszystko. W normalnym śledztwie prokurator nie ma nieograniczonych możliwości finansowych i logistycznych – nawet w sprawach dotyczących mafii paliwowej. Tymczasem nieporównywalnie większe siły zostały użyte przeciwko dwójce dziennikarzy. A.M.: To jakby z armaty strzelać do wróbla. W wykrycie, jak nasz fotoreporter zrobił zdjęcie lotnicze rancza współpracownika ministra Jerzego Widzyka, i sprawdzenie, czy aby nie złamano prawa, zaangażowano niesamowite specjalistyczne siły. Pięć lat temu do rozwiązania takiej sprawy wystarczyłby jeden analityk, który uważnie przeczytałby te teksty, i jedna rozmowa z nami, która wyjaśniłaby większość podejrzeń. W programie Moniki Olejnik mówiła Pani, że w 2001 roku Lech Kaczyński przeprosił Panią w prywatnej rozmowie za wypowiedź, że należała Pani do „najwyższego rzędu agentury”. Nie trzeba było wtedy nalegać na publiczne przeprosiny? A.M.: Nie wierzę, żeby Lech Kaczyński był zdolny do przeprosin publicznych, ponieważ on nie umie się przyznać do błędu. Rzeczywiście, podczas jednego z większych spotkań w redakcji „Rz” Kaczyński mnie za tamtą sprawę przeprosił. Nie domagałabym się teraz publicznych przeprosin gdyby nie to, że mam już dosyć pomówień. W sytuacji gdy politycy, którzy mogą zweryfikować swoją wiedzę, nadal je powtarzają, mogę powiedzieć tylko: „Panowie, pokażcie dowody, a jeśli ich nie macie, należą mi się przeprosiny”. Czy będziemy się procesować? Zastanawiamy się nad tym, ale jesteśmy realistami. Pana prezydenta sąd odważy się wezwać najwcześniej za pięć lat. Poza tym nie wierzę, że zastraszone przez ministra Zbigniewa Ziobrę sądy poprowadzą ten proces uczciwie. Rozpoczynanie takiej sprawy za pięć lat, gdyby – załóżmy – zaczęła rządzić obecna opozycja, zostałoby potraktowane jako atak na poprzednią władzę. Nie ma dobrego momentu na taki proces. Czy kiedy politycy wkładają kij w mrowisko, media – wśród których przecież zawsze są podziały – zaczną się konsolidować, czy raczej będą walczyć o swoje interesy? B.K.: Obserwujemy fenomenalny wręcz festiwal poparcia. Nawet nie mamy okazji podziękować tym wszystkim, którzy przesyłają nam ciepłe słowa. Media dzisiaj dobrze rozumieją intencje polityków i widzą, że mamy do czynienia z zamachem na wszystkich dziennikarzy. Jeżeli jeden z nas zostanie pognębiony przez polityków, może to spotkać każdego. „Gazeta Wyborcza” też tłumaczyła opublikowanie nazwiska Pani informatora, czyli ministra Jerzego Polaczka, dobrymi intencjami i chęcią niesienia pomocy. A.M.: Polaczek nie był naszym informatorem! Powtórzę to, co już powiedział Bertold: wolimy, żeby nas podejrzewano o to, że stoją za nami służby specjalne, niż żeby roztrząsano, kto był naszym informatorem. Bo to jest podważanie zaufania do dziennikarzy w ogóle. B.K.: Mam wątpliwości co do tej publikacji „Gazety”. Autorzy tekstu próbowali wcześniej w tej samej sprawie przygotować publikację przeciwko nam. Teraz, gdy jest wola, by do tematu wrócić, w „Gazecie” nagle pojawia się tekst z dorobioną legendą, że to dla naszego dobra. W 1999 i 2000 roku w Katowicach panował patologiczny układ, który paraliżował miasto. Czy polowanie na ludzi, którzy pomogli nam, „Newsweekowi” i kilku innym gazetom przerwać zmowę milczenia, to właściwy temat dla dziennikarzy? Nie mogę przyjąć tłumaczeń, że zrobili to, by nam pomóc – łamiąc przy okazji zasady zawodu dziennikarskiego. „Gazeta” od jakiegoś czasu zajmuje się sprawą Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych. Jej dziennikarze są oskarżani o korzystanie z nieetycznych materiałów, na przykład z tzw. czarnego PR. I co: mamy teraz pokazywać, jakie mieli źródła informacji? To przecież nie do przyjęcia. Dlatego mnie ta sprawa bulwersuje. Czy czują Państwo mniejsze zaufanie wśród ludzi, z którymi rozmawiają, pracując nad tekstami? A.M.: Nie mamy takich problemów. Dla ludzi, którzy z nami rozmawiają, nadal jesteśmy wiarygodni. Rozmawiała Magdalena Lemańska
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter