Wydanie: PRESS 10/2009
Przepaść
Kto Panu płaci ZUS?
Sam sobie płacę, mam firmę.
A na wizytówce?
Dziennikarz muzyczny, mimo wszystko.
Czemu nie konsultant?
Źle mi się kojarzy. Z facetem, który przyjeżdża z Australii z laptopem i pokazuje, jak robić radio. Miałem takiego w Radiu Eska. Na szczęście po sześciu miesiącach on doszedł do tego, co ja robiłem wcześniej. Facet z Australii nie jest w stanie zbudować radia w Polsce – choćby włożył w to całą swoją niekwestionowaną wiedzę, przyjeżdża tu tylko na 24 godziny i nie pojmie całego backgroundu rynku, choćby specyfiki Krakowa.
Choć to prawda, zdarzył się mi w ostatnich latach pewien epizod konsultingowy, który musi pozostać sekretny.
Robiąc takie rzeczy, prowadząc audycje w radiowej Trójce, przygotowując festiwal w Sopocie – ma Pan w ogóle czas na redagowanie „Machiny”?
Najlepszy przykład jest taki, że w poniedziałek po festiwalu w Sopocie wsiadłem w poranny samolot i już o godzinie 11 robiłem awanturę w redakcji. Te aktywności nie kolidują. Program na żywo w Trójce mam w piątki wieczorem, resztę nagrywam. Największym problemem jest to, że sporo jeżdżę na koncerty i wywiady. Decyzje redakcyjne podejmuję więc w różnych miejscach, ale trochę mi drobiazgów ucieka. Choć gdybym był na miejscu, może uciekałyby mi również.
Czyta Pan wszystkie teksty do numeru?
Tak było na początku, teraz czytam połowę, kluczowe.
Robienie „Machiny” jeszcze Pana kręci? Po odejściu z RMF-u nie zagrzewał Pan długo miejsca w kolejnych redakcjach: Radiostacja – rok, Eska Kraków – pół roku, MTV – półtora roku.
Pismo mnie pochłania. Wciąż uważam, że wykorzystujemy 60 procent możliwości, że „Machina” mogłaby być lepsza, inna.
Teksty na pewno mogłyby być lepsze. Część artykułów i wywiadów idzie tylko po to, żeby pokazać, że dziennikarzowi udało się z kimś spotkać. Wartości informacyjnej nie ma w nich żadnej – albo dziennikarz nie wie, o co pytać, albo muzycy plotą banały.
Część tekstów jest pewnie słabsza, niż powinna być, to moja wina. Lecz istnieje pewien standard wywiadu muzycznego: z jednej strony racja, że bywają słabiutkie, z drugiej – jeszcze nie mam tak mocnej ręki, by go wyrzucić do kosza dlatego, że muzyk mówi banały. Czy jeśli robię na końcu świata wywiad z megagwiazdą i on jest znacznie bardziej miałki, niż się spodziewałem, bo ktoś jest po 12 godzinach innych wywiadów, powinienem to wyrzucić? Moja ostatnia rozmowa z Lennym Kravitzem, przyznam, niezbyt udana – ale miałem ochotę napisać, że jest nadętym dupkiem. To był wywiad telewizyjny, usiadłem na jego kanapie – może tym się zdenerwował? Może wciągnął coś w przerwie? W każdym razie na pierwsze trzy pytania odpowiedział mi tylko: „Yes”.
Nie napisał Pan, że Kravitz jest nadętym dupkiem, bo wytwórnia nie załatwiłaby już więcej spotkania?
Gdybym był pewien, że powód nie jest po mojej stronie, napisałbym to. W tym przypadku spotkanie aranżował organizator koncertu w Krakowie, nie wytwórnia.
W „Machinie” treści redakcyjne mieszają się z promocyjnymi – w każdym numerze są nieoznaczone jako reklamy teksty o nowych alkoholach, przepisy na drinki, promocje nowych dezodorantów. Dlaczego zgadza się Pan na taką gazetkę reklamową?
Tego typu teksty zawsze są oznaczone jako promocja. Jeśli nie, to znaczy, że promocją nie są.
Ten na przykład jest czysto promocyjny, a nieoznaczony.
