Wydanie: PRESS 11/2009
Bez litości
Co dziś odbiera sens pracy korespondenta zagranicznego: Internet, telefon komórkowy, tanie loty?
Dawniej, żeby się dowiedzieć czegokolwiek, będąc w Kongu czy Sudanie, musiałem wyjść z hotelu. Dziś dokąd dziennikarz nie pojedzie, wszędzie ma Internet. Więc siedzi w hotelu i z telefonu komórkowego dzwoni po wypowiedź miejscowego ministra. Ponieważ w gazetach jest zapotrzebowanie na krótsze teksty, wystarczy do tego dorobić dwóch lub trzech rozmówców – i korespondencja gotowa. A jaka różnica, czy w tekście wypowie się jakiś 24-letni Sulejman, czy Ahmed lat 32? Kto sprawdzi, czy istnieją? W dodatku jeśli dziennikarz widzi, że takich rozmówców ma też korespondent Reutersa, zadaje sobie pytanie, po co w ogóle wychodzić z hotelu?
Kiedy pierwszy raz zetknął się Pan z takim dziennikarstwem?
Gdy Hongkong jednoczył się z Chinami. Dla mnie to było jedno z tych wielkich wydarzeń historycznych, którym miałem szczęście się przyglądać. Lał deszcz, ściągano brytyjską flagę, gubernator Chris Patten płakał, a orkiestra grała ubrana w materiał w szkocką kratę. I my z Krzyśkiem Millerem, bo prawie zawsze jeździmy w tandemie, do ósmej rano biegaliśmy, żeby to wszystko zobaczyć. Byliśmy nawet na granicy w Shenzhen, sfotografować wkraczające wojska chińskie. Tymczasem większość korespondentów spędziła tę noc w domu lub na basenie, popijając drinki, bo wszystko szło na żywo w CNN. Lecz ja jestem dinozaurem, który musiał to obejrzeć na żywo.
Czytelnik rozpoznaje dziennikarstwo hotelowe czy jest mu wszystko jedno?
Chyba jeszcze odróżnia. Sam potrafię ocenić, które teksty były pisane z hotelu. Jeśli rozmówcami dziennikarza są tylko taksówkarze, pracownicy placówek dyplomatycznych lub obsługa lotniska, to wiem, że dziennikarz z nikim się nie spotykał i rozmawiał tylko z tymi, z którymi i tak musiał.
No to dziennikarstwo telewizyjne powinno być górą: włącza się kamerę, a ona pokazuje całą prawdę.
Kamera nie jest obiektywnym okiem obserwatora. Z kilkunastu osób można zrobić taki dziki tłum, że widzów będą ciarki przechodziły. Pamiętam takie zdjęcia na przykład z Pakistanu – Peszawar w ogniu, a tam zaledwie 40 osób przeszło ulicą! W dziennikarstwie telewizyjnym brakuje mi tego, co pozostanie na długo domeną prasy pisanej – refleksji. Analizy i tłumaczenia świata.
Szczególnie gdy po 11 września 2001 roku telewizje odkryły, że wojna sprzedaje się lepiej niż „Big Brother” – co chyba zmieniło współczesne dziennikarstwo?
Owszem, konsekwencją tego było pospolite ruszenie dziennikarzy na wojnę. Wszystkich, w tym specjalistów od wypadków miejskich. Z drugiej strony, 11 września pokazał, jak gigantyczną siłę mają media. A z trzeciej – wtedy właśnie wkroczyliśmy w sferę, którą wcześniej wypełniał „Big Brother” – infotainment. Już nie chodzi o informowanie, tylko o robienie spektaklu, który musi iść na okrągło. Prekursorem takiego dziennikarstwa był Peter Arnett, który podczas pierwszej wojny w Zatoce nadawał na żywo z Bagdadu. Dla amerykańskiego widza mniej ważne było, co mówił, a ważniejsze, że każdego dnia tam był. Mnie też się kiedyś bardzo podobało to, co robił, ale poznałem go, niestety, w RPA i jego mit pękł mi jak bańka mydlana.
Dlaczego?
