Temat: prasa

Dział: PRASA

Dodano: Kwiecień 15, 2023

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Szymon Opryszek o swoim warsztacie. „Chciałbym przytulić Kaczyńskiego"

"Gdyby redaktor zamówił u mnie tekst o Jarosławie Kaczyńskim, potraktowałbym to jako reporterskie wyzwanie" – pisze Szymon Opryszek (screen: YouTube/Voice House)

"Nie umiem pisać o sobie. Lepiej, żebym opowiedział, czego nauczyłem się, pracując z bohaterami ostatnich reportaży". O swoim warsztacie dziennikarskim opowiada Szymon Opryszek.

***

Ten tekst Szymona Opryszka pochodzi z archiwalnego wydania magazynu "Press" – nr 07-08/2022. Teraz udostępniamy go do przeczytania w całości za darmo. Przyjemnej lektury!

***

WOŁODYMIR.
FORMA „ROBI” TEKST

Nie jestem reporterem wojennym, ale od 24 lutego pracowałem wyłącznie w Ukrainie. Nie byłem na froncie, nie opisywałem działań militarnych, ale napisałem kilka reportaży społecznych. Chciałem pokazać wojnę oczami normalnych ludzi, nieprzefiltrowaną przez propagandę obu armii.

W kwietniu pojechałem do Buczy. Zaprosił mnie tam Wołodymir, 35-letni przewodnik turystyczny. Zgodził się podzielić opowieścią pod jednym warunkiem: nie będzie wojennych obrazków, poszukamy nadziei. To było trzy tygodnie po wyjściu z miasteczka rosyjskich wojsk. Świat już usłyszał o masakrze. Była opisana i sfotografowana z każdej strony.

Po drodze minęliśmy dziennikarzy, którzy robili sobie selfie ze spalonymi czołgami. – Dziennikarstwo typu „ja na wojnie” sprawia, że ta wojna dla Zachodu staje się memem – rzucił zniesmaczony Wołodymir.

Niestety mam podobne wrażenie. Świat mediów przygląda się wydarzeniom w Ukrainie – parafrazując słowa wiersza Serhija Żadana, jak nosorożcowi w zoo. Niektórzy dziennikarze podtykają mu pod nos dyktafon, a potem stadnie biegną do kolejnego „egzotycznego gatunku”. Inni pchają się, by zajść go od tyłu. Niestety dużo jest też takich, którzy przyjeżdżają sobie zrobić zdjęcie typu „ja i nosorożec”. Najchętniej pozowane i wśród ruin.

Te zgliszcza, krew i spalone czołgi trafiają potem na ściany naszych mediów społecznościowych. Pewnie trzeba o nich pisać i je pokazywać, ale mam obawę, że ich nadobecność zdominowała media, że obrazki odciągają uwagę od ludzi i ich osobistych tragedii. A dla mnie reportaż to przede wszystkim ludzie. Wolę oddać im głos, niż epatować opisami zgliszcz.

Gdy dojechaliśmy do Buczy, nie chciałem pisać o ekshumacji ciał z masowego grobu przy kościele, opisywać czarnych worków, które leżały na ziemi, czy szukać kadrów przy kompletnie zrujnowanej ulicy Jabłońskiej (choć ostatecznie z dziennikarskiego obowiązku kilka zdjęć zrobiłem).

Tamtego dnia Wołodymir zabrał mnie do swojego mieszkania, w którym Rosjanie urządzili gniazdo snajpera. Wspinaliśmy się na dziesiąte piętro, winda nie działała, wtedy w Buczy nie było jeszcze wody, prądu ani gazu. Na trzecim piętrze minęliśmy napis po rosyjsku „Więzienie”, gdzie Rosjanie przetrzymywali Ukraińców. Na czwartym zatrzymaliśmy się, by pomóc w uprzątnięciu pobojowiska sąsiadce, na szóstym próbowaliśmy wprawić drzwi w mieszkaniu znajomego Wołodymira.

Forma tego reportażu narodziła się sama, wystarczyło zaufać bohaterowi, dać się wyciągnąć na obrzeża Buczy. Kolejne dni spędziłem w tym bloku, piętro po piętrze, by pytać o zmartwychwstanie miasteczka. Poczułem, że ten blok to soczewka Ukrainy, zwłaszcza że połowa mieszkańców to rosyjskojęzyczni uchodźcy ze wschodu z 2014 roku. Mam wrażenie, że dzięki takiej konstrukcji tekstu – piętro po piętrze – mogłem opowiedzieć masakrę w Buczy na nowo, bez epatowania obrazami, a zarazem oddać głos ofiarom rosyjskiej inwazji.

Gdy teraz, dwa miesiące później, wracam myślami do Buczy, to stwierdzam, że bardziej niż spalone czołgi poruszył mnie widok staruszek, które przetrwały okupację i snuły się po mieście z wózkami na kółkach ze spalonego marketu w poszukiwaniu darów z pomocy humanitarnej.

TANIA.
DETALE BUDUJĄ HISTORIĘ 

Tania ma 48 lat, przed wojną pracowała w wydawnictwie w Kijowie jako redaktorka wydawnicza i graficzka. 23 lutego właśnie przekazała drukarni kolejny numer magazynu. Nie udało się go wydrukować. Gdy zaczęło się bombardowanie stolicy, uciekli z mężem na wieś. Sądzili, że tam będą bezpieczni. Wkrótce wkroczyły tam rosyjskie wojska i zostały na trzy tygodnie. Gdy namówiłem Tanię na rozmowę, długo zastanawiałem się, jak oddać paraliżujący ją strach. Jak pokazać poczucie beznadziei? Zamknięcie w bezczasie.

Tania zrobiła to za mnie. Opowiadała: – Najpierw piliśmy dużą filiżankę kawy dwa razy dziennie, potem przestawiliśmy się na małe, aż w końcu tylko raz dziennie i nie tak mocną. Liczba ziaren w słoju topniała i topniała nadzieja, że wojna szybko minie.

Nic lepiej nie oddaje obrzydzenia w stosunku do rosyjskich żołnierzy, którzy weszli do jej domu, zmusili męża do wspólnego picia wódki niż scena przy zlewozmywaku. – Potem długo myłam szklanki, dodając coraz więcej płynu do naczyń, ale wydawało się, że nigdy ich nie domyję – snuła opowieść kobieta.

Opowiedziała też o kawałku smalcu, który z mężem schowali w słoiku pod samochodem w ogrodzie i o którym często myśleli, gdy ukrywali się w piwnicach podczas wymiany ognia. Moim zdaniem ten szczegół działa na wyobraźnię o wiele bardziej niż suche stwierdzenie: „Głodowaliśmy”.

Tego typu detale sprawiły, że czułem się (od czytelników wiem, że mieli podobnie), jakbym był w tej daczy z Tanią, stał przy zlewozmywaku, obserwował ziarna kawy w słoiku, a potem przedarł się przez blokposty Rosjan z konwojem humanitarnym i wrócił do kijowskiego domu, by rzucić się do podlewania pożółkłych kwiatów. To właśnie detale zbudowały ten reportaż, stały się jego kręgosłupem, jakby wedle słów Philipa Rotha, które zwykł cytować Mariusz Szczygieł: „Szczegóły są palcami olbrzyma”.

KIRA.
DOBRZE, GDY HISTORIA OPOWIADA O CZYMŚ WIĘCEJ

W trakcie pracy w Ukrainie często zadaję sobie pytanie, jak pokazywać zmiany, jakie dokonywały się w tym kraju w ostatnich latach. Jak oddać te próby – zapewne nie zawsze udane – wyrwania się Ukrainy z postsowieckiego kręgu, ku budowie nieidealnej, ale jednak demokracji czy społeczeństwa obywatelskiego?

W trakcie pracy w Ukrainie poznałem Miłosławę, przydomek operacyjny Kira. Niedoszła nauczycielka angielskiego wstąpiła do ukraińskiej armii. – Nie lubię wojny, to oczywiste. Ale z drugiej strony wojna sprawiła, że w końcu czuję się w pełni kobietą – powiedziała mi pierwsza transseksualna sanitariuszka w ukraińskim wojsku.

– Dwa lata temu państwo uznało mnie za kobietę. W paszporcie i dowodzie osobistym mam wpisane jasno: płeć – kobieta. Przeszłam pełną tranzycję płciową i waginoplastykę. Po wybuchu wojny władze wojskowe też zaakceptowały mnie jako kobietę, patrz, tu dokument, moje imię i nazwisko, wezwanie do armii w roli sanitariuszki, podpisane przez komendanta 27 lutego – ciągnęła.

Dla mnie jej opowieść nie traktuje o wojnie. Ta oczywiście ciągle czai się za rogiem, ciągle się jej boimy, przerywają nam syreny, ale tak naprawdę to tło do rozważań na temat tolerancji w wydaniu ukraińskim. Kiedy bohaterka mówi, że nie boi się Rosjan, Czeczeńców, wojny, ale własnych kolegów, to możemy zobaczyć, że Ukraina próbuje zmieniać się w tolerancyjne państwo, ale przed społeczeństwem wciąż jeszcze długa droga. Dlatego opowiadając wojnę, chciałbym też opowiadać Ukrainę.

ALEKSANDER ŁUKASZENKO.
KREATYWNOŚĆ POMAGA

Jesienią 2021 roku ruszyłem w podróż śladami migrantów ze Stambułu, przez Mińsk i pogranicze białorusko-polskie. Chciałem opisać kryzys migracyjny i humanitarny, z którym zmaga się Polska. Piszę w czasie teraźniejszym, bo choć temat kryzysu jest coraz rzadziej obecny w mediach, to przecież w lasach pogranicza wciąż nie brakuje migrantów.

Chciałem na własnej skórze poczuć drogę, z jaką mierzyli się Afgańczycy, Syryjczycy i Irakijczycy. Z wiadomych względów nie mogłem pojechać do Białorusi jako dziennikarz. Dlatego szukałem sposobów, by oszukać reżim i porozmawiać z migrantami w lasach przy granicy z Polską.

Pomógł mi sam Łukaszenko. Przez przypadek znalazłem w znanym portalu rezerwacyjnym dworek myśliwski Tyszkiewiczów w Żarkowszczyźnie. 44 ruble za noc, w ofercie wynajem rowerów – idealnie, by przemieszczać się po leśnych traktach w poszukiwaniu migrantów. Okazało się, że hotel w sercu Puszczy Białowieskiej bezpośrednio podlega Kancelarii Prezydenta Białorusi, a dokładnie Departamentowi Spraw Prezydenta. Zresztą podobnie jak firma turystyczna Centrkurort (była zamieszana w organizację przemytu, zyskała bowiem niespotykane uprawnienia do wystawiania wiz obywatelom Iraku) i 79 innych firm, od branży mleczarskiej, przez budowlane, po pamiątki, a w przeszłości także tanie wina.

Zresztą poszedłem do siedziby Centrkurortu, udając migranta, z przygotowaną formułką na kartce: „Jestem obcokrajowcem. Nie mówię po rosyjsku. Wykupiłem w państwa biurze wycieczkę. Obiecano mi zwiedzanie Mińska. Nikt nie przyjechał po mnie do hotelu”. Oczywiście żadnego komentarza nie uzyskałem, podobny efekt osiągnąłbym, wysyłając maila z pytaniami, ale samo spotkanie z portierem i pracownikami pokazało mi, że firma była zaangażowana w proceder, nawet jeśli reżim próbował to tuszować. Bynajmniej nie byli zaskoczeni migrantem, który zgubił się w Mińsku w drodze do Polski.

Przez kolejne dni jeździłem po przygranicznych lasach na hotelowym rowerze i spotykałem się z migrantami. Dla bezpieczeństwa wcieliłem się w pasjonata ornitologii z Polski. Gdy łapali mnie białoruscy pogranicznicy, a moja „pasja” ich nie przekonywała, mogłem poprosić o telefon do dyrektora hotelu. I gdy tylko słyszeli w słuchawce, że mam pokój „u Łukaszenki”, zostawiali mnie w spokoju.

Zresztą w trakcie pracy nad cyklem „Moja zbrodnia to mój paszport” kilka razy wcielałem się w różne postaci. Spotkanie z syryjskim przemytnikiem w Stambule nie byłoby możliwe, gdyby nie uwierzył w moją miłość do Dżamili, postaci, którą stworzyłem na potrzeby tekstu, by dowiedzieć się, jak wygląda przemyt, ile kosztuje i przede wszystkim, że sprzedawcy mamią migrantów wizją „pięciokilometrowego spaceru do Europy”.

Białoruskie doświadczenie pokazało mi, że odrobina kreatywności pomaga reportażowi. Sądzę, że ta sama opowieść opisana głosami samych migrantów, bez doświadczenia na własnej skórze absurdów białoruskiego reżimu, bez spotkania z przemytnikami nie pokazywałaby złożoności kryzysu.

LIDA.
ZRÓB COŚ RAZEM Z BOHATEREM

Lida ma siedem lat i nie chciała się ze mną spotkać.

– Dlaczego? – zapytałem.

– Bo jesteś z Polski.

– I?

– Bałam się.

– Czego?

– Że przyjedzie Polak i znów zniszczy nam telefon.

W lutym pojechałem do irackiego Kurdystanu śladami migrantów, którzy zostali deportowani do ojczyzny z obozu w białoruskich Bruzgach. W lasach Puszczy Białowieskiej moje spotkania z nimi trwały najwyżej 10–15 minut. Nasze rozmowy były przerywane, przeprowadzane często z pomocą wirtualnego tłumacza i przede wszystkim wypełnione lękiem przed pogranicznikami. Teraz mogłem rozmawiać z Irakijczykami w komfortowych warunkach. Zależało mi na pełnym obrazie ich doświadczenia migracyjnego.

Wiedziałem o Lidzie, że uwielbia rysować. Kupiłem blok rysunkowy i kredki, a gdy się spotkaliśmy, poprosiłem ją, by narysowała mi drogę z Iraku, przez Turcję, do Mińska, a potem na białorusko-polskie pogranicze. Dzięki temu dziewczynka szybko zapomniała o oporach, dzieliła się zaskakującymi spostrzeżeniami, a przede wszystkim mogliśmy zrobić coś razem. Moim zdaniem to zawsze pomaga reportażowi.

Nie zapomnę sceny z ich kuchni, gdy Lida i jej młodsza siostra wcieliły się w polskich i białoruskich pograniczników, przeskakiwały nad elektrycznym grzejnikiem, który robił za granicę, i krzyczały na zmianę: „Go Poland!”, „No Poland!”.

Kilka miesięcy wcześniej w rezerwacie Wysokie Bagno opisywałem doświadczenia polskich dzieci uwięzionych w absurdalnej strefie specjalnej przy granicy z Białorusią. Poszedłem na mokradła z trójką braci. Gdybym ich przepytał w pokoju, nie usłyszałbym, jak 12-latek rzuca do 14-latka: „Czujesz? Śmierdzi trupem!”. Ten obraz mówi więcej niż opinie psychologów o tym, jak kryzys migracyjny i narzucona przez władzę strefa specjalna zmieniły życie najmłodszych mieszkańców terenów przy granicy z Białorusią.

Gdy w pierwszym tygodniu wojny chodziłem z mieszkańcami Lwowa po ich piwnicach, miałem podobne wrażenie. Wspólne doświadczenie, przyśpieszone tętno czy nawet zwykłe garbienie się w drodze do schronu otwiera bohatera, pozwala mu zapomnieć o dyktafonie, często też pozwala odkryć wspomnienia i obrazy, które przy stoliku restauracji by nie wróciły.

GHOSTHORSE.
SPRÓBUJ ZMIENIĆ PERSPEKTYWĘ

Od kilku lat pracuję nad książką o kryzysie wodnym. Pandemia nie ułatwiła pracy. Wiele rozmów musiałem odbyć wirtualnie. Nie potrafiłem znaleźć języka opowieści. Zamiast pisać, każdy tydzień zaczynałem od kompulsywnego wysyłania CV: od portali po dyskonty spożywcze.

Zapewne książka nie powstałaby, gdyby nie doświadczenie uczestnictwa w Szkole Ekopoetyki założonej przez Julię Fiedorczuk i Filipa Springera. I gdyby nie spotkanie z Tiokasinem Ghosthorse’em, radiowcem, obrońcą ludów rdzennych, nominowanym swego czasu do Pokojowej Nagrody Nobla. Rozmawialiśmy o języku opowiadania o naturze.

– W zachodniej wizji chcecie kontrolować naturę przez kategoryzację i oceny. To język dominacji, który wynika z poczucia własnej ważności. Język różnych hierarchii opartych na posiadaniu: ziemi, edukacji, władzy, pieniędzy. W języku moich przodków nie występuje pojęcie dominacji – mówił.

Tiokasin urządza czasem pogadanki dla aktywistów ekologicznych. Zaczyna od tego, że każe im napisać kilkaset słów o sobie. A potem zaznacza wszystkie miejsca, w których znajdują się słowa „ja”, „moje”, „naszymi”.

– „Ja” to pierwsze słowo, które oddziela człowieka od natury. W języku angielskim jest 427 słów opisujących „ja”. Moi przodkowie nie używali zaimków osobowych, wskazujących czy dzierżawczych, jeśli już pojawiało się „ja” lub „moje”, to w kontekście relacji, ale nie było skażone ideą posiadania czy kontroli. Chcesz poznać naturę? Nie myśl przez pryzmat ja, nie myśl rzeczownikami, nie uprzedmiotawiaj drzew czy zwierząt. Bo co jeśli my wszyscy jesteśmy – jak w moim języku – nie rzeczownikami, ale czasownikami, ciągłym dzianiem się? – pytał Ghosthorse.

Zatem kiedy w reportażu o wojnie, która niszczy ukraińskie środowisko, oddaję głos rzekom lub kiedy uczę się języka drzew w jednym z rozdziałów książki, to jest to zasługa spotkania z Tiokasinem.

BRUCE LEE I JACKIE CHAN.
DOBRA HISTORIA SIĘ OBRONI

W ostatnim czasie spotkałem wielu bohaterów, o których nic nie napisałem. Wśród nich są Bruce Lee i Jackie Chan z Jaremczy, górskiego kurortu w Ukrainie. Przytuliłem, nakarmiłem butelką z mlekiem, bo Bruce i Jackie mają trzy miesiące i urodziły ich ukraińskie surogatki. Ich rodzice, Chińczycy, z racji wojny i lockdownu nie są w stanie ich odebrać z Ukrainy. Kiedyś chciałbym jechać z nimi po Bruce’a i Jackiego, ale na tę historię przyjdzie jeszcze czas.

Osiem lat temu wraz z Marią Hawranek napisaliśmy reportaż o Amelii Bolanos. To od sceny samobójstwa tej kobiety zaczyna się „Wojna futbolowa” Kapuścińskiego. W Salwadorze chcieliśmy znaleźć jej grób. Okazało się, że bohaterka, która wciąż figuruje w encyklopediach jako ofiara wojny salwadorsko-honduraskiej, nie istniała. Wtedy tylko jedna polska redakcja była zainteresowana śledztwem na ten temat. Reportaż przeszedł bez echa, ale w tym roku zrobiło się o nim nieco głośniej, bo sprawę przypomniał Mariusz Szczygieł w nowej książce pt. „Fakty muszą zatańczyć”.

Od kilku lat wspólnie pracujemy też nad pewną historią, która ukaże się w formie podcastu dla „Śledztwa Pisma”. Gdybyśmy opublikowali ją w 2020 roku, gdy wydawało się, że mamy wszystkie elementy układanki, byłaby niepełna i niedopracowana. Jeśli czegoś się nauczyłem, to tego, że reportaż nie znosi pośpiechu. Wierzę, że czasem warto zaczekać, a każda historia znajdzie kiedyś swojego czytelnika.

JAROSŁAW KACZYŃSKI.
ZOBACZYĆ CZŁOWIEKA

Nie był bohaterem żadnego z moich reportaży. Wiem, że nie zgodzilibyśmy się ze sobą w wielu fundamentalnych sprawach. Ale gdyby redaktor zamówił u mnie tekst o Jarosławie Kaczyńskim, potraktowałbym to jako reporterskie wyzwanie.

Chciałbym zobaczyć w Kaczyńskim człowieka, a nie polityka, wodza partii czy staruszka otoczonego przez klakierów. Zapytałbym: Kto pana ostatnio przytulał? Czy panu tego nie brakuje? Czy zdarza się panu płakać? Skupiłbym się na detalach. Jak podaje dłoń? Czy potrafi zrobić jajecznicę? Czy podczas oglądania rodeo myśli o inflacji?

Najważniejszą zasadą reportażu jest zobaczyć w rozmówcy człowieka. Nie bohatera. Nie migranta. Nie przestępcę. Nie polityka. To moja podstawowa zasada w pracy.

***

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

Czytaj też: Nowy „Press”: Wiśniewska na zimno, Pawlikowska prowokuje, Pereira ma zadania

Press

Szymon Opryszek

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.