(Metz przygląda się „Machinie”). Taaa... Powinno być oznaczone.
Nawet jeśli na górze strony pojawia się słowo „promocja”, materiał sponsorowany nieraz do złudzenia przypomina tekst redakcyjny: lead, tytuł pisane tą samą czcionką co w tekstach dziennikarskich. Jak choćby w przypadku tekstu o nowym serialu TVN-u.
To był materiał pisany przez redakcję – dostajemy materiały od TVN-u, ale sami je redagujemy.
To był przepisany żywcem TVN-owski komunikat.
Pana zarzut jest taki, że layout był taki jak tekstu redakcyjnego? To nie jest przecież uświęcona reguła, że ma być inny.
Reguła jest taka, że layout reklam nie może przypominać layoutu tekstów dziennikarskich.
To jest tylko zwyczaj.
Odróżniać tekst od promocji każe prawo prasowe.
Dlatego w tym przypadku na górze było słowo „promocja”.
Ale w innych tekstach promocyjnych nawet tego nie ma.
To mi się też nie podoba, może takie rzeczy niekiedy mi uciekają, bo ja zawsze proszę o oznaczanie. Skoro czasem tego nie robimy, pewnie przepisy na to pozwalają.
Nie chodzi o przepisy, tylko o szacunek dla czytelnika. Skoro każda firma może umieścić w Pana magazynie tekst promocyjny wzorowany na dziennikarskim, skąd czytelnik ma wiedzieć, że teksty o muzyce nie są pisane pod dyktando wytwórni płytowych?
Te zarzuty padały od początku istnienia „Machiny” – tylko dlatego, że oferowaliśmy reklamodawcom dużo niestandardowych reklam. Przykład: zrobiliśmy cykl, który pokazywał stylistykę rockową: ubierz się jak David Bowie, ubierz się jak Mick Jagger. To był materiał promocyjny dla klienta, model miał na sobie product placement. Z mojego punktu widzenia to był po prostu fajnie zrobiony materiał. Pół roku później zobaczyłem kopię tego pomysłu dla tego samego klienta w hiszpańskiej edycji „Rolling Stone”. Nie wstydzę się tego – wolę egzystować w kryzysie dzięki takim rzeczom, niż umrzeć z honorem.
Bez takich ustępstw wobec klientów „Machina” nie miałaby szans?
Naszym bardzo dużym sukcesem jest to, że wciąż jesteśmy na rynku. Może dlatego, że – wbrew temu, co się uważa – „Machina” nie jest pismem muzycznym.
Tylko nie wiadomo, jak się sprzedaje, bo nie jest w Związku Kontroli Dystrybucji Prasy.
Za pierwsze półrocze tego roku dostałem premię i pochwałę, bo średnia sprzedaż „Machiny” w drugim kwartale wzrosła o 2 tysiące, do około 63 tysięcy egzemplarzy. Dlaczego nie jesteśmy w ZKDP – to pytanie do wydawcy.
W sponsorowanej przez Sony Ericsson rubryce zamieścił Pan swoje zdjęcie z jej bohaterem, Mobym. Rozumiem, że można się chwalić znajomym, ale po co ten lans w gazecie?
Mam nadzieję, że nie jestem tak postrzegany. To zdjęcie sprzed lat, taki dowcip, najfajniejsza na nim jest tapeta z tyłu. Dyrektor artystyczny, gdy je zobaczył, był zachwycony. Stwierdziliśmy, że to zdjęcie jest weselsze niż fotografia samego Moby’ego.
A tekst o tym, że Moby był „największą gwiazdą” Open’er Festival, mimo że nie był?
To był po prostu błąd.
Można robić magazyn muzyczny niebędący klientem koncernów muzycznych?
Proszę zapytać w wytwórniach, ile razy dzwonili do mnie z awanturą.
A ile razy udało im się umieścić ich artystów na okładce „Machiny”?
Zawsze odbywa się to w ten sposób: oni mówią, że mogą załatwić ekskluzywny wywiad, na przykład z Pearl Jam, pytając, czy w zamian dostaną okładkę. Odpowiadam, że owszem, że ten zespół jest dla nas ważny. Taki deal jest uczciwy.
Czy elementem dealu jest też pozytywna recenzja płyty?
Nie. Ostatnio dostałem płytę do zrecenzowania i przekazałem człowiekowi, który zna się na tej muzyce. Recenzja była druzgocąca. Gdy dostałem telefon z awanturą, odpowiedziałem: „Sam chciałeś”.
Co to za pomysł z tekstem o prywatyzacji PZU we wrześniu? Zaczęliście się bawić w dziennikarstwo śledcze?
To krok w stronę „Rolling Stone”, któremu zdarza się na przykład wywiad z Obamą. Mam w planach kolejne tego typu teksty.
Rozumiem chęć uprawiania poważnego dziennikarstwa. Ale czy robiliście badania czytelników w tej sprawie?
Wypadłyby negatywnie, jestem o tym przekonany. Ale „Rolling Stone” też miesza teksty o Britney Spears czy Jonas Brothers z artykułami o przemycie narkotyków w Kolumbii. Można iść do przodu, jeśli się czasem zaryzykuje, podejmie odważne decyzje. Takie jak z Paris Hilton na okładce czy z Madonną.
Za którą musiał Pan przepraszać, a część reklamodawców się wycofała. Szef się wściekł?
Złe słowo, raczej przejął. Przeprosiłem „tych, którzy poczuli się urażeni”, tak jak Lennon przeprosił kiedyś za porównanie Beatlesów z Chrystusem. Ale z niczego się nie wycofałem. Spodziewałem się, że wokół tej okładki może być zamieszanie, choć nie aż takie. Co do reklamodawców – natychmiast zgłosili się nowi.
Czy jako jeden z twórców RMF-u czuje się Pan odpowiedzialny za obecny poziom radia w Polsce?
Tak. Ale radio komercyjne jest jak sklep z jarzynami. Jak idą ziemniaki – to się sprzedaje ziemniaki. Misję powinno robić radio publiczne. W Wielkiej Brytanii robi to tak, że zabiło radio komercyjne.
Dlaczego u nich można, a u nas nie?
Z jakiegoś powodu brytyjski rynek muzyczny daje sobie radę, mimo kryzysu. Są nowe zespoły, nowa muzyka, koncerty. To jest inna kultura muzyczna. W latach 90. kiedy RMF ruszał, a ja jeździłem do Londynu po płyty i na wywiady, nie mogłem zrozumieć, co nas różni: mamy już te same płyty, dżingle zrobiliśmy w Los Angeles – a brytyjskie radio jest wciąż inne. W pewnym momencie zrozumiałem, że chodzi też o odbiorcę. Jeśli na Wyspach radio robi konkurs i dzwoni gospodyni domowa, to ona wie, co to jest Sex Pistols. Nie dlatego, że jest mądra, ale ponieważ jest to element tamtejszej kultury. Tam była ciągłość. U nas jest przepaść.
Zrzuca Pan odpowiedzialność za niską jakość radia w Polsce na słuchaczy.
Niestety, chyba tak jest. Reklamodawca sprzedający proszek do prania dla szerokiego targetu chce mieć radio, które ten target skuma. Inaczej pójdzie z pieniędzmi do innej stacji. Wzrost audytorium radiowego w latach 90. był efektem tego, że radia na UKF-ie zaczęli słuchać mieszkańcy małych miast i wsi. W dużych miastach takie radio wcześniej było, słuchało się Trójki.
Nic nie stało na przeszkodzie, by tych nowych słuchaczy muzycznie edukować.
Próbowaliśmy to robić na początku, graliśmy w RMF-ie Nirvanę jako powerplay. Lecz potem pojawiły się radia typu złote przeboje, które znalazły swój sposób na dotarcie do grupy, która kontakt z muzyką miała głównie na weselach. Stąd sukces Kayah i Bregovicia czy popowych płyt Maanamu.
Szefowie innych rozgłośni zobaczyli, że uciekają im pieniądze?
W tle zawsze jest tego typu rozumowanie. Na szczęście teraz, po zachłyśnięciu się uniwersalną papką, przyszedł czas na osobowości – czyli etap, do jakiego Anglicy doszli dawno temu. Stąd sukces Figurskiego i Wojewódzkiego w Antyradiu czy to, co się działo w ostatnich latach w Trójce. Gdyby Trójkę wyjąć ze struktur Polskiego Radia, sprywatyzować i pozwolić jej robić to, co robi, tylko trochę lepiej, to stacje komercyjne miałyby problem. Problemem Trójki jest obciążenie strukturą Polskiego Radia. Nawet jeśli zarabia, te pieniądze do niej nie wracają, bo musi utrzymywać orkiestrę i chór w Krakowie.
Myślałem, że jest Pan entuzjastą mediów publicznych, a tymczasem nawołuje do ich komercjalizacji. Przecież sam Pan pracuje w Trójce i tam właśnie zaczynał.
Po okresie, gdy byłem dyrektorem programowym, muzycznym i prowadzącym audycję w RMF-ie, powiedziałem sobie, że żegnam się z anteną, zamykam ten etap. Adam Fijałkowski namówił mnie na program w Trójce nieco podstępem, niby tylko na lato. Potem się to przedłużyło i w ten sposób wróciłem do Trójki.
Nie postrzegam siebie jako człowieka radia publicznego. Z kolei w RMF-ie była pewna choroba, którą sam przechodziłem w ostry sposób: wydawało nam się, że jesteśmy pępkiem świata. Że rządzimy Polską. Dla wielu osób odejście z RMF-u było końcem świata, dla mnie początkowo chyba trochę też. Tymczasem z punktu widzenia Warszawy RMF nie jest taki ważny.
Nie mógł się Pan zdecydować – czy odszedł z RMF-u, czy został zwolniony. Odpowiadał Pan raz tak, raz tak.
Zostałem odsunięty z funkcji dyrektora muzycznego. Ponieważ z powodami odsunięcia się nie zgadzałem, bo nie były merytoryczne, tylko personalne, postanowiłem odejść. O odsunięciu dowiedziałem się na olimpiadzie w Sydney, którą obsługiwałem dla RMF-u z Piotrem Salakiem. Jeszcze z Australii dogadałem się z Robertem Kozyrą – miałem zostać szefem muzycznym za Wojciecha Jagielskiego, który robił wtedy karierę w telewizji.
Po tygodniu Stanisław Tyczyński (ówczesny właściciel RMF FM – przyp. red.) zmienił jednak zdanie, powiedział, że się pomylił. Przekonał mnie finansowo, dostałem ogromne pieniądze i powrót na stanowisko. Przyjechałem do Kozyry i mówię, że jednak nie przechodzę. Zachował się niezwykle: mógł mnie podać do sądu, a on wyjął umowę, podarł i wyrzucił do kosza. „Żałuję” – powiedział. Pół roku później Tyczyński mnie zwolnił. Znów zadzwoniłem do Kozyry, on mówi: „Na Zetkę już za późno. Ale jest do wzięcia Radiostacja”.
Dla fanów Radiostacji prowadzonej przez Pawła Sito stał się Pan przedstawicielem sił okupacyjnych Eurozetu.
Nie miałem pojęcia, w co się pakuję. To była sytuacja ekstremalna, poczytuję sobie za sukces, że udało mi się jakoś z tego wybronić. Gdy po roku odchodziłem, ludzie z redakcji zrobili mi imprezę, a sam Sito zadzwonił: „To jeszcze była Radiostacja”.
Naprawdę nie zdawał Pan sobie sprawy z tego, że Eurozet chce uczynić z Radiostacji konkurencję dla Eski? Pan miał być tylko etapem przejściowym.
Zgadza się, miałem złagodzić szok nadchodzących zmian. Po roku uznałem, że wystarczy. Odszedłem do Eski do Krakowa. Zadzwonił Zbigniew Benbenek (ówczesny szef ZPR SA – przyp. red.) i powiedział: „Kto mi zrobi stację w Krakowie, jak nie pan?”. Umówiliśmy się, że mu postawię przez rok Eskę w Krakowie. Eskę, czyli najbardziej komercyjne radio, jakie może być. Dostałem wolną rękę, robiłem, co chciałem, także dlatego, że nie było jej słychać w Warszawie. Zacząłem na przykład grać polski hip-hop. Po dziewięciu miesiącach w Krakowie w grupie 16–49 Eska przegoniła RMF. Udowodniłem sobie i paru osobom, że potrafię.
Po czym odszedł Pan do MTV Polska.
Umawiałem się z prezesem Benbenkiem na rok. Po dziewięciu miesiącach wyłączono nam nadajnik, nie wiadomo było, kiedy stacja znowu ruszy. Akurat przyszła propozycja z MTV, z którą współpracowałem jeszcze w RMF-ie. Zresztą to z powodu MTV Tyczyński po raz pierwszy zwolnił mnie z pracy.
?
Robiliśmy z MTV koncert Hey! w katowickim Spodku. Zadzwoniłem do faceta z MTV Europe, którego znałem, i spytałem: „Puścisz mi reklamę za darmo?”. A on, że chyba zwariowałem. Po czym dostałem fakturę na zero funtów. Cały newsroom RMF-u czekał, aż pójdzie w MTV reklama z żółtym smokiem naszej stacji, ale Tyczyński chciał mnie wyrzucić, bo nie zdążyłem uzgodnić z nim tej akcji. W końcu mi pogratulował.
Pamiętałem MTV z tamtego czasu. Gdy jednak zacząłem tam pracować, rozczarowałem się. Okazało się, że to już okres, kiedy kanał puszczał seriale randkowe, na których się średnio znam. Pewnie w MTV też się trochę mną rozczarowali.
Dorobił się Pan na udziałach RMF-u jako wspólnik spółki dziennikarsko-dyrektorskiej Team FM, która przejęła część udziałów w stacji?
Przepisy tej spółki były takie, że niezależnie od tego, czy się odchodziło, czy zostało zwolnionym, trzeba było sprzedać udziały po cenie nominalnej. Więc niewiele z tego miałem. Potem ludzie z Team FM przy kupnie RMF-u przez Bauera dostali po kilka milionów złotych. Zarobili także ci, których zasługi dla budowy radia były takie sobie. A na przykład nic z RMF-u nie ma Edward Miszczak, który zbudował Tyczyńskiemu cały zespół.
Byłby Pan dziś w RMF-ie, gdyby Tyczyński Pana nie wyrzucił?
Tyczyński jest wizjonerem, ale technicznym, a nie muzycznym czy programowym. Przewaga RMF-u na początku polegała w dużej mierze na przewadze technicznej. Dzisiaj to się wyrównało.
Nie wiem, czy długo jeszcze bym tam został, pewnie bym się znudził. W pierwszych latach RMF-u wyżywałem się w tworzeniu nowych rzeczy: pojechałem do Londynu i podpisałem umowę z MTV, załatwiłem transmisję koncertu pamięci Freddiego Mercury’ego na Wembley. Ja wtedy żyłem. Patrzeć, co wychodzi w badaniach i co włożyć na playlistę – to może robić każdy. A i tak mój następca nie zagrzał długo miejsca.
Czy likwidowanie audycji autorskich i unifikacja muzyczna polskich rozgłośni to był proces nieuchronny?
Nie można patrzeć na zmiany w radiu, nie dostrzegając zmian wokół. Popatrzmy, jak ważna była muzyka w epoce przedinternetowej, jak ważne było radio. Od tego czasu pojawiły się alternatywne sposoby spędzania czasu: Internet i jego oferta, gry komputerowe. Dla młodego pokolenia muzyka jest dziś tylko miałkim towarem. Beatlesi sprzedają swoje odświeżone piosenki na plecach gry komputerowej „Rock Band” – a nie odwrotnie.
A może słuchacze odwrócili się od muzyki nie dlatego, że przestała być dla nich ważna, tylko że radia serwują im muzyczny chłam?
A może oni nie są nieszczęśliwi, nie słuchając dobrej muzyki? Nam się to nie podoba, bo jesteśmy z innej epoki. Oczywiście, to my mamy rację, ale nie chciałbym powielać myślenia, że gdy zaczęli się Beatlesi, skończyła się muzyka – bo takie głosy też kiedyś były. Nie bądźmy zgredami.
To, że polska radiofonia wygląda jak wygląda, jest też skutkiem sztucznego koncesjonowania. Gdyby stacji ogólnopolskich było sześć, a nie dwie, siłą rzeczy musiałyby się zróżnicować. Dziś wszyscy mówią, że RMF i Radio Zet grają praktycznie tak samo.
