Dziennikarz w biznesach. Michał Broniatowski ma bujny życiorys zawodowy
Broniatowski nie znał Rosji. Wcześniej był tam tylko raz. Teraz miał kierować przedstawicielstwem agencji Reuters, której podlegało dziesięć biur (fot. Marcin Obara/PAP)
Po powrocie z Rosji do Warszawy obiecał sobie, że już nigdy nie będzie miał nad sobą szefa. Z powodu długów musiał to postanowienie złamać.
Paweł Jabłoński nie jest szeregowym posłem Prawa i Sprawiedliwości. Przez cztery lata był wiceministrem spraw zagranicznych i miał dostęp do niejawnych informacji o zagrożeniach ze Wschodu. W marcu 2024 roku wchodzi na trybunę sejmową i ostrzega, że dyrektorem TVP World został właśnie człowiek, który przez wiele lat był szefem rosyjskiej agencji informacyjnej Interfax. „W związku z tym mam pytanie o politykę MSZ, czy w zakresie tej nominacji byłego dyrektora rosyjskiej agencji informacyjnej na stanowisko dyrektora stacji walczącej z rosyjską dezinformacją MSZ konsultował się albo z ministrem kultury, albo z nielegalnym likwidatorem Telewizji Polskiej SA?” – pyta przejęty Jabłoński.
A na to, z jakiej rodziny pochodzi nowy dyrektor TVP World, któremu podlega Telewizja Biełsat, zwróciła uwagę w rozmowie z Interią Agnieszka Romaszewska-Guzy, zwolniona dyscyplinarnie, przez 17 lat szefowa Biełsatu i pomysłodawczyni telewizji przekazującej informacje na ogarniętą reżimową propagandą Białoruś. Kulturalnie zauważyła, że obecny szef TVP World Michał Broniatowski „nie odpowiada za to, że jego ojciec był wysokim urzędnikiem PRL”.
Pytań dotyczących Broniatowskiego przybywało. – Był mocno atakowany przez prawą stronę. Pojawiły się nawet wątki antysemickie i wypominanie mu żydowskiego pochodzenia – wskazuje Grzegorz Gauden, były redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”.
Jednak w sierpniu koło budynku Kancelarii Premiera w Warszawie protestują już nie politycy i zwolennicy PiS, tylko mieszkający w Polsce Białorusini. Wielu z nich musiało uciekać ze swojego kraju przed brutalnymi represjami reżimu Aleksandra Łukaszenki. Obawiają się, że były dyrektor rosyjskiej agencji informacyjnej chce zlikwidować jedyny na świecie kanał telewizyjny w języku białoruskim – Telewizję Biełsat. Trzymają transparent z napisem: „Stop likwidacji Biełsatu!” na czarnym tle. Zianon Paźniak, legenda białoruskiej opozycji, wskazuje, że funkcjonowanie Biełsatu jest zagrożone.
Uwagę uczestników protestu zwraca mężczyzna dobrze po pięćdziesiątce, z kilkudniowym zarostem. Próbuje ich przekonywać: „Dopóki pełnię funkcję dyrektora, nie dojdzie do odebrania Biełsatowi niezależności”. Większości nie przekonał.
GÓRNIARZ I CORTÁZAR
Poseł Paweł Jabłoński urodzi się dopiero siedem lat po tym, jak Michał Broniatowski pierwszy raz wszedł do siedziby Telewizji Polskiej, która znajdowała się wtedy pod ścisłą kontrolą komunistycznych władz i służb Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Był 1979 rok. Leszek Wasiuta z TVP przypomniał sobie, że sąsiad z góry na warszawskim Służewie, 19-letni Michał, studiował iberystykę i zna hiszpański. – Odbywał się wtedy kongres uchodźców z Ameryki Łacińskiej i potrzebny był im tłumacz – wspomina Broniatowski.
W TVP zauważyli, że skoro tłumacz potrafi się dogadać z uczestnikami kongresu, to niech przeprowadzi z nimi rozmowy przed kamerą. Dzięki temu Broniatowski pierwszy swój wywiad przeprowadził z Julio Cortázarem, słynnym argentyńskim pisarzem, a drugi – z Hortensią Bussi, wdową po obalonym prezydencie Chile Salvadorze Allende. Wywiady zostały wyemitowane w telewizyjnej Jedynce. – Nie dostałem z TVP żadnych pytań, sam je ułożyłem. Nikt też mi nie mówił, o co mam pytać, a co lepiej pominąć – zapewnia.
W TVP doszli do wniosku, że skoro mu tak dobrze poszło, to niech zostanie u nich jako współpracownik w redakcji programów dla młodzieży. W 1980 roku Broniatowski wstąpił do „Solidarności”. Pracował jako reporter przygotowujący tematy dotyczące młodzieży. – Robiliśmy materiały interwencyjne. Jeździłem na przykład do Suwałk, relacjonować sprawę aresztowanych tam licealistów. Tego materiału jednak nie wyemitowali. Przechodziła mniej więcej połowa tego, co przygotowałem – opowiada.
Próbował też występować przed kamerą, ale szło mu słabo. W ramach zastępstwa miał przeprowadzić wywiad w studiu z załamaną wdową. – Byłem tak zdenerwowany, że podczas tego wywiadu, w którym kobieta opowiadała o swoich ciężkich przeżyciach, cały czas się uśmiechałem. Zwykły gówniarz byłem – wspomina.
Trzynastego grudnia 1981 roku pierwszy sekretarz KC PZPR gen. Wojciech Jaruzelski wprowadza w Polsce stan wojenny. TVP i Polskie Radio stały się instytucjami zmilitaryzowanymi. Dziennikarze i redaktorzy musieli przejść weryfikację, podczas której decydowano, kto może nadal pracować, a kto zostanie zwolniony.
Michał Broniatowski rozmowę weryfikacyjną miał wyznaczoną na 15 stycznia 1982 roku. – Zaproponowano mi pozostanie w redakcji, ale odmówiłem – zapewnia.
Do domu wrócił w euforii. – Byłem zadowolony, że potrafiłem się postawić, że po raz pierwszy w życiu zrobiłem coś sensownego. Tej radości nie podzielała moja ówczesna żona. Wychowywaliśmy czteroletniego syna, a ja straciłem pracę. Doszło do kłótni – opowiada Broniatowski. Żona nie przypuszczała, jak bardzo zyskają finansowo na porzuceniu pracy przez męża.
Z większym zrozumieniem do jego decyzji podeszli rodzice. Ojciec Mieczysław był przedwojennym komunistą, który w 1935 roku został skazany na półtora roku więzienia za działalność polityczną. Potem walczył w wojnie domowej w Hiszpanii po stronie republikańskiej. Po wojnie był oficerem w komunistycznych służbach bezpieczeństwa. Matka Henryka od 1943 służyła w Ludowym Wojsku Polskim jako oficer polityczno-wychowawczy, a po wojnie pracowała m.in. w wydziale propagandy KC PZPR.
– Mama po wprowadzeniu stanu wojennego oddała legitymację partyjną. Ojciec cierpiał z powodu tego, co się wtedy działo w Polsce. Nie rzucił legitymacji partyjnej, bo mówił, że nie po to go kiedyś przyjmowali do partii, żeby on teraz musiał tym skurw...nom oddawać legitymację. Uważał się za komunistę, a to, co robiły ówczesne władze, to według niego nie był komunizm – opowiada.
STO DOLARÓW TYGODNIOWO
Satyryk i felietonista Ryszard Marek Groński powiedział matce Broniatowskiego, że jeden z zachodnich korespondentów telewizyjnych szuka asystenta, tłumacza – dziś powiedzielibyśmy fixera – ze znajomością angielskiego. Broniatowski nie mówił dobrze w tym języku. Rodzice wysyłali go na prywatne lekcje, ale brakowało mu praktyki.
– Nauczyłem się na pamięć swojego życiorysu po angielsku i poszedłem pod wskazany adres. I mnie przyjęli – mówi.
W maju 1982 roku rozpoczął pracę z Nikiem Gowingiem, wtedy korespondentem brytyjskiego koncernu medialnego ITN (Independent Television News), produkującego programy informacyjne, m.in. dla Channel 4. Gowing został później znanym dziennikarzem BBC, zajmującym się tematyką międzynarodową – prowadził m.in. program „Hard Talk”.
Gowing, gdy doszło do rozmowy o pieniądzach, wyglądał na zawstydzonego: „Bo wiesz, mogę ci zapłacić tylko 100 dolarów tygodniowo”. W komunistycznej Polsce były to olbrzymie pieniądze. Miesięczne pensje wynosiły równowartość 20 dolarów.
Oprócz pieniędzy młody dziennikarz zdobywał też doświadczenie, które potem przyda mu się w życiu zawodowym. Mógł bowiem obserwować, jak pracują zachodni dziennikarze, i poznawać ich profesjonalne standardy. Jeździł z Nikiem Gowingiem po Polsce relacjonować m.in. antykomunistyczne protesty. – Dziennikarstwa uczyłem się od Gowinga – mówi, nie kryjąc dumy.
Po dwóch latach ITN zamknęło biuro w Polsce. Broniatowski nie szukał długo nowej pracy. Jesienią 1985 roku, gdy zmarł dotychczasowy polski korespondent Reutersa, agencja szukała jego następcy. Zgłosił swoją kandydaturę. Nie był jednak dla nich kandydatem pierwszego wyboru, bo Agencji Reutera bardziej zależało na ówczesnym korespondencie amerykańskiej agencji United Press International, którego chcieli podkupić. – Jak w UPI dowiedzieli się o tym, to zaproponowali temu korespondentowi stanowisko szefa biura w Warszawie. On skorzystał z tej propozycji. Dopiero wtedy ja zostałem korespondentem Reutersa – wyjaśnia Broniatowski.
W czasie karnawału „Solidarności”, a potem w okresie stanu wojennego i zaraz po nim Polska była na czołówkach zachodnich mediów. Dzięki pracy dla brytyjskiej agencji informacyjnej Broniatowski mógł z bliska obserwować, jak wyglądały próby nawiązania kontaktów przez władze komunistyczne z opozycją solidarnościową, które w końcu doprowadziły do porozumień Okrągłego Stołu. Poznał m.in. Lecha Wałęsę i ks. Henryka Jankowskiego. – W Gdańsku 31 sierpnia w 1988 roku o szóstej rano odprowadzałem Lecha Wałęsę z plebanii księdza Jankowskiego do samochodu, którym odjeżdżał do Warszawy na rozmowy z ministrem spraw wewnętrznych Czesławem Kiszczakiem – opowiada Broniatowski.
ESBECJA E KOLORZE BAHAMA YELLOW
Dla opozycji solidarnościowej dziennikarze zachodnich mediów byli wtedy oknem na świat. Byli dziennikarską elitą. Nie tylko źródłem informacji o tym, co się dzieje w kraju oddzielonym żelazną kurtyną, ale też weryfikatorami informacji, które przedostawały się na Zachód w inny sposób. Opozycjonistom zależało na tym, żeby docierały tam prawdziwe informacje z Polski, a nie tylko propaganda komunistycznych władz. – Gdy się o czymś dowiedzieli w Radiu Wolna Europa, na przykład od kogoś przez telefon, to nie wypuszczali tej informacji na antenę, dopóki nie została potwierdzona przez dużą, wiarygodną agencję informacyjną, a najlepiej przez dwie. Najaktywniejsze były wtedy agencje Reuters, francuska AFP i – co może dziś trochę dziwić – włoska ANSA – opowiada były korespondent Reutersa.
– Byliśmy wtedy trochę uprzywilejowani – nie kryje Krzysztof Bobiński, wówczas korespondent „The Financial Times”. – Znaliśmy się, bo środowisko korespondentów nie było duże. Michał był sprawnym dziennikarzem. Gdy się coś działo, potrafił natychmiast zdobyć wypowiedzi, które idealnie pasowały do wydarzenia – zapamiętał Bobiński, który później próbował sił w polityce jako kandydat do Parlamentu Europejskiego z listy Platformy Obywatelskiej, ale bez powodzenia.
– Michał Broniatowski był wtedy jednym z najbardziej nam znanych korespondentów zachodnich mediów, którym przekazywaliśmy materiały i informacje – pamięta Krzysztof Król, który działał w opozycji i był jednym z liderów Konfederacji Polski Niepodległej. – Po wprowadzeniu stanu wojennego Broniatowski był zaangażowany w przekazanie na Zachód listu internowanych przywódców opozycji z więzienia w Barczewie. Gdy list ten pojawił się w zachodnich mediach, rzecznik rządu Jerzy Urban drwił, że to bardzo ciekawe, że zachodnie media wiedzą, co się działo trzy dni temu w polskim więzieniu – opowiada Król.
– Nie obawialiście się, że jako obywatel PRL może mieć kontakty z komunistycznymi służbami, które mogły go czymś szantażować? – pytam.
– Bezpieka bała się naszych kontaktów z zachodnimi mediami i starała się, jak mogła, je utrudniać. Byliśmy ostrożni. Ale wszystko, co przekazywaliśmy Michałowi, potem ukazywało się na Zachodzie – odpowiada Krzysztof Król.
Bezpieka jednak interesowała się Michałem Broniatowskim. – Zgarniali mnie z ulicy – wspomina. – Podjeżdżali dużym fiatem, w kolorze żółtym, który wtedy nazywano bahama yellow, i zapraszali do środka. Zawozili mnie na rozmowę. Pytali, co słychać u innych dziennikarzy. Opowiadałem o nich w samych superlatywach. Próbowali też rozmawiać o sytuacji politycznej. Mówiłem, że jest pewne wzburzenie w narodzie i należy się spodziewać dużych demonstracji na pierwszego maja. Same tego typu głupoty. Dużo tych rozmów nie było, może z dziesięć – wspomina Broniatowski.
Na kolejnym spotkaniu dostał do podpisania zobowiązanie, że rozmowę zachowa w tajemnicy. Podpisał. Zasady obowiązujące w opozycji nakazywały, że gdy cokolwiek podpisze się na SB, należy jak najszybciej o tym powiedzieć innym, żeby ta informacja się rozniosła i dzięki temu przestała być tajemnicą.
Broniatowski poszedł do budynku, gdzie mieściły się biura korespondentów zachodnich mediów, na rogu ulic Koszykowej i Pięknej, i tam głośno opowiadał, co się wydarzyło podczas jego rozmowy ze Służbą Bezpieczeństwa. – Te biura były naszpikowane podsłuchami. Wiedziałem, że wszystko, co tam powiem, natychmiast trafi do SB. I od tamtej pory dali mi spokój – zapewnia Broniatowski.
– To jest wiarygodna opowieść – ocenia Krzysztof Król. – Ludzie z opozycji byli szkoleni, żeby na esbecji nic nie podpisywać. Byli uczeni, że nawet jak poproszą o napisanie swojego imienia i nazwiska, należało odmówić i powiedzieć, żeby sobie sprawdzili w dowodzie osobistym. To wymagało jednak może nawet nie odwagi, ale bardziej sprytu i bezczelności. Dlatego nie dziwę się, że Michał mógł coś podpisać. On nie był opozycjonistą, tylko dziennikarzem. Potem prawidłowo zareagował. Dla bezpieki nie był już wiarygodnym źródłem informacji – tłumaczy były opozycjonista.
KONIEC KOWBOJOWANIA
Nieprzyjemny lutowy dzień 1989 roku. Pada marznący deszcz. Z budynku Instytutu Psychologii przy ul. Książęcej w Warszawie wychodzą z narady przedstawiciele strony opozycyjnej, którzy mają negocjować ze stroną komunistyczną przy okrągłym stole podział władzy. Rozmowy mają być prowadzone w dzisiejszym Pałacu Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu, wtedy nazywanym jeszcze Pałacem Namiestnikowskim. Nikt już nie podbiega do korespondenta Reutersa, nie przekazuje mu informacji w nadziei, że dotrą one za żelazną kurtynę. Michał Broniatowski nie może nawet wejść tam, gdzie rozpoczynają się obrady Okrągłego Stołu. – Na Książęcej patrzyłem na ten oddalający się tłumek opozycjonistów i poczułem, że kończy się czas mojego kowbojowania. Spośród tych, którzy pracowali w biurach zagranicznych korespondentów na rogu Pańskiej i Koszykowej, akredytację do obsługi Okrągłego Stołu dostał tylko fotoreporter. Wejściówki mieli głównie dziennikarze ze środowiska „Tygodnika Mazowsze” i prasy podziemnej [wkrótce założą „Gazetę Wyborczą” – red.] oraz ludzie z mediów reżimowych. Jednym z nielicznych przedstawicieli zagranicznych mediów, któremu udało się tam wejść, był Krzysztof Bobiński, który pracował dla „The Financial Times”. Czasy się zmieniały, poczułem, że nie jestem już potrzebny – wspomina Michał Broniatowski.
W Polsce komuniści zostali odsunięci od władzy, zaczęły się przemiany demokratyczne i wolny rynek. Powstawały nowe, niezależne media, jak np. „Gazeta Wyborcza”, a te, które ukazywały się w czasach PRL, jak np. dziennik „Rzeczpospolita” czy tygodnik „Polityka”, profesjonalizowały się. TVP i Polskie Radio próbowały się przekształcić w media publiczne – niektórzy marzyli, żeby stały się podobne do BBC. Dziennikarze, którzy wcześniej pracowali dla zachodnich mediów lub z nimi współpracowali, byli rozchwytywani, bo uchodzili za takich, którzy poznali standardy profesjonalnego dziennikarstwa.
– Zostałem w Reuterze. Może to był błąd, bo gdybym przeniósł się wtedy do polskich mediów, zrobiłbym w nich jakąś karierę – zastanawia się Michał Broniatowski. Agencja Rutera mocno go jednak trzymała, bo płaciła znacznie lepiej niż polskie redakcje. Poza tym Brytyjczycy zaoferowali Broniatowskiemu awans. W 1992 roku został szefem polskiego przedstawicielstwa tej agencji w Warszawie.
Początkowo nie była to duża placówka, bo pracowało w niej tylko sześć osób. Ale wizytówka Broniatowskiego robiła wrażenie, nie tylko w środowisku dziennikarskim. Agencja Reutera stawiała na oferowanie informacji gospodarczych i usług dla inwestorów. Wprowadzała wtedy globalny system dla banków do handlu walutami w czasie rzeczywistym, połączony z serwisem informacyjnym.
Michał Broniatowski uruchomił w Polsce pierwszy w krajach postkomunistycznych serwis gospodarczy Reutersa w lokalnym języku – Reuters Serwis Polska. Były w nim publikowane głównie wiadomości finansowe, ale też dotyczące bieżącej polityki. Projekt wypalił i po roku do Broniatowskiego do Warszawy przyjeżdżali Rosjanie z moskiewskiego oddziału Reutersa uczyć się, jak uruchomić podobny serwis w Rosji.
– Zostając szefem biura Reutersa w Warszawie, liczyłem na to, że nadal będę mógł się zajmować czystym dziennikarstwem. Jednak długo nie udało mi się nic napisać, bo miałem masę roboty organizacyjnej. Gdy kończyłem tam pracę, przedstawicielstwo Reutersa w Polsce rozrosło się do około 70 osób – mówi Broniatowski.
PIENIĄDZE DLA ITI
Szefowie w Londynie zlecili mu jeszcze jedno zadanie. Miał poszukać w Polsce perspektywicznego projektu medialnego, w który agencja mogłaby zainwestować, a potem na tym zarabiać. Rynek mediów Polsce dopiero się rozwijał. Michał Broniatowski w 1992 roku dowiedział się, że Jan Wejchert i Mariusz Walter, właściciele firmy ITI, dystrybuującej filmy na kasetach wideo, szukają partnerów do uruchomienia kanału telewizyjnego. Broniatowski nie znał Waltera, ale pamiętał go jako człowieka, któremu jeszcze w czasach komunistycznych, w przaśnej TVP, udało się uruchomić nowoczesne formaty, takie jak np. teleturniej telewizyjny „Turniej miast” czy cały wielogodzinny popularny blok „Studio 2”. Broniatowski zadzwonił do Waltera i umówił się z nim na spotkanie. A potem podpowiedział szefom w Londynie, że warto zainwestować w projekt telewizji przygotowany przez ITI.
– A dlaczego nie w Polsat Zygmunta Solorza, który też wtedy szykował się do uruchomienia telewizji ogólnopolskiej? – pytam Michała Broniatowskiego.
– Bo Polsat był wtedy małą firemką. Natomiast ITI przedstawił przemyślany projekt na telewizję i jej finansowanie. I miał obiecane pieniądze od bogatych przedsiębiorców. Istotne dla mnie było też to, że w projekcie ma uczestniczyć Mariusz Walter, człowiek z olbrzymim doświadczeniem telewizyjnym – odpowiada Broniatowski.
Londyn zaakceptował propozycję. Agencja Reutera wpłaciła na projekt Mariusza Waltera i Jana Wejcherta 50 tys. dolarów – sumę, która dla jednego z najbogatszych koncernów medialnych na świecie nie była żadnym wydatkiem, natomiast w ówczesnej Polsce to były spore pieniądze. – Jak się okazało, były to jedyne pieniądze, które ITI dostał na uruchomienie telewizji. Reuter przysłał nawet swoich ludzi, którzy mieli szkolić polskich dziennikarzy, jak się powinno robić profesjonalną telewizję – mówi Broniatowski.
Pojawił się jednak istotny problem. Firma ITI nie dostała koncesji na nadawanie. Otrzymał ją Zygmunt Solorz i jego Polsat. Broniatowskiemu sprawa się jednak opłaciła, bo wszedł do rady nadzorczej ITI.
MOSKIEWSKI „BRONEK”
W połowie lat 90. słabło zainteresowanie zagranicznych mediów Polską. Kraj stawał się coraz bardziej normalny, a więc coraz rzadziej trafiał na czołówki zagranicznych gazet i telewizyjnych programów informacyjnych. Interesujące procesy zachodziły natomiast w Rosji, która nie mogła się wydobyć z depresji po upadku Związku Radzieckiego. Władza prezydenta Borysa Jelcyna wydawała się tak niepewna, że realnym zagrożeniem był powrót komunistów, olbrzymie zasoby gospodarcze kraju trafiały w ręce oligarchów, a w niektórych miejscach najsilniejszą władzą okazywały się grupy mafijne. Na Zachodzie panowała jednak nadzieja, że gdy Rosja poradzi sobie z problemami, dołączy do grona państw demokratycznych.
Szefowie agencji Reuters w 1997 roku zdecydowali, że Michał Broniatowski pojedzie do Moskwy kierować oddziałem w Rosji. – Wcale mnie to nie dziwi – mówi Witalij Portnikow, jeden z najbardziej znanych w Ukrainie publicystów, który pracował wtedy w rosyjskim dzienniku „Niezawisimaja Gazieta” i poznał Broniatowskiego w Moskwie. – W Związku Radzieckim mało kto miał kontakt z zachodnimi mediami i dziennikarzami. W latach 90. w Moskwie większości dziennikarzy wydawało się, że prawdziwe dziennikarstwo polega na wydawaniu pisma literackiego lub pisaniu długich artykułów o literaturze. Natomiast Michał był dla nas zachodnim dziennikarzem z profesjonalnym doświadczeniem, zdobytym w jednej z największych agencji informacyjnych. Pokazywał nam, czym jest dziennikarstwo – dodaje Portnikow, który obecnie pracuje w ukraińskiej telewizji informacyjnej Espreso.
Broniatowski nie znał Rosji. Wcześniej był tam tylko raz, z matką, która zajmowała się tłumaczenie literatury rosyjskiej. Teraz miał kierować przedstawicielstwem agencji Reuters, której podlegało dziesięć biur, również w stolicach krajów, które powstały po rozpadzie ZSRR: Mińsku, Kijowie, Taszkiencie. – Przed wyjazdem podszkoliłem trochę rosyjski. Nie odwiedziłem tylko jednego biura, które podlegało przedstawicielstwu w Moskwie. Nie dotarłem do Władywostoku, bo gdy już miałem tam lecieć, okazało się, że na lotnisku we Władywostoku jest strajk.
Łącznie Broniatowskiemu podlegało około 400 pracowników. W samej Moskwie, gdzie Reuters miał dwie siedziby – w jednej była redakcja, a w drugiej biura – pracowało ponad 100 osób. – To byli ludzie świetnie wykształceni. Nawet recepcjonistka miała ukończone studia wyższe. Rozumieliśmy te same aluzje literackie. Przy tym byli przyzwyczajeni do dyscypliny i nie miałem z nimi problemów. Zostało mi z tego okresu wiele znajomości. Niestety mniej więcej połowa z nich zakończyła się po 2014 roku, gdy Rosja anektowała Krym i rozpoczęła się wojna w Donbasie. Niektórzy mnie wyrzucali ze znajomych na Facebooku, a czasami ja nie wytrzymywałem rosyjskiego szowinizmu, jaki zaczął z niektórych wychodzić – wspomina.
– Nie pracowałem w Reutersie, ale byłem ciekawy tego dziennikarza z Polski – mówi Witalij Portnikow. Przychodziłem czasami z nim porozmawiać. Dogadywaliśmy się, bo mieliśmy podobne poglądy i wartości, czyli proeuropejskie i demokratyczne – dodaje Portnikow.
– W Rosji nazywali go Bronek – zapamiętała Lidia Kelly, pochodząca z Polski dziennikarka, która pracowała w rosyjskim oddziale Agencji Reutera, a teraz pracuje w Sydney.
Miał ułatwione zadanie w zarządzaniu Agencją Reutera w Rosji. Agencja najwięcej zarabiała na sprzedaży dostępu do systemów finansowych. Potencjalnie ogromna rosyjska gospodarka zaczynała się wtedy podnosić z upadku. – Rosyjskie rynki finansowe zaczęły rosnąć. Warunkiem otrzymania przez bank licencji na działalność w Rosji było korzystanie przez ten bank z systemu tradingowego Reutersa, bo był on uznawany za przejrzysty. Nasz dział sprzedaży nie miał problemów z zarabianiem. Nie musieliśmy szukać klientów, bo to do nas przyjeżdżali przedstawiciele powstających w Rosji banków, żeby podpisać umowę. To był samograj. Obroty rosyjskiego oddziału agencji wynosiły kilkadziesiąt milionów funtów – tłumaczy Broniatowski.
Rosję jednak zżerała korupcja. Bez łapówek i pieniędzy dla mafii trudno było prowadzić tam biznes. – Mafia, która nękała większość przedstawicielstw zagranicznych firm handlowych, do nas nie robiła podejść. Byliśmy dużą, zagraniczną firmą medialną i trzymali się od nas z daleka. Federalna Służba Bezpieczeństwa też nie robiła do nas podejść – zapewnia były szef biura Agencji Reutera w Moskwie.
Poznał najbogatszych oligarchów tamtych czasów, m.in. ówczesnego właściciela telewizji ORT (obecnie Pierwyj Kanał) Borisa Bieriezowskiego i założyciela telewizji NTV – Władimira Gusińskiego, ale też innych. – Gdybym wyszedł z inicjatywą, to mógłbym szybko trafić do pracy u któregoś z nich i zarabiać duże pieniądze. Nie zrobiłem tego, bo uważałem się za dziennikarza, który przypadkowo trafił do zarządzania biznesem – zapewnia Broniatowski. I po chwili dodaje z uśmiechem: – Na szczęście nie przyszło mi to do głowy.
W 2001 roku kończyła się przygoda Broniatowskiego z kierowaniem biurem agencji Reuters w Moskwie. – W Reuterze nie było zwyczaju, żeby trzymać kogoś na placówce dłużej niż trzy, cztery lata. Mieli dla mnie inne propozycje, ale nie były tak atrakcyjne jak stanowisko szefa przedstawicielstwa w Rosji. Miałem jechać do Austrii i odpowiadać za general news w regionie, ale to mnie już nie interesowało – mówi.
WYRZUCONY PRZEZ WEJCHERTA
Zainteresowała go natomiast propozycja, która nadeszła z Warszawy. Jan Wejchert i Mariusz Walter, po tym jak w 1992 roku nie dostali koncesji na telewizję, nie poddali się i otrzymali ją w 1996 roku. Uruchomili stację TVN, która po kilku latach stała się już poważnym konkurentem dla Polsatu i programów TVP. W 2001 roku Mariusz Walter zaproponował Broniatowskiemu stanowisko wiceprezesa ITI Corporation, firmy, która zajmowała się administracją wszystkich spółek należących do Grupy ITI. Oferta była na tyle atrakcyjna, że długo się nie zastanawiał. W zakresie jego obowiązków była promocja i rozwijanie tzw. nowych mediów, jak wtedy nazywano internet.
ITI Holding przymierzał się wówczas do kupienia od Optimusa portalu Onet.pl. – Namawiałem Mariusza Waltera do tej transakcji, bo miał poważne wątpliwości – mówi Broniatowski. ITI kupił Onet w pierwszej połowie 2001 roku (w 2012 roku sprzeda go wydawnictwu Ringier Axel Springer Polska), a Broniatowski na tym skorzystał, bo został członkiem rady nadzorczej Onetu.
Jednak szybko się okazało, że uczestniczenie w zarządzaniu operacyjnym tak dużym koncernem, jakim stał się ITI, to bardziej wymagające zajęcie niż tylko zasiadanie w radzie nadzorczej. Broniatowski nie dogadywał się z Janem Wejchertem. – Był wizjonerem, poświęcał się w całości temu, co robił. Oczekiwał gotowości do pracy przez 24 godziny na dobę. Ja nie spełniłem tych oczekiwań – przyznaje Michał Broniatowski. Wejchert po półtora roku wyrzucił go z pracy, oświadczając, że nie można na nim polegać.
ODDAJ KOMPUTER I SPADAJ
Stwierdził, że zostanie konsultantem w sprawach mediów. Najpierw pomagał przy tworzeniu systemu komunikacji wewnętrznej dla kilkudziesięciu tys. osób zatrudnionych w Telekomunikacji Polskiej. Wymyślił, że trzeba zorganizować coś w rodzaju redakcji, która będzie produkowała codzienne newsy dla pracowników.
Kolejne zlecenie dostał dzięki doświadczeniu, które zdobył w Rosji. W pierwszych latach XXI w. w Rosji szybko rozwijał się rynek reklamowany i zarabiającej na nim prasy kolorowej. Wydawnictwo Edipresse Polska szukało wtedy na Wschodzie okazji do przejmowania istniejących tam tytułów, które można było kupić relatywnie tanio, a potem na nich zarabiać. Zbigniew Napierała, założyciel i do 2015 roku prezes Edipresse Polska, przypomniał sobie, że Michał Broniatowski kierował oddziałem Reutersa w Moskwie. W styczniu 2003 roku dał mu stanowisko dyrektora ds. nowych projektów w Europie Wschodniej. – Znał świetnie środowisko medialne w Rosji i język rosyjski. Podobało mi się, że ma też ogromną wiedzę o świecie – mówi Zbigniew Napierała.
Broniatowski poleciał do Moskwy, gdzie miał przejąć dla Edipresse Polska wydawnictwo z czasopismami poradnikowymi. – Potrafił sobie radzić biznesowo na Wschodzie – Zbigniew Napierała chwali swojego byłego dyrektora.
Zadanie wykonał. Wrócił do Warszawy 10 kwietnia 2003 roku, w dniu swoich 49. urodzin. Poszedł od razu do siedziby Edipresse przy ul. Wiejskiej w Warszawie zdać relację z wykonania misji zakończonej powodzeniem. – Skończyłem mówić i zapytali mnie, czy mam ze sobą służbowy komputer. Potwierdziłem i usłyszałem, żebym go oddał, bo na tym kończymy naszą współpracę – opowiada Broniatowski. Dziś mówi, że to już dla niego bez znaczenia, ale w jego głosie słychać żal.
Zbigniew Napierała zapamiętał to trochę inaczej. – On był zatrudniony tylko do jednego projektu. Zakończył go i nie mieliśmy dla niego innych zadań – zapewnia Napierała.
Centrala Edipresse w szwajcarskiej Lozannie domagała się wtedy od polskiego oddziału poprawy wyników finansowych, a inwestycje na Wschodzie w tym nie pomagały. Edipresse Polska musiało się pozbyć tytułów kupionych w Rosji przez Broniatowskiego, po tym, jak w 2014 roku zostało tam wprowadzone prawo ograniczające udział zagranicznego kapitału w mediach do 20 proc.
MIESZKANKO NA STARYM ARBACIE
Był tak pewny, że Edipresse Polska odwdzięczy mu się za doprowadzenie do udanej transakcji w Rosji stanowiskiem szefa wydawnictwa tytułów, które dla nich kupił, że nadal wynajmował mieszkanie w Rosji. Mieszkał na Starym Arbacie w centrum Moskwy, niedaleko pomnika Bułata Okudżawy, który kiedyś też tam mieszkał. – Przyjemne mieszkanko. Wynajmowałem je od przyjaciół, a więc niedrogo – mówi, gdy otwieram szeroko oczy, słysząc o lokalizacji, gdzie ceny wynajmu lokali są jednymi z najwyższych w Rosji.
Nie miał pracy, więc wsiadł do samolotu do Moskwy, żeby zwolnić mieszkanie i zabrać z niego swoje rzeczy. Zanim to zrobił, zaczął obdzwaniać znajomych w Moskwie, z pytaniem, czy może znalazłaby się dla niego jakaś praca.
Zadzwonił m.in. do Michaiła Komissara, szefa jednej z największych agencji informacyjnych w Rosji – Interfax. Komissar założył tę agencję w 1989 roku, gdy ówczesny przywódca Związku Radzieckiego Michaił Gorbaczow ogłosił pieriestrojkę i głasnost, czyli reformy ograniczające cenzurę. To było pierwsze w ZSRR medium niezależne od władzy na Kremlu. Nazwa Interfax wzięła się od tego, że początkowo informacje rozsyłano faksem do kilkuset odbiorców jednocześnie. Pod koniec 2003 roku to był już potężny koncern medialny.
Michaił Komissar pamiętał Broniatowskiego z czasów, gdy ten kierował przedstawicielstwem Agencji Reutera w Moskwie. Odpowiedział mu, że dobrze, że zadzwonił, bo potrzebuje kogoś, kto mu zorganizuje podobny serwis finansowy w języku angielskim, jaki przed laty uruchomił dla Reutersa. Zaoferował mu stanowisko wiceprezesa Interfaxu. Broniatowski znów wyszedł na szerokie rosyjskie przestrzenie. I nie tylko rosyjskie, bo Interfax miał też duże oddziały w Szanghaju, Hong-Kongu, Londynie, Stanach Zjednoczonych, w Niemczech, ale też w Warszawie. Broniatowski nadzorował m.in. działalność tych przedstawicielstw.
W Warszawie szefem oddziału Interfaxu był Robert Bogdański, który pracował w polskim oddziale Reutersa, gdy kierował nim Broniatowski. Później obaj rozszerzyli działalność warszawskiej placówki na Czechy, Słowację i Węgry, z czego powstał Interfax Central Europe News Agency. Ta jednostka produkowała płatne serwisy dla takich sektorów, jak energetyczny, bankowo-finansowy oraz IT i telekomunikacyjny.
Dziś Michała Broniatowskiego i Roberta Bogdańskiego sporo dzieli. Bogdański w swoich wpisach w mediach społecznościowych mocno kibicuje polityce PiS. W roku 2018 pracował w TVP, przekształconej przez prezesa Jacka Kurskiego w tubę propagandową PiS, gdzie zakładał anglojęzyczny kanał internetowy TVP – Poland In. Na bazie tego kanału Broniatowski będzie później uruchamiał TVP World.
Paweł Jabłoński i inni politycy PiS nie wypominali jednak Robertowi Bogdańskiemu pracy w rosyjskiej agencji informacyjnej, jak robili to w przypadku Broniatowskiego, sugerując, że to człowiek związany z obecną rosyjską propagandą.
– W ten sposób każdego można obrzucić błotem – komentuje Adam Pieczyński, były redaktor naczelny TVN 24 i „Faktów” TVN. Broniatowskiego poznał jeszcze w latach 80., gdy pracował dla hiszpańskiego dziennika „El Pais”. – Gdy Michał pracował w Moskwie, rosyjskie prywatne media były czymś zupełnie innym niż obecne media propagandowe w tym kraju, nie można ich porównywać – tłumaczy Pieczyński.
POŻEGNANIE Z ROSJĄ
Pod koniec 2003 roku Michała Broniatowskiego potrzebował ukraiński przedsiębiorca działający na rynku mediów, a obecnie parlamentarzysta w Radzie Najwyższej Ukrainy Mykoła Kniażycki. Chciał, żeby mu pomógł w uruchomieniu dziennika „Gazeta 24”, którego specyfika miała polegać na tym, że gazeta będzie wydawana w języku ukraińskim. Wtedy prasa w Ukrainie była głównie rosyjskojęzyczna. – Michała poznałem, gdy z delegacją Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Ukrainy odwiedzaliśmy polskie media. Byliśmy też w ITI, gdzie Michał był wiceprezesem. „Gazeta 24” miała być profesjonalnym projektem biznesowym i dziennikarskim. Potrzebowaliśmy kogoś, kto ma takie doświadczenie, i dlatego zwróciłem się do Michała – mówi Kniażycki.
Witalij Portnikow, który był redaktorem naczelnym „Gazeta 24”, dodaje, że zależało im na tym, żeby ich dziennikarze mogli poznać profesjonalne dziennikarstwo i zachodnie standardy. – Michał świetnie się dogadywał z naszymi dziennikarzami. Wielu sporo się od niego nauczyło. Projekt nie wypalił, ale wielu z tych, którzy w nim byli i uczyli się od Michała Broniatowskiego, a potem od Grzegorza Gaudena, zrobiło kariery w ukraińskich mediach – mówi Portnikow.
Grzegorz Gauden, były redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”, zastąpił Broniatowskiego w „Gazeta 24”. – Nie spotkaliśmy się w Kijowie, poznałem go przy innej okazji. Gazeta zaczęła się ukazywać, ale oligarcha, który miał ją finansować, wycofał się. A Kniażycki i jego ekipa chcieli ją wydawać z rozmachem, od razu w dziesięciu mutacjach regionalnych. Tłumaczyłem, że lepiej byłoby rozwijać ten projekt stopniowo, najpierw zdobyć rynek w Kijowie, a dopiero później myśleć o mutacjach. Gazeta nie spinała się finansowo i projekt się zakończył – opowiada Gauden.
Broniatowski wrócił do Moskwy, do Interfaxu. Odszedł stamtąd jesienią 2008 roku, kilka miesięcy po ataku Rosji na Gruzję. Opowiada, że to miało wpływ na jego decyzję o wyjeździe z Rosji, bo atmosfera tam gęstniała i robiła się coraz bardziej szowinistyczna. – Poza tym w Interfaxie znaleźli kogoś innego na moje miejsce, kto się zgodził pracować za o wiele mniejsze pieniądze, niż ja zarabiałem. Rozwiązaliśmy umowę za obopólną zgodą – mówi Broniatowski.
Trochę się dziwę, że tak łatwo przyszedł mu wyjazd z Moskwy, gdzie wtedy, mając takie kontakty i znajomości jak on, można było zarobić więcej niż w Warszawie. – A ja go rozumiem – mówi Mykoła Kniażycki. – Też kiedyś pracowałem w Moskwie i w pewnym momencie tak bardzo miałem dosyć tego miasta, że w jeden dzień stamtąd wyjechałem.
Michał Broniatowski o moskiewskich czasach opowiada beznamiętnym głosem, jakby nic tam nie zrobiło na nim większego wrażenia. Dziwi mnie to trochę, bo dziennikarze, którzy pracowali dłużej w Moskwie, zwykle opowiadają o tym z przejęciem i emocjami.
– Zauważyłem, że on do wszystkiego podchodzi ze spokojem. I ten jego spokój cenię – mówi Grzegorz Gauden.
INTERESY ŻYCIA
Wrócił do Warszawy i obiecał sobie, że już nigdy nie będzie miał nad sobą szefa. Uznał, że zdobył wystarczające doświadczenie w projektach, które przynosiły ogromne pieniądze, że uruchomi własny biznes, który mu zapewni dostatnie życie.
Najpierw, w 2009 roku, z kolegą Danielem Kowalikiem, który wcześniej zajmował się sprawami technicznymi w polskim oddziale Reutersa, uruchomili Polski Terminal Finansowy. Dzięki niemu inwestorzy mogli w czasie rzeczywistym pozyskać aktualne dane finansowe z rynków, które ich interesowały. – Do tego mieliśmy wykupiony serwis finansowy Agencji Reutera, do której dostęp miały głównie banki. Dzięki temu, na przykład, gdy zamrożony został kurs franka szwajcarskiego, podaliśmy tę informację dwadzieścia minut wcześniej niż inni. Jeżeli ktoś miał dostęp do tej informacji wcześniej niż inni, mógł sporo zarobić.
Usługa była innowacyjna jak na tamte czasy, ale miała jedną, podstawową wadę – była płatna. Wtedy jeszcze płacenie za cokolwiek w internecie nie było popularne. – Usługa była skierowana głównie do inwestorów giełdowych, czyli rzeszy kilkudziesięciu tysięcy osób. Kosztowała śmieszne pieniądze, 25 złotych miesięcznie. Nie znaleźliśmy zbyt wielu chętnych do wykupienia subskrypcji. Ludzie byli przyzwyczajeni do tego, że wszelkie informacje w internecie są za darmo – tłumaczy.
Biznes, który miał być interesem życia, okazał się spektakularną porażką. Broniatowski uzyskał wsparcie dla Polskiego Terminala Finansowego z funduszy Unii Europejskiej dla start-upów, ale i tak większość pieniędzy na jego funkcjonowanie wyłożył z własnej kieszeni. – Przez ponad rok płaciłem ogromne pieniądze Agencji Reutera za dostęp do ich serwisu finansowego i innej firmie za serwery, na których działała usługa. Utrzymywałem też biuro i płaciłem ludziom wynagrodzenie. Ale rynek tego nie przyjął – wspomina Broniatowski.
Jednak nie poddawał się i założył jeszcze internetową agencję fotograficzną. Oferował redakcjom zdjęcia, m.in. z archiwum Reutersa, i współpracował z fotoreporterami. Przewagą jego firmy miała być niższa prowizja pobierana od fotoreporterów za zdjęcia kupione przez redakcje gazet i portali internetowych. – O ile tradycyjne agencje fotograficzne brały od fotoreporterów 50 procent prowizji, o tyle my mogliśmy ją obniżyć do 20 procent – opisuje swój pomysł na biznes. Ale ten interes też nie wypalił.
Te biznesy mocno zmieniły jego życie. – Zadłużyłem się tak bardzo, że do dziś spłacam długi – mówi Broniatowski.
POMOC GENIALNA W SWOJEJ PROSTOCIE
Spłukany Michał Broniatowski w czerwcu 2013 roku odebrał telefon od starego znajomego z Kijowa Mykoły Kniażyckiego. Ten miał pomysł, żeby uruchomić telewizję informacyjną. Miał już pomieszczenia na studio – w piwnicy bloku w Kijowie, przy ul. Mickiewicza, gdzie miał mieszkanie.
W Ukrainie nadawało wtedy wiele kanałów informacyjnych, ale ten nowy miał się wyróżniać tym, że nie należy do żadnego oligarchy ani nie działa w jego interesach. W tym czasie ludzie związani z kleptokratyczną władzą ówczesnego prezydenta Wiktora Janukowycza skupowali media. Przychodzili do ich właścicieli z walizkami pieniędzy i oferowali ceny o wiele wyższe od rynkowych. Na ich tle kanał Kniażyckiego miał być ewenementem.
– Zaprosiłem Michała do udziału w tym projekcie nie tylko dlatego, że znał się na mediach. Potrzebowaliśmy kogoś z unijnym paszportem, bo uważaliśmy, że to może nas ochronić przed problemami ze strony ówczesnej ukraińskiej władzy – tłumaczy Kniażycki.
Nowy kanał, dla którego wymyślono nazwę Espreso, miał wystartować pod koniec listopada 2013 roku, gdy Janukowycz jechał do Wilna podpisać umowę stowarzyszeniową z Unią Europejską, na co wielu Ukraińców czekało z utęsknieniem. Janukowycz wcześniej jednak spotkał się z prezydentem Rosji Władimirem Putinem, a w Wilnie oświadczył, że umowy z UE nie podpisze, bo Ukraina nie jest jeszcze na to gotowa. Na głównym placu Kijowa rozpoczął się protest Ukraińców, którzy byli wściekli na Janukowycza, że gasi ich nadzieje na integrację kraju z UE i będą musieli nadal żyć w skorumpowanym kraju, coraz bardziej uzależnionym od Rosji. Władza próbowała siłą stłumić protesty, padły strzały, zginęło około stu osób.
Kanał Espreso był jedną z dwóch ukraińskich telewizji, które relacjonowały na żywo wydarzenia na Majdanie. Nie dostali koncesji na nadawanie naziemne, ale byli dostępni drogą satelitarną i na YouTubie. Ukraińcy oglądali nową telewizję. Za zbudowanie newsroomu, emisję w internecie i jej monetyzację odpowiadał Broniatowski. Sygnał i materiały filmowe od Espreso brały zagraniczne media.
W Espreso pracował już wtedy publicysta Witalij Portnikow. Służby specjalne podległe Janukowyczowi, wykorzystując prowokację, nagrały go w intymnej sytuacji, a wideo zamieściły w internecie. – Nie wiedziałem, co z tym robić – przyznaje Portnikow. – Michał jednak znalazł rozwiązanie, genialne w swojej prostocie. Poradził, żeby wykupić prawa autorskie do tych materiałów, a potem od serwisów, w których zostały umieszczone, zażądać usunięcia. Zadziałało – opowiada Witalij Portnikow.
Dziś Espreso jest jedną z głównych stacji informacyjnych w Ukrainie.
PODUSZKA BEZPIECZEŃSTWA
Po kilku miesiącach Broniatowski stwierdził, że nie ma już nic więcej do roboty w Espreso, i wrócił do Warszawy. Wiosną 2014 roku zadzwoniła do niego znajoma z Ringier Axel Springer Polska z propozycją, żeby został redaktorem naczelnym miesięcznika „Forbes”. Broniatowski musiał spłacać długi, więc cofnął postanowienie, że nie będzie miał już nad sobą szefa.
„Forbes” miał wtedy poważne problemy po opublikowaniu tekstu Wojciecha Surmacza „Kadisz za milion dolarów”. Z artykułu wynikało m.in., że miliony złotych, które Żydzi odzyskali od państwa polskiego za mienie utracone w trakcie II wojny światowej, nie zostały przeznaczone na utrzymanie żydowskiego dziedzictwa, ale „rozeszły się w hermetycznym środowisku Związku Wyznaniowym Gmin Żydowskich i Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego”. „Forbes” i RASP były oskarżane o antysemityzm. Najpierw, w lutym 2014 roku, z „Forbesa” musiał odejść Wojciech Surmacz, a w sierpniu tego samego roku – redaktor naczelny Kazimierz Krupa.
Broniatowski kierowanie redakcją „Forbesa” rozpoczął od krytyki poprzedników za opublikowanie „Kadiszu za milion dolarów”. „Główny materiał nie został porządnie udokumentowany. Po prostu z dziennikarskiego punktu widzenia ten zestaw tekstów zostałby zdyskwalifikowany, a już na pewno nie byłby na frontpage’u” – mówił w nagraniu wideo, opublikowanym na kanale „Presserwisu” na YouTubie.
– Przyjemnie jest pracować w wydawnictwie, które nie wtrąca się w sprawy redakcyjne, a jednocześnie czujesz, że masz zapewnioną poduszkę bezpieczeństwa – mówi Broniatowski.
– Niczym szczególnym się nie wykazał jako naczelny „Forbesa”. Nie było też żadnych spektakularnych wpadek. Magazyn ukazywał się w swoim rytmie, konfliktów w redakcji też nie było – mówi osoba, która wtedy pracowała w RASP i prosi o zachowanie anonimowości.
Wiosną 2017 roku ówczesny członek zarządu RASP, a obecnie prezes Aleksander Kutela doszedł do wniosku, że Broniatowski ze swoim międzynarodowym doświadczeniem bardziej przyda się w portalu Onet, który uruchamiał wtedy serwis Politico. Broniatowski został też korespondentem międzynarodowego wydania tego serwisu.
W 2023 roku praca w Politico zaczęła wysychać – jak to określa Broniatowski. Podziękowano mu za stałe zaangażowanie i zaproponowano współpracę, w ramach której miał pisać cztery komentarze miesięcznie.
Ze spłacania długów zaciągniętych, gdy spróbował własnej działalności biznesowej, nikt go jednak nie zwolnił. Dlatego nawiązał też współpracę z portalem Interia, gdzie miał pisać komentarze na tematy międzynarodowe. Jednak nie musiał zbyt długo żyć na chlebie freelancera.
ODWAGA I ULEGŁOŚĆ
W grudniu 2023 roku nowy rząd z premierem Donaldem Tuskiem na czele przejmuje władzę w TVP. Z telewizji, która w założeniu powinna być publiczna, zwalniani są propagandyści, którzy w czasach rządów PiS zrobili z niej propagandowy ściek. Zwolniona dyscyplinarnie zostaje też Agnieszka Romaszewska-Guzy, pomysłodawczyni i przez 17 lat dyrektorka kanału dla Białorusinów pozbawionych rzetelnych informacji – Biełsatu. Romaszewska-Guzy prywatnie i w mediach społecznościowych nie ukrywała sympatii dla PiS, ale trudno jej zarzucić, żeby w pracy zawodowej kierowała się sympatiami politycznymi. Była też lubiana i ceniona przez dziennikarzy Biełsatu – Rosjan i Białorusinów, którym niejednokrotnie pomagała.
Na miejsce Romaszewskiej-Guzy zatrudniono Michała Broniatowskiego, który został szefem Ośrodka Mediów dla Zagranicy, któremu podlega też Biełsat. Broniatowski dostał zadanie utrzymania nadawania anglojęzycznego kanału dla zagranicy TVP World i podzielenie Biełsatu na pasma – białoruskiego Biełsatu, rosyjskiego Wot-Tak i utworzenie ukraińskiego – Slava.tv.
To wtedy Białorusini zaprotestowali przeciwko niszczeniu ich telewizji. Zespół Biełsatu też był zaniepokojony, bo oprócz Romaszewskiej-Guzy zwolniony został też redaktor naczelny Aleksy Dzikawicki, którego cenili.
Po upływie ponad półtora roku emocje opadły. Tym bardziej, że nowy dyrektor jest mało widoczny dla dziennikarzy. – Nie mam z dyrekcją żadnych kontaktów – mówi dziennikarka Biełsatu. – Z tego, co odczuwamy: wszystko nareszcie, po tych zmianach i niepokojach, ustabilizowało się i działa sprawnie – zapewnia.
– Nie mam żalu do Michała Broniatowskiego, że zajął moje miejsce – mówi Agnieszka Romaszewska-Guzy. – Gdyby nie on, to znalazłby się ktoś inny. Mam żal, że on się godzi na wykonywanie wszystkiego, co mu każą robić ci z góry – dodaje Romaszewska-Guzy.
Siedzimy z Michałem Broniatowskim w jego gabinecie, który jeszcze nie tak dawno zajmował Michał Adamczyk, w czasach władzy PiS dyrektor Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, nadzorującej ówczesną propagandę. Broniatowski na ścianie powiesił obraz swojej żony Katarzyny Langren, przedstawiający Kijów w okresie protestów na Majdanie.
– I co dalej? Zmieni się władza, to zmieni się też dyrektor – zauważam.
– Jestem w wieku głęboko emerytalnym – odpowiada. Ale po chwili dodaje jak korporacyjny radiowęzeł: – Jestem szczęśliwy, że pod koniec kariery zdarzyło mi się tworzyć coś tak nadzwyczajnego jak teraz.
– Doceniam, że przyszedł na protest Białorusinów w obronie Biełsatu i w kulturalny sposób przywitał się tam ze mną. Tak, to wymagało odwagi – kończy Agnieszka Romaszewska-Guzy.
***
Ten tekst Mariusza Kowalczyka pochodzi z magazynu „Press” – wydanie nr 7-8/2025. Teraz udostępniliśmy go do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników.
„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.
Mariusz Kowalczyk