W Afryce Południowej wysyłał kamerzystę, by ten sfilmował dramatyczne wydarzenia, a jak przywoził film, Peter Arnett robił tak zwaną setkę, czyli opowiadał to, co mu opowiedział kamerzysta, albo to, co mu pokazał na filmie w hotelu. Tymczasem ja jestem solidarny z fotoreporterami i kamerzystami. To, że jeżdżę z fotoreporterem Krzysztofem Millerem, uratowało mnie przed wieloma sytuacjami i na wiele mnie naraziło. Natomiast pozwoliło mi wyjść z każdej sytuacji absolutnie czystym i uczciwym.
Nawet gdy musiał Pan nadawać na żywo do Internetu?
W zeszłym roku w sierpniu pojechałem do Tbilisi. Ledwie wylądowałem i wsiadłem do taksówki, która mnie wiozła do Gori, zadzwonił telefon z redakcji Gazeta.pl. „Gdzie jesteś?” – pytają. „W Gruzji”. „To nadaj nam coś”. „Ale co? Przecież dopiero przyjechałem!”. „To opowiedz, co widzisz za oknem”.
Powiedział Pan?
A skąd! Kazałem im się gonić. Ja takiego dziennikarstwa nie uprawiam.
No, ale przecież czasem pracuję też dla naszego portalu. Wiem, że oni potrzebują sześciu uaktualnień dziennie. Tylko że w światowych agencjach odpowiada za to kilku dziennikarzy. W Tbilisi z „Gazety Wyborczej” byłem sam, więc jakie miałbym szanse cokolwiek zobaczyć i czegoś się dowiedzieć, jeśli musiałbym pisać na okrągło dla Internetu? Myślę, że to już stało się przekleństwem dziennikarzy radiowych, którzy muszą nadawać co chwila nowe relacje i nie mają szans, by je porządnie przygotować. A te korespondencje muszą być wyjątkowe i dramatyczne. Kiedyś mieszkałem w tym samym hotelu z kilkoma dziennikarzami radiowymi, nadającymi nieustannie z balkonu, gdzie najlepiej działał telefon satelitarny. Pewnego dnia, kiedy akurat byłem sam, zabrzęczał telefon. Pomyślałem: „Pomogę, może coś ważnego”. W słuchawce odezwał się szef jednego z radiowców i poprosił, żebym przekazał jego dziennikarzowi, by się aż tak bardzo nie narażał. Widać te jego korespondencje musiały budzić grozę w przełożonych i słuchaczach. A tym narażaniem mogło być najwyżej nieostrożne wychylanie się z hotelowego balkonu.
Czy to prawda, że nasi telewizyjni reporterzy kamizelki kuloodporne zakładają tylko do wejść na żywo?
Nie tylko nasi, widziałem to wiele razy. Dlatego stadne podróżowanie z tymi tak zwanymi korespondentami wojennymi mnie mierzi. To dziecinne prężenie muskułów.
Tak było również w Gruzji.
Czy nie uważa Pan, że zachowanie polskich dziennikarzy podczas ubiegłorocznej wojny gruzińsko-osetyjskiej było histeryczne?
Było. Dlatego dobrze jest po jakimś czasie analizować swoje teksty. Ja z moich relacji gruzińskich jestem zadowolony. Pamiętam, co pisałem i co nam wtedy wytykano – że twierdziłem, iż nie tylko Rosja była winna, lecz Gruzja także. Właśnie ukazał się międzynarodowy raport, który przedstawia takie same wnioski.
Z tym że po pierwszych strzałach w Gruzji usłyszałem w telewizji, iż Pana zdaniem będzie to tylko mała ruchawka.
To była ogromna wpadka, która nie wynikała z mojej niewiedzy. Poddałem się emocjom – a tak nie można.
Swoją karierę dziennikarską zaczynałem od boksu. Chciałem o nim pisać, ale uważałem, że nie ma prawa tego robić ktoś, kto nigdy nie stanął w ringu. Wtedy nauczyłem się, że nigdy nie wolno się podpalić w ringu. Bo jak ruszysz na kogoś w emocjach, to się odsłonisz i dostaniesz taki cios na szczękę, że będzie po walce.
To właśnie mnie się zdarzyło w TVN 24, gdy zadzwonili z prośbą o komentarz do wydarzeń w Gruzji. Ponieważ byłem podłączony do studia, słyszałem, co się tam wygaduje: „Wojna!”. Zagotowałem się, nie cierpię histerii w mediach. I ja, który sam się brzydzę takim wrzaskiem, podniosłem pisk. Tego samego wieczoru swój komentarz w „Faktach” TVN zacząłem od odszczekania wszystkiego, co powiedziałem rano.
Jak Pan reaguje na swoje błędy?
Jest mi za nie po ludzku wstyd. Szczęśliwie, jakoś zbyt wielu ich chyba nie zaliczyłem. Choć w tym roku uśmierciłem przywódcę czeczeńskiego powstania. Czytałem na wielu stronach czeczeńskich, że jest oddział, który się plącze między Czeczenią a Inguszetią. Kiedy przyszła informacja, że zabity został Umarow, złożyło mi się to w całość. „Tyle razy agencje rosyjskie sparzyły się, pisząc o jego śmierci, że teraz już na pewno mają potwierdzenie” – myślałem. No i napisałem nieprawdę. Inna rzecz: ja nie piszę tytułów do swoich tekstów, bo nie mam do tego talentu. Więc co z tego, że napisałem tylko: „Jak donosi rosyjska agencja, Umarow, którego śmierć już wielokrotnie ogłaszano…” – skoro po zredagowaniu poszedł tytuł: „Zginął przywódca czeczeńskiego powstania”.
Bywają błędy, które po jakimś czasie okazują się prawdą. Mówił Pan: „Przepowiadałem kiedyś, że Amerykanom nieprędko uda się pokonać talibów w Afganistanie, dwa tygodnie później talibów już nie było”.
A teraz znów są. No właśnie, ten błąd wynikł ze zbytniej pewności siebie. Jesień 2001 roku spędziliśmy w dolinie Pandższiru. To był mój gwiezdny czas. Wszystkich tam znałem i wszyscy mnie znali. Gdy mieliśmy wypadek samochodowy, cały Pandższir był przekonany, że zostałem ranny, a opiekuje się mną mój przyjaciel doktor Abdullah, dziś kandydat na prezydenta. W wypadku samochodowym straciłem wszystko, nie miałem jak nadawać, pieniądze się kończyły, sam czułem się nie najlepiej. Zacząłem więc pytać moich wysoko postawionych znajomych: „Wchodzicie do tego Kabulu czy nie?”. I dzisiejszy przewodniczący parlamentu afgańskiego Junus Kanuni powiedział mi to, co inni potwierdzali – ataku na Kabul nie będzie, Amerykanie się nie zgadzają. Więc wróciłem do Warszawy – a dwa tygodnie później Kabul był już zdobyty. Czasem najlepsze źródła nie pomogą.
Radosław Sikorski to dla Pana autorytet w sprawach Afganistanu?
Jestem pełen podziwu dla tego, co robił w Afganistanie pod koniec lat 80. Przejazd do Heratu w czas wojny – to było coś. Choć nigdy nie zaakceptuję, że wziął karabin do ręki. Jako dziennikarz, obojętnie, co by się działo, nie mam prawa sięgać po broń. Jeśli wezmę karabin, mogę zapomnieć o dziennikarstwie.
A co Pan pomyślał, gdy w recenzji do Pana książki Sikorski stwierdził, że nie powinien Pan o sobie pisać „pierwszy polski dziennikarz, który spotkał Massuda”?
Troszkę się zawstydziłem, a trochę pomyślałem, że z jego strony to małostkowość. Lecz ta recenzja była czymś u nas rzadkim – bardzo pozytywna, choć wskazywała też błędy. W Polsce recenzje to albo laurki, albo smagnięcie brzytwą. A on w tej recenzji wytknął mi, że napisałem, iż rakieta Patriot kosztuje 75 milionów dolarów, a nie – zgodnie z prawdą – 600 tysięcy dolarów.
Spora pomyłka.
Pewnie. W książce o Czeczenii napisałem, że trolejbusy, jeżdżąc po mieście, wydzielają chmury spalin. Na szczęście przytomny redaktor powiedział mi, że on jeszcze o takich trolejbusach nie słyszał.
Rozmaite bzdury się pisze. Biednego gruzińskiego ministra obrony Kamkamidze przez kilka miesięcy nazywałem w „Gazecie” Kamikadze. Bo tak mi się wydawało. A w PAP wiele razy dawałem w depeszach Mauzoleum Lenia w Moskwie.
Specjalnie?
Nie, lecz to szło na taśmie i zostawało. Szczególnie w soboty, bo w dni powszednie miałem nad sobą redaktora, który potem dawał tekst korekcie. W weekend korekta pojawiała się dopiero w południe, więc do południa każdy nasz błąd szedł w świat.
Przed PAP krótko pracował Pan w telewizji. Wtedy bez znajomości się tam nie trafiało.
A pewnie, że nie. Służbę wojskową pełniłem w kompanii wartowniczej, gdzie miałem dostęp do telefonu. Szukałem pracy, więc dzwoniłem dosłownie wszędzie. Któregoś dnia zadzwoniłem do telewizji. Najpierw mnie odsyłali, bo nikt nie był władny, żeby ze mną porozmawiać. W końcu ktoś stwierdził: „Połączymy pana z dyrektorem generalnym”. Ja na to: „Z dyrektorem? Nie!”. Ale już ktoś odbiera telefon, więc się przedstawiam: „Dzień dobry, nazywam się Wojciech Jagielski, jestem absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego, interesuję się Afryką…”.
Nagle słyszę: „Dobra, przestań pierdolić. O co ci chodzi?”. Okazało się, że telefon odebrał mój kolega ze studiów Jacek Skurtys, który był asystentem dyrektora generalnego. I miał tyle roboty, że mnie wkręcił na drugiego asystenta.
Praca się szybko skończyła, bo do niczego się nie nadawałem, a mój dyrektor generalny Aleksander Perczyński szybko podał się do dymisji, po aferze z noworocznym telewizyjnym przemówieniem, w którym generał Jaruzelski dziwnie mlaskał.
Co się Panu tak spodobało w PAP?
Uwielbiałem pracować w newsroomie. Pierwszy raz miałem dostęp do tylu informacji. Reuters, Agence France Presse, UPI, DPA... Zrywałem z teleksów depesze, zabierałem do domu. Czułem, jakby te informacje były tylko dla mnie. Nawet ten partyjny biuletyn, do którego zresztą sam pisałem.
Do partyjnego biuletynu?
To był „Biuletyn Specjalny”, biuletyn nieocenzurowanej prawdy dla zamkniętego grona wybrańców – partyjnych dygnitarzy, ważnych urzędników, ale także oficjalnych redakcji. Tylko że wyłącznie dla ich własnej wiedzy, nie do wykorzystania w druku. Czytałem „BS”, pchając na Polu Mokotowskim wózek z synem. Kiedyś tak przechodziłem koło Rakowieckiej, a tu smutny pan mnie mija i mówi: „Nie czytamy biuletynów na ulicy”. Pisywałem też do tak zwanych zielonych kartek, porannego biuletynu, wydawanego wyłącznie dla dygnitarzy Komitetu Centralnego PZPR, leżącego po sąsiedzku z PAP. Wtedy pracę zaczynałem około piątej rano i moim obowiązkiem było napisanie trzech kartek informacji, co zachodnie agencje i gazety pisały o Polsce. A na czwartek spisywało się jeszcze skrót najważniejszych wydarzeń na świecie. Zielone kartki, jak i „BS”, pisało się bez żadnej cenzury. Przy zwyczajnym serwisie depeszowym PAP tej swobody już oczywiście nie mieliśmy.
Była więc w Panu zgoda na pracę w cenzurowanych mediach.
Mając 26 lat i idąc do pracy w PAP w 1986 roku, nie byłem tak naiwny, by sobie wyobrażać, że to Reuters. Prawdopodobnie kiedyś musiałbym dokonać wyboru. Nie jestem pewien, jakiego bym dokonał. Chciałem się zajmować Afryką, bo miałem przykład Ryszarda Kapuścińskiego, że zajmowanie się Trzecim Światem było bezpieczniejsze.
Dzisiaj łatwo się kreować na człowieka niezłomnego. Lecz w roku 1987 czy nawet 1989 nie wyobrażałem sobie świata bez muru berlińskiego, Związku Radzieckiego czy bez apartheidu. I nie sądzę, żeby to wynikało z mojej ograniczonej wyobraźni. Zatem: gdyby się nic na świecie nie zmieniło, możliwe, że właśnie teraz wracałbym z Johannesburga po zakończeniu pobytu na placówce PAP. Z przetrąconym kręgosłupem. Coś bym ocalił, więcej oddał.
Mówi Pan: przykładem był Kapuściński. Opisywanie Afryki też wynikało z inspiracji Kapuścińskim? Z chęci spróbowania takiego samotniczego reporterstwa?
Po prostu lubię Afrykę, chociaż będąc tam, mam wrażenie, że toczę nieustanną wojnę pozycyjną. Okop za okop. Wszyscy piętrzą niesłychane trudności. Wiem, że gdy będę chciał porozmawiać z jakimkolwiek dyrektorem, zostanę tak sponiewierany przez jego asystentów i doradców, że mi się wszystkiego odechce. I kiedy w końcu wrócę do hotelu i zacznę pisać: „Minister spraw zagranicznych Ugandy specjalnie dla „Gazety«…”, to stwierdzę, że przecież to nie ma dla nikogo żadnego znaczenia. W Afryce ta nachodząca zwykle samotnie podróżującego dziennikarza depresja dopada mnie tym łatwiej, że białemu trudniej jest się tam wtopić w tłum. Wyjątkiem jest RPA. Tam nie czuję się taki goły, chodząc po ulicach. Lecz i tak jestem spięty.
Zmieńmy temat. Z Jackiem Hugo-Baderem nie jesteście chyba bliskimi kumplami?
Nie mam zbyt wielu bliskich kumpli w pracy.
Ma do Pana żal za to, co Pan mówi o reportażu wcieleniowym?
Mieliśmy okazję z Jackiem niedawno rozmawiać na SGH i ja tam stwierdziłem, że się z takim rodzajem dziennikarstwa nie zgadzam. Jacek ma prawo do swojego zdania. Nie uważam, że jest wielką sztuką dziennikarską pobyć przebierańcem przez jeden dzień i napisać o tym tekst.
Mamy występować jako dziennikarze, a nie przebierańcy. Tak samo z ukrywaniem kamer. Nie wiem, jak wysokim celem można tłumaczyć używanie ukrytej kamery. Odkrywcy afery Watergate, Bernstein i Woodward jakoś nie udawali firmy ochroniarskiej, żeby zdobyć swoje informacje.
Czy się przebiorę na trzy dni, czy na miesiąc, to tylko różnica czasu, a nie narzędzi dziennikarskich.
Nieprawda. Jeśli wiem, że wieczorem wrócę do mieszkania i wezmę gorący prysznic, to jakoś bycie kloszardem jeden dzień wytrzymam. Co innego przeżyć miesiąc w smrodzie, gdy brud wżera się w skórę. Czy jesteśmy gotowi na to, by być przez miesiąc głodnym albo pijanym do nieprzytomności? A jak będziemy pisać o narkomanach, damy sobie w żyłę? Ale nie raz, tylko tysiąc.
Dziennikarstwo nie polega na tym, że muszę czuć to co bohaterowie. Wojciech Tochman nie musi czuć bólu gwałconej Chorwatki, by przejmująco opisać jej dramat.
Dlatego ja nie mam żadnego problemu z Tochmanem, może poza tym, że zazdroszczę mu, gdy go czytam. On jednak nie robi tak zwanych wcieleniówek. Gdybym mógł, za granicą zawsze nosiłbym plakietkę „Press”, nie spodziewając się, że z tego tytułu będą mi przysługiwały jakiekolwiek przywileje. Irytuje mnie, gdy agencje podają: „Zginęło 40 osób, w tym dwóch dziennikarzy”. Dlaczego nie pisze się: „Zginęło 40 osób, w tym trzech rudowłosych albo hydraulików”?