Ale RMF-owi rośnie, a Radiu Zet spada.
Mam swoją teorię: to także wynik ogromnej crosspromocji RMF-u z innymi mediami Bauera.
Na każdym kroku podkreśla Pan, jak ważna w radiu jest kreatywność – ale to Pan jako pierwszy wprowadził playlistę. A ona zmiotła radio autorskie.
Sama idea playlisty nie jest zła. Ważne, co jest w środku. A środek wypełnia człowiek. Podstawowy plus wprowadzenia playlisty w radiu jest taki, że gdyby każdy prowadzący grał to, co lubi, jeden po drugim mogliby puszczać te same piosenki. Ktoś musi im tę muzykę ułożyć. Kiedyś wystarczyło znać stewardesę, która przywoziła płyty – gdy się miało płyty, było się prezenterem radiowym. Dziś trzeba wymyślić coś ekstra, zestawić utwory, stanąć na głowie.
Jest Pan mistrzem radiowego recyklingu – oparty na licencji BBC muzyczno-historyczny program „Rock’n’Roll – Historia powszechna” w Trójce był powtórką audycji z RMF-u, tylko inaczej opakowaną.
Kiedy RMF to emitował na przełomie wieków, był już radiem bardzo komercyjnym z określonym typem słuchacza. W Trójce ten program dotarł do innych ludzi. Nigdy w życiu nie dostałem tylu e-maili z pytaniem, czy i gdzie to można kupić. Niestety, nie można.
Nie wchodził Pan do studia z zespołami, nie decydował o wyborze piosenek na płytę, brzmieniu refrenu, by spodobał się słuchaczom? To pasja wielu dyrektorów muzycznych.
Nigdy tego nie będę robił, uważam to za nadużycie. Już po moim odejściu z RMF-u dowiedziałem się, że Myslovitz zmienili coś w jednym utworze na życzenie stacji. Załamałem się. Jeśli szef muzyczny wchodzi do studia i poprawia po muzyku, to jest to pomieszanie z poplątaniem.
Głośno było swego czasu o zarzutach piosenkarki Kasi Klich i jej partnera Yaro wobec Roberta Kozyry, jakoby dopuszczał on na antenę tylko te polskie utwory, za które się zapłaci.
Kasia Klich szuka winnych własnych niepowodzeń. Słyszałem jednak o innych mechanizmach, na przykład przychodzi broker do stacji i proponuje, że podzieli się tantiemami, jeśli radio będzie grało te i te utwory. To już nie są moje czasy.
Jak Pan daje radę wysiedzieć w loży jury festiwalu w Sopocie, słuchając Dody czy czeskiego zespołu Verona?
Traktuję to jak wyzwanie zawodowe, wolę wejść w obowiązującą formułę i zrobić to lepiej niż inni, niż narzekać i wybrzydzać, że za mało ambitne. Sukcesem Sopotu było na przykład to, że w konkursie nie startowali wykonawcy znikąd, tylko artyści, którym udało się już coś osiągnąć na Zachodzie, jak Gabriella Cilmi, którą magazyn „Q” określił nadzieją popu.
Długo przekonywał Pan TVN, by zgodził się na zamykający festiwal koncert pamięci Czesława Niemena?
Był pomysł, by powtórzyć sukces oglądalnościowy z 2008 roku i ściągnąć idoli italo disco, ale przekonałem szefów stacji, że na koniec pięcioletniej obecności TVN-u w Sopocie tak nie można. Bałem się, że to będzie totalny dół pod względem oglądalności, a okazało się, że ten koncert miał większą widownię niż konkurs. Lecz pierwszego dnia się nie wstydzę. Dla mnie to połączenie ognia z wodą było idealne.
Jak to się stało, że John Lennon przysłał Panu pocztówkę?
Wysłałem do niego list. Napisałem o ostatniej jego płycie i pytałem, kiedy będzie nowa. Załączyłem kopertę zwrotną, amerykański znaczek kupiłem w sklepie filatelistycznym. I dostałem odpowiedź.
Co odpisał?
Narysował siebie, Yoko i syna, i napisał: „Keep on rockin’ ”.
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter