Temat: prasa

Dział: PRASA

Dodano: Styczeń 27, 2025

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Rozmowa z dziennikarzem sportowym Maciejem Petruczenką. O szacunku do sportowca

– Bardzo się z Bohdanem (Tomaszewskim – red.) lubiliśmy. On nie mógł wyjść ze swojej formuły relacji radiowej, bardzo pięknej, poetyckiej, choć zdarzało się, że nie zawsze zgodnej z prawdą – opowiadał w wywiadzie z Grzegorzem Kopaczem Maciej Petruczenko (fot. Leszek Szymański/PAP)

W wieku 78 lat zmarł Maciej Petruczenko, jeden z najwybitniejszych dziennikarzy sportowych przełomu wieków. W związku z tym przypominamy nasz wywiad z Petruczenką z magazynu "Press". W 2021 roku, krótko po zdobyciu przez niego Nagrody im. Bohdana Tomaszewskiego Grand Press 2020, rozmawiał z nim Grzegorz Kopacz.

Będziemy mieli w tym roku igrzyska olimpijskie?

Odbędą się pomimo wszystkich trudności. Stanowią splot zbyt wielu interesów, aby mogło ich nie być.

Czytaj też: Zmarł Maciej Petruczenko – legendarny dziennikarz "Przeglądu Sportowego"

Podczas igrzysk czy piłkarskiego Euro zapominamy o bożym świecie. Koronawirus przypomniał, że sport jest jednak błahostką?

Niewątpliwie, można dziś tak do niego podejść. Lekarze gorzko zauważają, że gdyby pieniądze wydawane na czołowych piłkarzy poszły na medycynę, to sytuacja ludzkości byłaby dziś o wiele lepsza.

Czym jest dzisiejszy sport?

Największą rozrywką ludzkości i najlepszym nośnikiem reklamowym. Gwiazdy Hollywoodu nie mogą się równać z najlepszymi wyczynowymi sportowcami.

Ale na Stadionie Narodowym mamy szpital, a wszystkie inne stadiony są zamknięte. Dziennikarze sportowi miesiącami byli zbędni?

Faktycznie, sport wyczynowy musiał stanąć, ale najpopularniejsze dyscypliny wróciły już do życia. Mogę powiedzieć o sobie, że nigdy w życiu nie byłem tak zarobiony jak w tej chwili, choć zajmuję się nie tylko dziennikarstwem sportowym. Wydarzeń sportowych jest coraz więcej, wystarczy spojrzeć na liczbę transmisji w telewizji.

Tylko że na arenach sportowych są kamery telewizyjne, ale nie ma kibiców.

Dzięki przekazom telewizyjnym i internetowym sport wyczynowy w czasie pandemii został uratowany. To okrutne, ale pokazuje, że wszystko zmierza ku wirtualności. Zawsze byłem zwolennikiem naturalnej roli sportu, czyli uprawiania go na świeżym powietrzu dla zdrowia. Pasjonowanie się rywalizacjami wirtualnymi to wynaturzenie. Oddalamy się od ludzkiego wymiaru sportu, czyli rywalizacji zawodników obdarzonych wielkim talentem.

Jakie były Pana wzorce dziennikarskie?

Po przełomie październikowym 1956 czytałem publicystów tygodnika „Po Prostu” z aktywnym do dziś Jerzym Urbanem, który wtedy był środowiskowym bohaterem, bo stał na czele delegacji śmiałków, która udała się z wizytą do Radia Wolna Europa. Wcześniej za samo jej słuchanie były surowe kary. Tygodnik „Polityka” czytam od pierwszego numeru. Byłem też stałym czytelnikiem „Kultury”, do której pisywał Bohdan Tomaszewski. Tuż przed moim startem dziennikarskim idolem dla mnie był mój późniejszy szwagier Jerzy Iwaszkiewicz.

To rodzina?

Szwagier ze strony siostry. Udzielał mi bardzo praktycznych rad.

Na przykład?

Swój pierwszy reportaż podpisałem pseudonimem Maciej Nowy, bo miałem świadomość, że moje nazwisko brzmi z ukraińska, choć nic z Ukrainą nie mamy wspólnego. Pochodzenie ukraińskie było wówczas równie źle widziane jak żydowskie. Gdy dowiedział się o tym Jurek Iwaszkiewicz, to zapytał: „A jak się będzie czuł twój ojciec?”. To mnie przekonało.

W 1970 roku Iwaszkiewicz poradził mi, aby szukać tematów w „Trybunie Ludu” na szpalcie z ciekawostkami z kraju. To była jedyna prawda o życiu w Polsce, jaka się ukazywała w tym dzienniku. Natychmiast kupiłem „Trybunę” w kiosku na stacji Powiśle, Jurek znalazł szpaltę i od razu zaproponował temat dla dziennikarza sportowego. „Trybuna” opisała bowiem konflikt na tle piłki nożnej między proboszczem a wikarym w miejscowości Lipsko na Kielecczyźnie. Tak jak stałem, w dżinsach i T-shircie, wsiadłem w PKS i pojechałem do Lipska. Napisałem reportaż, który opublikowała „Kultura” mająca za sekretarza redakcji Macieja Wierzyńskiego, choć jedną trzecią cenzura mi wycięła. Wierzyński za to przepraszał. Gdy tekst ten przeczytał redaktor naczelny „Przeglądu Sportowego” Andrzej Jucewicz, od razu przyjął mnie do pracy, abym pisał podobne teksty.

I pisał Pan?

Jasne. Raz dostałem od niego nawet zadanie zlecone z Wydziału Prasy Komitetu Centralnego PZPR. Miałem ujawnić, że piłkarze trzecioligowego Ursusa dostają pieniądze za grę, co było zabronione. Byłem wtedy jeszcze w pełnej formie sportowej. Zgłosiłem się do drużyny Ursusa niby jako skrzydłowy trzecioligowy z Dolnego Śląska, który chce się przenieść do stolicy. Zaprosili mnie na testy. W szatni dowiedziałem się, że fabryka dostawała milion złotych rocznie na bibliotekę, ale wszystko szło na piłkarzy. Sprawę opisałem, ale wydział prasowy KC ostatecznie nie zgodził się na publikację, bo byłaby to zbyt duża kompromitacja socjalizmu. Premię od naczelnego jednak dostałem.

Czyli robił Pan dziennikarstwo wcieleniowe.

Mocno wcielać się nie musiałem. Z czasów, kiedy byłem wyczynowym lekkoatletą, wiedziałem, jaka jest beznadziejna sprawność fizyczna naszych piłkarzy ligowych, zresztą taka została w wielu wypadkach do tej pory.

Co Pan trenował?

Najkrótsze sprinty, udało mi się nawet w nieoficjalnych zawodach wyrównać rekord Polski Wiesława Maniaka na 50 metrów. To bardzo przydawało się na boisku piłkarskim, bo tam ważna jest szybkość osiągana w trzech pierwszych krokach.

Zawsze chciał Pan być dziennikarzem sportowym?

Tak. Poszedłem na studia prawnicze, aby potem iść na podyplomowe studia dziennikarskie. Podczas studiów współpracowałem z warszawskim oddziałem katowickiego „Sportu”, który miał redakcję na ulicy Wiejskiej tuż przy Sejmie. To był świetny lokal, na obiady schodziło się do Czytelnika, gdzie przesiadywali luminarze literatury i filmu, bywał tam też Bohdan Tomaszewski.

W tamtych czasach wszyscy zazdrościli dziennikarzom sportowym podróży po świecie. Pamięta Pan swoją pierwszą zagraniczną delegację?

Na początek wysłano mnie do Związku Radzieckiego na zawody lekkoatletyczne. Wtedy było tak, że dziennikarza „Przeglądu Sportowego” gościł i pilnował dziennikarz bratniej redakcji, w tym przypadku był to „Sowietskij Sport”. Podjął mnie bankietem w swoim domu oficjalnie kierownik działu sportowego, a faktycznie pułkownik KGB, który lepiej mówił po polsku niż po rosyjsku.

A kiedy pojechał Pan po raz pierwszy za żelazną kurtynę?

Przychodząc do „Przeglądu”, zastrzegłem, że będę pisał tylko o lekkoatletyce i piłce nożnej. W styczniu 1972 roku redaktor naczelny zdecydował: „Będziesz zajmował się też saneczkarstwem”. Odpowiedziałem, że się nie znam. Wtedy Andrzej Jucewicz stwierdził, że na początek chce mnie wysłać do Königssee pod Monachium na mistrzostwa Europy. Szybko sobie uświadomiłem, że jednak znam się na saneczkarstwie.

W końcu każdy jeździł na sankach.

Właśnie. Kiedy tam dotarłem, stanąłem przy najbardziej skomplikowanych oesach toru, saneczkarze migali mi przez ułamki sekundy przed oczami i nie miałem bladego pojęcia, co o tym można napisać. Po kilku godzinach marznięcia zorientowałem się, że przy mecie jest biuro prasowe, w którym było cieplutko, za darmo wszelkie alkohole od piwa przez szampana po koniaki, a także ciepłe dania, a wokół pełno monitorów z komentarzem po niemiecku, który znam. Do tego teleksy i telefony do dyspozycji. Pokochałem to saneczkarstwo. Niewiele pracy, i to w luksusowych warunkach.

Pamięta Pan, na ilu był igrzyskach?

Nie liczę, ale pamiętam, że przez wiele lat byłem jedynym wysłannikiem gazety na najważniejsze wielkie imprezy, więc musiałem na nich ciężko harować. Na igrzyskach w Atlancie byłem tylko z fotoreporterem Markiem Żochowskim, a jak na złość Polacy zdobywali na nich mnóstwo medali w wielu dyscyplinach. Nie zdarzyło się, abym nie nadał korespondencji, co moim kolegom po fachu zdarzało się często. Najbliżej tego było w 1982 roku, kiedy w stanie wojennym pojechałem do Budapesztu na dwie imprezy lekkoatletyczne na Nepstadionie. Każdy z zagranicznych dziennikarzy dostał tam telefon tylko do swojej dyspozycji, przez który mógł się łączyć ze swoją redakcją na koszt gospodarzy. Przed zawodami sprawdziłem jakość połączenia, była znakomita. Po przygotowaniu relacji chciałem ją nadać, ale nie mogłem w żaden sposób uzyskać połączenia. Okazało się, że na kilka godzin w związku ze stanem wojennym wyłączono w Polsce łączność z Budapesztem. Ostatecznie na tym skorzystałem, bo prezes węgierskiego związku lekkoatletycznego pomógł mi nadać ją dalekopisem, a potem zaprosił do nocnego baru, gdzie już siedział arcysławny długodystansowy biegacz kenijski Henry Rono. Bił rekordy świata, ale odmawiał wywiadów. W barze był już pijany i siedział z dziewczyną lekkich obyczajów. Był też jego fiński menedżer, którego znałem. Rono nie chciał rozmawiać, ale namówiłem menedżera, aby zadawał mu pytania, które ja pisałem na serwetce. Rono odpowiadał. W ten sposób zadałem mu 21 pytań, co złożyło się na ekskluzywny wywiad ze sportowcem, który wywiadów w ogóle nie udzielał.

Poza zagranicznymi relacjami do gazety musiał Pan też składać raporty służbom PRL.

Nigdy mi się to nie zdarzyło. Esbecy raz mnie dopadli, ale w sprawie krajowej. W 1973 roku założyłem drużynę FC Publikator. Pierwszy mecz zagraliśmy z aktorami, a drugi zorganizowałem na Stadionie Dziesięciolecia z ambasadą brytyjską. Po nim przyszło do mnie do redakcji dwóch smutnych panów, którzy zaproponowali współpracę ze względu na moją łatwość nawiązywania kontaktów z ambasadami. Oczywiście odmówiłem i dziękować Bogu już mnie nie nachodzili. Zasadniczo korespondenci sportowi mało ich interesowali.

Po co założył Pan FC Publikator? Żeby sobie pojeździć po stadionach w Polsce i pogwiazdorzyć?

Żeby grać w piłkę. Zakładając drużynę, bezczelnie napisałem na druku „Przeglądu Sportowego” do Polsportu – monopolisty w produkcji sprzętu sportowego – prośbę o koszulki, getry i piłki. W ostatnim zdaniu zażartowałem: „Pozytywne ustosunkowanie się do mojej prośby walnie przyczyni się do podniesienia poziomu sportu polskiego”. W ciągu tygodnia przysłali wszystko, o co poprosiłem.

Podpadł Pan kiedyś cenzurze?

Drukarnia i redakcja „Przeglądu Sportowego” mieściły się w budynku przy Nowogrodzkiej, gdzie teraz urzęduje Jarosław Kaczyński. Mogę powiedzieć, że zapracowałem na majątek jego partii, bo wszystko to potem przejęła Fundacja Solidarność i jakby dalej Porozumienie Centrum, a wszystko bodajże za pieniądze Banku Przemysłowo-Handlowego. Kiedyś, gdy miałem nocny dyżur, zadzwoniłem zniecierpliwiony do cenzora, czy mogę już puszczać gazetę do druku. Niepotrzebnie obudziłem jego czujność. Oddzwonił, że trzeba usunąć całą kolumnę wywiadu z Włodkiem Lubańskim. Nie wolno było o nim pisać częściej niż raz na pół roku, bo grał już wtedy na kapitalistycznym Zachodzie. Posprzeczałem się z cenzorem, bo musiałem na głowie stanąć, aby zapełnić czymś tę kolumnę. Udało się w ostatniej chwili. Na drugi dzień redaktor naczelny Łukasz Jedlewski poinformował mnie, że cenzor chciał, aby usunąć mnie z pracy za stawianie oporu.

Cenzura interweniowała też, gdy podawałem wyniki chińskich sportowców, których nawet PAP-owi nie wolno było publikować. Miałem do nich dostęp, bo redakcja „Przeglądu Sportowego” prenumerowała zachodnią prasę, nie tylko sportową, ale też takie tytuły jak „Süddeutsche Zeitung” czy „Der Spiegel”.

Patrzono na mnie krzywo jednak z innego powodu. W 1979 roku na rok wyjechałem do Stanów Zjednoczonych, a podczas pobytu zrobiłem wywiad z Walterem Mondale’em, wiceprezydentem przy prezydencie Jimmym Carterze. Gdy tylko napisałem o tym w liście do żony, a pisałem do niej codziennie, to przestano dostarczać jej moje listy. Po powrocie zatrzymano mi paszport, nie było mowy, aby mnie wypuścili na igrzyska olimpijskie w 1980 roku do Moskwy. Potem podczas weryfikacji dziennikarzy w stanie wojennym znalazłem się na liście pięciu z „Przeglądu Sportowego” wytypowanych do wyrzucenia z zawodu. Wszystkich nas uratowała interwencja pułkownika Edwarda Woźniaka, prezesa klubu dziennikarzy sportowych, który dobrze znał generałów kierujących stanem wojennym.

Dla kogo był ten wywiad z Walterem Mondale’em?

Jak go robiłem, nie wiedziałem dla kogo. Po powrocie do Polski dałem do najodważniejszego wówczas pisma, jakim było „ITD” pod redakcją Zdzisława Pietrasika, ze wspaniałymi felietonami Maćka Rybińskiego i karykaturami Andrzeja Mleczki.

Poszedł?

Nie, bo Pietrasika wyrzucili, na jego miejsce dali Aleksandra Kwaśniewskiego, a mój wywiad został skonfiskowany razem ze zdjęciem. Zresztą tego zdjęcia najbardziej było mi żal. Zadzwoniłem do amerykańskiego fotoreportera „St. Louis Post-Dispatch”, który mi je zrobił, i jak mu opowiedziałem, co się stało, przesłał mi kolorową odbitkę w dużym formacie elegancko oprawioną, którą zachowałem na pamiątkę.

Na zdjęciu jestem w wypożyczonym eleganckim smokingu, w koszuli z żabotem i pod muszką, a wiceprezydent USA w szarym wymiętym garniturze, bo przyjechał wprost z lotniska. Znajomi, którzy umówili mi tę kolację w Sheratonie, przekonywali, że tak należy się na nią ubrać.

Jak się udało wyjechać Panu na rok do Stanów?

Pomogło małżeństwo żydowskie, które przeżyło wojnę w Międzyrzecu Podlaskim tylko dzięki moim rodzicom. Po wojnie założyli stowarzyszenie Żydów międzyrzeckich w Ameryce, którego przedstawicieli, małżeństwo biznesmena i tancerki baletowej, gościłem w Polsce. W rewanżu zaprosili mnie do Stanów. Okazało się, że są milionerami. Gospodarz, weteran wojny koreańskiej, nie dość, że woził mnie wszędzie swoim samolotem, to dał mi do dyspozycji dwa samochody – 300-konny krążownik szos Buick LeSabre i najnowszy model Volvo – oraz udostępnił jedną trzecią ich domu. Mogłem w nim mieszkać, ile tylko chciałem. Zacząłem żyć życiem amerykańskiego milionera. Bywałem w zamkniętym klubie bogaczy żydowskich w Saint Louis. Potem zostałem barmanem w jeszcze bardziej ekskluzywnym klubie, w którym raz nawet przez siedem godzin przygrywałem do tańca na steinwayu.

W Stanach dostałem ofertę pracy jako researcher na Uniwersytecie w Princeton. Ale nie byłem pewien, czy uda mi się sprowadzić do Stanów żonę i córkę, więc odmówiłem. Po latach to nadrobiłem, posyłając córkę do szkoły w USA. Wróciła jako dziecko kapitalizmu i teraz jest wybitną business woman. Z kolei 19-letnia wnuczka jako utalentowana tenisistka dostała stypendium na uniwersytecie w Atlancie.

Komentował Pan dla Telewizji Polskiej zawody lekkoatletyczne z Bohdanem Tomaszewskim. Miał Pan przy nim tremę?

Nie, bardzo się z Bohdanem lubiliśmy. On nie mógł wyjść ze swojej formuły relacji radiowej, bardzo pięknej, poetyckiej, choć zdarzało się, że nie zawsze zgodnej z prawdą. Podczas lekkoatletycznego Pucharu Europy w Helsinkach w biegu na 400 metrów bardzo mu się spodobała Danuta Piecyk, która przypominała długością kroku Irenę Szewińską. Wielokrotnie zapowiadał jej występ i przypominał, że będzie biegła w sztafecie polskiej na ostatniej zmianie. Przygotował sobie opowieść na temat tego biegu. Pamiętam, że zaczął tak: „Na pierwszej zmianie ruszyła malutka Bożenka Zientarska, która szybko przebiera krótkimi nóżkami, niewiele zdziała, ale na koniec będzie wspaniała, długonoga Danuta Piecyk i to będzie coś cudownego”. Ja złapałem się za głowę i napisałem na kartce, że kolejność zawodniczek naszej sztafety jest zmieniona, że Piecyk biegnie jako pierwsza! On niestrapiony tym, że widzowie widzą co innego, niż on opowiada, ciągnął do końca, a potem powiedział: „Widziałem, co mi pan napisał, ale już nie chciałem zmieniać swojej koncepcji”.

Narzucił własną narrację.

Był w tym uroczy, choć lubił bujać w chmurach, ale zrobił bardzo dużo dobrego, jeśli chodzi o relacje sportowe. Przyciągnął do sportu wiele kobiet, które słuchały jego transmisji radiowych, kochały się w jego głosie i w jego pięknym słowie.

Czego Pan się od niego nauczył?

Szacunku do sportowca. On nigdy nie śmiał powiedzieć o zawodniczce czy zawodniku po imieniu. Określenie Robert czy Lewy podczas transmisji przez gardło by mu nie przeszło. Powiedziałby: „pan Robert”. Mówił tak nawet o tych, których znał prywatnie. Miał w sobie prawdziwy podziw dla najlepszych sportowców. W tym szacunku do sportowców, jaki słyszałem w jego relacjach, wyrosłem najpierw jako słuchacz radia, a potem jako dziennikarz. Namawiam młodszych kolegów, aby też go nabrali. Niestety, wielu sportowców przywykło, że dziennikarze pomiatają nimi, jednego dnia wynoszą pod niebiosa, a następnego depczą po nich.

Jakie są największe wady zawodu dziennikarza sportowego?

Wad nie dostrzegam, ale pułapką jest zasklepienie się w wąskiej tematyce.

Kiedy dziennikarz poza piłką świata nie widzi?

Nazywam takiego ligowym dziennikarzem, który żyje od meczu do meczu. Nigdy nie dałem się w ten sposób zamknąć. Z mojej inicjatywy „Przegląd Sportowy” wprowadził kolumnę „Postscriptum”, w której pisywałem satyryczne felietony i dawałem ciekawostki sportowe wynalezione w lokalnej prasie. Przez 10 lat komentowałem lekkoatletykę w Eurosporcie. Od 1991 roku jestem redaktorem naczelnym tygodnika lokalnego. W 1988 roku powstało w Polsce pierwsze szarobure pismo pornograficzne, tytułu już nawet nie pamiętam, ale płacili takie pieniądze, że też do niego pisałem.

O czym?

O sporcie. Pierwszy mój tekst był o znanej gimnastyczce rumuńskiej Nadii Comăneci, którą bił i wykorzystywał Nicu Ceaușescu, syn dyktatora. Tego typu teksty pisałem przez kilka miesięcy, ale potem wyszło na jaw, że właściciel pisma robił dość ciemne interesy i zrezygnowałem.

Zajmuje się Pan też statystyką. Co Pan robi dla Association of Track and Field Statisticians?

To międzynarodowe stowarzyszenie znawców lekkoatletyki. Jestem też członkiem amerykańskiego klubu dziennikarzy lekkoatletycznych. Tradycjonalizm amerykański polegał na tym, że aż do lat 70. nie pisali tam w ogóle o żeńskiej lekkoatletyce. W 1970 roku bogaty mąż wielkiej rywalki Ireny Szewińskiej, Tajwanki Chi Cheng, uruchomił wersję amerykańskiego magazynu lekkoatletycznego „Track and Field” z wynikami kobiet. Mieli ogromne problemy z transkrypcją na angielski słowiańskich nazwisk. Właśnie w tym im pomagałem.

Lekkoatletyka była pierwszą dyscypliną sportu, w której skomputeryzowano wyniki. Wcześniej, aby ją komentować na żywo, trzeba było mieć głęboką wiedzę o wynikach i nazwiskach, wynoszoną tylko z lektury gazet. W przypadku tej dyscypliny nie wystarczy samo opowiadanie, co się dzieje na bieżni, skoczni czy rzutni, trzeba znać wyniki. O ile pamiętam, byłem chyba pierwszy w Eurosporcie, który do kabiny komentatorskiej przychodził z laptopem, żeby samemu kontrolować internetowy serwis wynikowy. Dziwię się tym, którzy komentując zawody w telewizji, nie korzystają jednocześnie z internetu.

Już prawie wszyscy znani polscy dziennikarze sportowi pracują dla bukmacherów. Podoba się to Panu?

Nie mam im tego za złe, ale porównuję to z tym moim kilkumiesięcznym pisaniem do gazetki pornograficznej.

Pan się przyjaźnił z Ireną Szewińską?

Jestem przyjacielem rodziny. Irena była moją rówieśniczką, spotykaliśmy się już na uniwersytecie, a także na AWF-ie, gdzie trenowaliśmy. Z kolei jej mąż Janusz pracował 20 lat w „Przeglądzie Sportowym” jako fotoreporter. Miałem szczęście jako dziennikarz sportowy, bo Irena była najwybitniejszą postacią w historii naszego sportu, w 1974 roku została uznana przez zachodnie agencje prasowe za najlepszą sportsmenkę świata. Bliskie relacje z nią, możliwość robienia z nią wywiadów w każdej chwili, wspólne podróżowanie na zawody, to było dla mnie jak wygrana na loterii.

Taka bliska znajomość z tym, o kim się pisze, nie przeszkadza?

Czasem przeszkadza. Kiedy Irena, przy moim wielkim poparciu, została prezesem Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, to jedne rzeczy wychodziły jej wtedy dobrze, a inne gorzej. Miałem ciężki dylemat i uznałem, że tak jak sędzia powinienem wyłączać się z orzekania w sprawach dotyczących najbliższych. Wyłączałem się i wtedy nastąpiło załamanie naszej przyjaźni, co bardzo przeżywałem. Raz w mediach pojawiły się moje negatywne wypowiedzi na temat Ireny, ale one nigdy z moich ust nie padły, nie były autoryzowane. Autor artykułu po prostu je zmyślił.

To dlatego biografię Ireny Szewińskiej opublikował Pan dopiero po jej śmierci?

Już w 1976 roku spisałem jej wypowiedzi z myślą o biografii, ale wtedy kariera sportowa Ireny jeszcze biegła. Oprócz tego zebrane wypowiedzi były nazbyt zdawkowe jak na tak wielką postać, książka byłaby zbyt miałka. Irena doskonale posługiwała się językiem, spokojnie mogłaby pracować w telewizji, ale jeśli chodzi o wynurzenia na swój temat, to ciężko było z niej głębsze rzeczy wydobyć, i to mimo naszej dobrej znajomości. Odłożyłem więc pisanie książki, choć przy każdej okazji byłem przez Janusza Szewińskiego i znajomych o nią nagabywany. Sama Irena nigdy mnie w sprawie napisania książki nie ponaglała.

I w końcu nie doczekała się swojej biografii.

Dopóki żyła – nie. Mam jednak pewną satysfakcję. Janusz był niesłychanie załamany po śmierci Ireny, a ta książka przywróciła mu chęć życia. Już samo wybieranie zdjęć do niej podniosło go na duchu. Jeśli chodzi o Irenę, mało kto uświadamia sobie, że w polskiej, a nawet światowej historii nie było, moim zdaniem, nie tylko takiego sportowca, ale nawet drugiej takiej osoby, która spotkałaby się z tyloma prominentami świata sportu, kultury i polityki. Nikt inny nie ma takiej kolekcji zdjęć z najsławniejszymi ludźmi świata: z kilkoma papieżami, z większością monarchów, w tym z kilkoma cesarzami Japonii, z prezydentami największych państw, z gwiazdami Hollywoodu, oczywiście z mnóstwem gwiazd sportu.

Zabiegał Pan o rehabilitację innej wielkiej polskiej sportsmenki Ewy Kłobukowskiej, rekordzistki świata na 100 metrów. Jej usunięcie z bieżni spowodowali działacze bratniego Związku Radzieckiego?

Tak naprawdę to Ewę załatwili zachodni Niemcy, a dokładniej ich czołowy działacz lekkoatletyczny Max Danz, były esesman, któremu nie mogło się pomieścić w głowie, że polskie sprinterki biegają szybciej od Niemek. Podejrzewał, że stosujemy te same metody co Sowieci, czyli w konkurencjach kobiecych wystawiamy osoby interpłciowe. To on rozpętał burzę w niemieckiej prasie. Potem Sowieci przyłożyli rękę do dyskwalifikacji Ewy, bo nie chcieli, aby Kłobukowska wygrała z Rosjankami w Pucharze Europy w 1967 roku w 50. rocznicę wielkiej rewolucji październikowej.

Ewa Kłobukowska jest najbardziej skrzywdzoną osobą w historii sportu, choć uznano ostatecznie, że stosowane wobec niej kryterium orzekania o płci było błędne. Jednak na arenie międzynarodowej nigdy nie została zrehabilitowana, wykreślono jej rekordy świata. Na początku lat 90. z pomocą nieżyjącego już dziennikarza Wojtka Zielińskiego udało się nam zorganizować jej rehabilitację na forum krajowym. Na balu z okazji 75-lecia polskiej lekkoatletyki Władysław Komar odczytał wtedy tekst rehabilitacyjny, który napisałem.

Od lat relacjonuje Pan zawody, w których roi się od dopingowych oszustów. Można do tego przywyknąć?

Miałem świadomość, jaka była skala dopingu w państwach socjalistycznych, także w Polsce. Nikt nie chciał jednak wtedy wierzyć, że to Amerykanie rozwinęli doping na skalę przemysłową i na dodatek przez wiele lat byli zupełnie bezkarni, bo nikomu w tym biznesie nie opłacało się kompromitować zawodników USA. Do dziś mam takie oko, że rozpoznam dopingowicza bez potrzeby testowania go. Wygrałem już kilka zakładów z kolegami, bo mi nie wierzyli, że ktoś jest na dopingu, a jednak później go na nim przyłapano.

To nie zniechęca do pisania o sporcie?

Mimo wszystko sport jest o wiele czystszy od polityki. Nawet jak nie mogłem czegoś napisać wprost, to próbowałem inaczej. Katrin Krabbe z NRD w 1990 roku zdobyła trzy tytuły mistrzyni Europy w Splicie. Rok później została w Tokio mistrzynią świata na 100 i 200 metrów, prześcigając czarnoskóre Amerykanki i Jamajki. Czasem upijałem trenerów enerdowskich i wtedy sami zdradzali mi prawdę, również o tym, że wykorzystują w sporcie wyniki eksperymentów medycznych przeprowadzanych na kobietach w obozach koncentracyjnych. W Tokio, dzień po zwycięstwie Krabbe, pojechałem o szóstej rano do hotelu, w którym mieszkała. Miałem ze sobą aparat fotograficzny i natknąłem się na nią, gdy była jeszcze bez makijażu, zaraz po igraszkach ze swoim partnerem kajakarzem. Udało mi się zrobić trzy zdjęcia jej twarzy z typowym trądzikiem sterydowym. Daliśmy jedno z tych zdjęć na pierwszą stronę „Przeglądu Sportowego” z podpisem, że to nie jest dowód dopingu, ale jednak poszlaka. Dwa miesiące później Katrin wpadła na używaniu clenbuterolu.

Od 20 lat jest Pan redaktorem naczelnym lokalnego tygodnika „Passa”. Po co to Panu?

Byłem pomysłodawcą tego pisma, które jest kontynuacją „Pasma”, założonego przez Andrzeja Ibisa-Wróblewskiego i Marka Przybylika. Kiedy Przybylik odszedł na stanowisko redaktora naczelnego „Szpilek”, zastąpiłem go w 1991 roku jako naczelny tego tygodnika. Po niespełna 10 latach doszło do niesnasek między współwłaścicielami, odszedłem więc wraz zespołem i założyliśmy „Passę”.

I naprawdę rozdajecie co tydzień 40 tysięcy egzemplarzy?

Zaczęliśmy od 50 tysięcy egzemplarzy, a w pewnym momencie drukowaliśmy nawet 70 tysięcy. Teraz to się waha z powodu epidemii i mniejszej liczby reklamodawców, ale daj Boże zdrowie – dajemy radę.

W tym piśmie głównie widać Pana zacięcie do felietonistyki. Z zacietrzewieniem krytykuje Pan w nim PiS.

Nie powiedziałbym, że to zacietrzewienie. Jako syn akowca i powstańca warszawskiego byłem wyczulony na propagandę w Polskiej Kronice Filmowej i pamiętam pokazywane w niej fingowane procesy żołnierzy AK, do których haniebne teksty odczytywał Andrzej Łapicki. Władza jednak wstydliwie ukrywała wtedy swoje niecne postępki i starała się nie przesadzać w atakach, a obecna otwarcie atakuje swych wrogów na każdym polu, włącznie z sędziami i prokuratorami. Nawiasem mówiąc, pani prokurator delegowana przez PiS z Warszawy na prowincję sama przekonuje się, co to znaczy urzędnicza bezduszność, ale kiedy pisaliśmy o detalach reprywatyzacji w Warszawie i przedstawiliśmy ewidentne dowody przekrętów, to sprawy nawet nie ruszyła. A chodziło o znacznie większe dramaty ludzkie niż w osławionej kamienicy przy Noakowskiego 16 przejętej przez męża Hanny Gronkiewicz-Waltz. Opisaną przez nas sprawę dostrzegł nawet Jarosław Kaczyński i polecił ponoć prokuratorowi generalnemu włączenie jej do 20 najważniejszych śledztw w sprawach reprywatyzacyjnych.

A teraz porównuje go Pan do wielkiego księcia Konstantego, który chowa się przed Polakami jak carewicz podczas powstania listopadowego. To nie odstrasza od gazety czytelników głosujących na PiS?

Wszystkim się nie dogodzi. Szefową PiS na Ursynowie jest Katarzyna Polak, sympatyczna i inteligentna pani, z którą mamy doskonałe relacje. Jeżeli jest nasilenie walki politycznej, to proszę ją o tekst na konkretną liczbę znaków i zawsze go publikujemy w całości.

I nie ma pretensji do Was, że jej szef jest bohaterem wierszyków Wojtka Dąbrowskiego, który pisze na przykład tak:
„Musi budzić coraz większe przerażenie,
Że o wszystkim decydować ma szaleniec.
Jakim prawem taki mściwy, zły człowieczek
Nam fundować chce głębokie Średniowiecze?”.

Gdy mieliśmy jubileusz z okazji wydania tysięcznego numeru i obchodziliśmy w ubiegłym roku 20-lecie „Passy”, to szefowa PiS na Ursynowie przysłała nam oficjalne gratulacje, zaznaczając, że mimo odmiennych poglądów politycznych ceni naszą redakcję.

Janowi Pawłowi II przypisuje się powiedzenie: „Ze wszystkich rzeczy nieważnych piłka nożna jest najważniejsza”. W wieku 75 lat da się jeszcze trafić nogą w piłkę?

Jak najbardziej. Kontynuuję karierę piłkarską. Za pieniądze od „Przeglądu Sportowego” wynajmujemy halę Warszawianki. Tam grywam z kolegami o ponad 50 lat młodszymi. Nie jestem tylko statystą, wciąż strzelam sporo bramek. Muszę stwierdzić jednak, że obecne pokolenie dziennikarzy gra o wiele lepiej od moich kolegów z lat 70. A w Publikatorze grywali m.in. Stefan Szczepłek, Andrzej Kostyra, Krzysztof Mętrak, Zdzisław Pietrasik. Żałuję, że od kilku miesięcy ze względu na pandemię wspólna gra jest dla mnie zbyt dużym zagrożeniem, zresztą hale były zamknięte dla amatorskiej gry.

Na szczepienie się Pan już zapisał?

Tak, zajęło mi to półtorej doby. Mam termin na 24 marca. Blisko, bo tylko 100 kilometrów od Warszawy, w Radomiu.

***

Ta rozmowa Grzegorza Kopacza z Maciejem Petruczenką pochodzi z magazynu "Press"  wydanie nr 03-04/2021. Teraz udostępniliśmy ją do przeczytania w całości.

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

Czytaj też: Nowy „Press”: Andrzej Andrysiak, XYZ Nawackiego, była naczelna „Pisma” i odbudowa Trójki

Press

Grzegorz Kopacz

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.