To tak jak z Polakami.
Nie, to jest co innego.
To samo. „Zginęło stu pasażerów samolotu, wśród nich nie było Polaków”.
No tak, takie samo zawracanie głowy.
Krytykuje Pan ukryte kamery. Dlaczego więc w „Gazecie” takie wrażenie zrobił film „Trzech kumpli”, w którym kluczowe są ukryte nagrania Lesława Maleszki i esbeków?
No to mnie pan ma. Ten film zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Uważam, że był jednym z lepiej zrealizowanych dokumentów, które widziałem w życiu. Wstrząsająca historia.
Bardziej zaskakująca była ta trauma w „Gazecie Wyborczej”. Co tak Was zaskoczyło? Przecież to wiedzieliście.
Nie chcę się wypowiadać w imieniu „Gazety Wyborczej”. Na mnie nieprawdopodobne wrażenie zrobił sposób, w jaki autorki ten reportaż poprowadziły. Fantastyczna rzecz, nawet to wprowadzenie aktorów okazało się genialnym zabiegiem.
W swojej najnowszej książce „Nocni wędrowcy” Pan także wprowadził fikcyjne postaci: Nory – opiekunki z ośrodka dla dzieci żołnierzy, głównego bohatera Samuela oraz dziennikarza Jacksona.
Zastanawiałem się, co by było, gdybym się do tego nie przyznał. Gdybym nie ogłosił, że moi główni bohaterowie nie istnieją jako konkretne osoby, lecz są zlepkiem wielu postaci. Wtedy byłoby w porządku?
Nie. Choć nikt by Pana nie rozszyfrował.
Z łatwością każdy, kto chciałby się tym zająć. Ojciec salezjanin z ośrodka dla uchodźców w północnej Ugandzie sprawdziłby, czy w Gulu pracuje dziewczyna o imieniu Nora. Proste. Można by też zadzwonić do World Vision w Gulu. Myślałem: „Okej, napiszę książkę o Ugandzie, wprowadzę Norę i dziennikarza Jacksona, nikt tego nie zauważy, bo w Polsce nikomu nie będzie się chciało w tym grzebać”. A potem pomyślałem: „Jeśli moja książka za jakiś czas zostanie wydana na Zachodzie, może zawędrować do Gulu”.
Tak stało się z książką Åsne Seierstad, która w „Księgarzu z Kabulu” pozwoliła sobie na zbyt wiele, przez co teraz tytułowy bohater nęka ją procesami. Ja tego nie chcę. Jeżeli wpadnę na minę z powodu błędu w ocenie, to pół biedy. Ale jeśli raz zostałbym złapany na tkwieniu w kłamstwie, to nie będzie dla mnie jako dziennikarza litości. Sam bym jej nie miał.
Pana książka to jeszcze reportaż czy już beletrystyka?
Raczej opowiadanie. W reportażu, dla ochrony bohaterów, mogę zmieniać ich imiona, ale nie tworzyć postaci. Obecność fikcyjnych postaci z dziennikarstwem nie ma już wiele wspólnego. Z drugiej strony, chcąc pisać reportaż, musiałbym zrezygnować z wielu prawdziwych wątków i sytuacji, które naprawdę przeżyłem, bo wprowadzanie kolejnych osób uczyniłoby książkę trudną w odbiorze. No więc miałem dylemat, czy jest możliwa prawdziwa opowieść, nawet jeśli bohaterowie są nie do końca realni? Bo nie zgadzam się z opinią, że są nieprawdziwi. Składają się z prawdziwych cząstek.
Małgorzata Szejnert powiedziałaby, że dla dobra tekstu mógł Pan tak uczynić. Ale już Hanna Krall i Ryszard Kapuściński raczej by do tego nie namawiali.
Pewnie nie. Lecz sam nie miałbym odwagi sprawdzać, czy ci wszyscy A.W., M.S. czy P.M. – etiopscy dworzanie z „Cesarza” – byli prawdziwi.
Chcę wierzyć, że tak.
Ja też. Chcieli też wierzyć Amerykanie w 1981 roku, gdy wydawali „Cesarza”. I spytali Kapuścińskiego, czy ci dworzanie mogą teraz autoryzować dawne wypowiedzi. Chcieli, żeby pojechał do Etiopii, ale wtedy właśnie w Polsce wprowadzono stan wojenny.
Śmiał się z tego?
Troszkę tak. A dlaczego ja mam z tym problem? Bo często powtarzam, że nie można sobie w dziennikarstwie pozwalać na zbyt wiele. Mówisz: „Zejdę tylko raz i na trochę ze ścieżki dziennikarstwa”. Ale to nieważne ile ani jak daleko. Ważne, że się zeszło.
Cieszę się, że Pan to mówi. Jest Pan na sto procent pewien, że książka nie mogła być równie dobra bez fikcyjnych bohaterów?
Nora poszła siłą rozpędu. By opisać Samuela, musiałbym mieć dużo więcej czasu na dokumentację.
Ilu było tych Samuelów?
Dwunastu lub trzynastu spotkanych w ciągu dwóch lat. Ja poważnie traktuję czytelników. Ujawniając, że to są fikcyjne postaci, liczyłem się z tym, iż mogą się poczuć dotknięci. Z tym że teraz można mi zarzucić najwyżej, że zmarnowałem materiał dziennikarski. Ale nikt mi nie zarzuci kłamstwa.
Opisuje Pan w „Nocnych wędrowcach”, jak redaktor „Gazety” zadzwonił w dniu wyborów i kazał Panu wspomnieć o byłym dyktatorze Ugandy – Aminie. „Pomyślałem, że muszę zapytać Emmy’ego albo Pike’a, czy ugandyjskiemu dziennikarzowi wysłanemu do Niemiec, by relacjonował wybory do Bundestagu, dyżurny redaktor też przypomina, by nie zapomniał wspomnieć o Adolfie Hitlerze” – ironizował Pan.
Nie spytałem Pike’a oczywiście.
A ja wybuchnąłem śmiechem, gdy sprawdziłem w archiwum Pana relację z tych wyborów w „Gazecie” i zobaczyłem, że jednak napisał Pan: „Na najgorszą sławę Ugandy zapracowali dwaj poprzednicy Museveniego – Idi Amin Dada, uosobienie krwawego tyrana, i Milton Apollo Obote”.
Redaktor zakłada, że czytelnik może nic na dany temat nie wiedzieć. Ja uważam, że jeśli ktoś sięga po artykuł na stronach zagranicznych, wie, co robi. Ale pewności nie mam. Redaktorzy wiele razy przekonują mnie do czegoś, na co się zżymam. Gdybym pisał o suszy w Czadzie, pewnie każą mi napisać: „W Czadzie, gdzie stacjonuje 400 polskich żołnierzy…”.
Zanim wszczynam z redaktorami wojnę, najpierw sprawdzam, czy przypadkiem nie mają racji. Wymogiem w „Gazecie” jest bowiem to, by tekst był zrozumiały dla czytelnika, a nie dla fachowca. I dopóki jestem w tej redakcji, muszę się temu podporządkować. Nie mam z tym problemu, dopóki to jest kwestia przypraw, a nie zawartości tego, co ja podaję.
Podobno Afryka to nie tylko bieda, susza, głód i wojny, podobno to są stereotypy. Jednak gdy szukam u Pana prawdziwej Afryki, dostaję książkę, w której dzieci są najgorszymi mordercami.
Tak, mogę się zżymać, że o Afryce pisze się tylko przy okazji nieszczęść, rozbijanie stereotypu jest trudne. W mediach trudno bowiem pisać o czymś zwyczajnym. Gdybym napisał, że w Kenii są umiarkowanie pazerni urzędnicy, czy byłoby to ciekawe?
Mógłby Pan napisać o Williamie Pike’u, byłym redaktorze naczelnym ugandyjskiego „New Vision” – człowieku, któremu chętnie dałbym tytuł Dziennikarza Roku, redaktorze, który otrzymał stanowisko z rąk prezydenta, ale natychmiast mu się zerwał ze smyczy.
Wyleciał w końcu z gazety. Ale fakt, to jest fantastyczny, rzetelny dziennikarz. Ma siedemdziesiąt kilka lat, lecz prawdziwy z niego hippis. I wyznawca Boba Dylana, jak ja. Przyznaję się, krytykuję stereotypy o Afryce, lecz czasem swym pisaniem ich trwanie umacniam.
Niech mi Pan coś opowie na koniec o agorafobii.
Mojej?
Tak.
Ja mam agorafobię?
Pisał Pan: „Bardzo delikatny lęk przestrzeni, który zawsze miałem, stał się nagle monstrualny”.
To jest agorafobia? Poważnie? Czyli to nie ma nic wspólnego z firmą…
Dawniej przez wiele lat pytano mnie, czy kiedy wracam z wojen w Kabulu, Kongu czy Czeczenii, nie muszę jakoś odreagować. Nawet się nad tym sam zastanawiałem. Miałem lęk wysokości, ale nic poza tym. Paliłem nieprzesadnie, alkohol – norma, rzadko jakiś skręt. Nie potrzebowałem sportów ekstremalnych, nie wiedziałem, co to depresja. Jednak rok temu w Gruzji wpakowałem się w paskudną sytuację. Nie zauważyliśmy ostatnich posterunków i przypadkiem wjechaliśmy do samego Cchinwali. Dostaliśmy się pod ostrzał. Wiele razy zdarzało mi się być w środku strzelaniny. Zawsze jednak było to niejako przypadkiem, nigdy ja nie byłem celem. Teraz zaś nie miałem najmniejszych wątpliwości, do kogo strzelają. Poza mną i strzelającymi nie było nikogo więcej. Umierałem ze strachu. Gdy tylko się ruszyłem, dostawałem serię nad głowę. Komórka mi zadzwoniła – to samo. Trwało to dobre półtorej godziny. Na początku liczyłem, że dotrwam do zmierzchu, a potem jakoś się wymknę. Ale szybko dotarło do mnie, że jak tylko zapadnie zmrok, to raczej ci, co do mnie strzelali, przyjdą wtedy po mnie.
I jak to się skończyło?
Uznałem, że nie mam innego wyjścia, jak próbować uciekać. Przestałem myśleć i prawie z zamkniętymi oczami przeskoczyłem przez płot, a potem na czworakach przeczołgałem się przez pole wysokiej dojrzałej kukurydzy, na asfaltową drogę, za miastem. Nie słyszałem nawet, czy za mną strzelali. Kiedy już znalazłem się na asfalcie, pognałem przed siebie jak maratończyk na widok mety.
A ta agorafobia?
Miesiąc później byliśmy z żoną na Sycylii. Prowadziłem samochód, jechaliśmy po skarpie i nagle żona zauważyła, że przysuwam się coraz bliżej do kierownicy i ściskam ją kurczowo. „Boisz się?” – pyta. Ja na to, że tak, bo jest bardzo wysoko. A ona: „Przecież to najwyżej trzy albo cztery metry”.
Później w Internecie znalazła wpis o zjawisku lęku przekładanego. Czyli sytuacji, gdy człowiek nie może się poddać stresowi, bo by go to sparaliżowało, lecz kiedyś później to musi mieć ujście. W Afganistanie mieliśmy z Krzyśkiem Millerem wypadek samochodowy, gdy nasz ruski gazik wpadł prosto do rzeki. Dziesięć metrów w dół, z koziołkowaniem i podtopieniem. Koszmar. Ja wyszedłem i nie zareagowałem. Zauważyłem jednak, że Krzysiek wkrótce potem stawał się niezwykle nerwowy, jadąc jako pasażer w samochodzie. Krzyczał na naszych kierowców, że jadą za szybko albo za wolno, za bardzo skrajem drogi albo zbyt środkiem jezdni. Niewykluczone, że on już wtedy odreagowywał.
Dziś już wiem, że za wszystko jest jakaś cena. Znam tę, którą ja i moi najbliżsi zapłaciliśmy za lata mojego dziennikarzenia.
...
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter