Temat: telewizja

Dział: TELEWIZJA

Dodano: Grudzień 23, 2022

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

„Gdy zobaczyłem tę dedykację, płakałem" - Piotr Jacoń o mediach i transpłciowości

"To jest wbrew pozorom długa droga, która idzie takimi śródetapami. Początkowo mówiłem do Wiktorii per Wiktoria, ale gdzieś tam jeszcze na początku wydawało mi się, że nakładam sobie rodzaj jakiejś cenzury, żeby nie używać starego imienia, bo to jej sprawia przykrość" – mówi Piotr Jacoń (fot. Olga Majrowska)

„Jak już ktoś rozumie, na czym nasze życie polega i do jakiej opowieści wpuszczamy ludzi, myślę, że nie zarzuci mi lansu. A jak ktoś robi to bez zrozumienia, to nie jestem zainteresowany taką rozmową” – mówi Piotr Jacoń w intrygującym wywiadzie na temat transpłciowości, języka mediów i misji dziennikarskiej, córki Wiktorii oraz kłopotów z własnym ojcem. Z Piotrem Jaconiem, dziennikarzem TVN24, rozmawia Andrzej Skworz.

„Miejcie te swoje kościelne rozwody, ale naszym dzieciom zostawcie przynajmniej cywilne śluby i dajcie im święty spokój” – przemawiałeś w obronie osób LGBTQ+ na gali Medalu Wolności Słowa. Ciarki mi chodziły po plecach.

Mam coraz mocniejszy głos – tak czuję. I coraz większą determinację. Bo wydaje mi się, że mam coraz mniej czasu, jakkolwiek to dziwnie zabrzmi. Nie chce mi się go marnować. Widzę po życiu moich dzieci, że gadanie o rewolucji, która nie nadchodzi przez kolejną dekadę, nie ma sensu.

Apelowałeś do polityków o ustawę o ustaleniu płci, możliwość adopcji dzieci przez tęczowe rodziny. Zganiłeś polityków, tych z PiS-u, ale przede wszystkim tych z PO i z PSL. Po gali usłyszałeś, że jesteś symetrystą?

Nie, ale od polityczek Platformy usłyszałem, że byłem dla nich srogi.

Bo byłeś srogi.

Gdyż PO i PSL było takie dla tęczowych rodzin. „No, wie pan, to wymaga czasu” – powiedziały mi po gali. Ale jak moje dziecko dwa lata temu się wyoutowało, nie mieliśmy czasu. A jak wcześniej miało próbę samobójczą, nie mówiliśmy mu – poczekaj, potem ci pomożemy.

Na gali udowodniłeś wszystkim, że doskonale przemawiasz. Skąd w prawicowym internecie Twoja ksywka „Pan Prompter”?

Szczerze mówiąc, nawet o tym nie wiedziałem. Mój zawód polega na czytaniu z promptera, a to trzeba umieć. Ja umiem. Co więcej, czytam to, co sam sobie wcześniej napisałem. A czasami prompter nie jest mi do niczego potrzebny. Bo umiem też mówić z głowy.

Do telewizji trafiłeś z dwóch powodów: ze względu na tę łatwość mówienia i trzęsienie ziemi na Pomorzu. Drugie wydaje się zaskakujące.

Hitchcockowsko zacząłem, a potem już było tylko mocniej. Pracowałem wtedy w „Dzienniku Bałtyckim” w dziale marketingu. Był 2004 rok.

Mówiłeś: „Wydawało mi się, że jak raz przejdzie się na drugą stronę, to nie ma powrotu. W swoich własnych oczach trochę zdradziłem”.

Tak, nawet wczoraj miałem zajęcia ze studentami na uniwersytecie w Gdańsku na kierunku PR/dziennikarstwo. Zawsze zaczynam je od stwierdzenia, że powinna być higieniczna granica między PR, marketingiem i dziennikarstwem. Mówię im: „Słuchajcie, ten kierunek ma patologiczną nazwę, został źle wymyślony. Albo się wykonuje zawód dziennikarza, albo nie”.

Ale sam się przyznaję, że mam taki epizod w życiu, gdy najpierw pracowałem w radiu, a potem przeszedłem do działu marketingu Prasy Bałtyckiej. Ciągle byłem jakoś przy redakcji, czasem nawet coś pisałem. Ale wytrzymałem tylko półtora roku i naprawdę nie chciałbym wracać do wiedzy, którą wtedy zdobyłem.

Poszedłeś tam dla pieniędzy?

Nie, bo zarabiałem mniej niż w radiu. Radio Plus, w którym pięć lat byłem dziennikarzem, miało już trudny okres. Z tętniącej stacji i dużej redakcji zostały może trzy–cztery osoby na krzyż. Ta katolicka sieć nie miała już pomysłu na siebie. Nauczyłem się tam wszystkiego i doszedłem do ściany. A specyfika rynku pracy lokalnych mediów w Polsce jest taka, że jak kończę pracę w jednym radiu, zazwyczaj nie ma już następnego. Propozycja z „Dziennika Bałtyckiego” pojawiła się sama, spróbowałem.

I wtedy się zatrzęsło. Wróćmy do tego trzęsienia ziemi na Pomorzu.

Siedziałem na piątym piętrze budynku przy Targu Drzewnym w Gdańsku na nudnym spotkaniu o promocji prenumeraty. W pewnym momencie ściany trochę zadrżały. Pomyślałem, że jakiś mocno obładowany tir przejechał pod naszym budynkiem. 

Jak znalazłeś się przed kamerą?

Zadzwonił do mnie Tomasz Sandak z Polsatu, z którym znałem się z radia. Ich reporterka była na zwolnieniu lekarskim. Nie mieli w Trójmieście nikogo, a bardzo chcieli ten temat zrobić.

Dziś miałbyś szansę pracować u Doroty Gawryluk. Z Twoimi poglądami na temat PO wiodłoby Ci się tam świetnie.

Poglądy mam różne o różnych. A z tej możliwości nie skorzystałem, bo po tym, jak zrobiłem tego live’a dla nich, w drodze do domu dostałem najpierw telefon z propozycją pracy w Polsacie, a potem taką samą od TVN. Parę dni później jechałem do Warszawy na rozmowy. Najpierw poszedłem do Polsatu, w którym właśnie swoją redakcję budował Tomasz Lis. Widziałem się z jego producentką, a prosto od nich pojechałem do TVN. Jakby się umówili – jedni i drudzy zaproponowali mi dokładnie te same pieniądze. Do dziś się śmieję, że w Warszawie była chyba stawka dla ludzi z Gdyni, raczej niewysoka, więc nie miałem dylematów finansowych. Musiałem wybrać, czy łechce mnie myśl, że mogę być w zespole Tomasza Lisa, który robi nowe otwarcie, czy mam pójść do kanału, który wtedy jeszcze nie był tym TVN 24, który teraz znamy.

I co zdecydowało?

Chyba pokora. Uświadomiłem sobie, że zrobiłem tego live’a, ale kompletnie nie znam się na telewizji. Przekalkulowałem, że w Polsacie zrobię pewnie jednego live’a na miesiąc, a w TVN mogę ich robić kilka dziennie, więc szybko się nauczę zawodu. Poszedłem do TVN i się nauczyłem.

Będąc już w TVN 24, prowadziłeś też lokalną audycję w Radiu Gdańsk – „Gdynia Główna Osobista”.

Pięć lat, bardzo lubiłem te rozmowy. 

Pytany przez lokalny portal, czy Twoje dzieci zostaną dziennikarzami, mówiłeś wtedy: „Dzieci mają inne wizje, syn, który ma 16 lat, jest na etapie wybierania, dookreślania siebie, zupełnie nie ogląda telewizji. Jego pokolenie ma świat w internecie – tam jest wszystko. Córka jest artystyczną duszą, ma 11 lat, mamy wspólne tematy, malujemy sobie razem”.

Strasznie mnie boli ten cytat, wiesz... Bardzo.

Ponad dwa lata temu Wasze starsze dziecko dookreśliło siebie. Wiktoria powiedziała Wam, że jest Wiktorią. Nie akceptuje płci przypisanej przy urodzeniu, czuje się kobietą. Ty i żona to zaakceptowaliście. Teraz już nawet nie chcesz mówić, że kiedyś miałeś syna.

Ten cytat mnie rozwalił. Nie mogę tego słuchać. To nie jest pretensja do ciebie, tylko do...

Do nikogo?

No właśnie, do nikogo. 

Dlaczego?

Bo jest dużo nieprawdy w tym cytacie, takiej niezawinionej. Jest też taki niewłaściwy sposób myślenia w ogóle o tym, co się w naszej rodzinie wydarzyło. To nie jest tak, że był jakiś mój syn, który się poczuł kobietą. Żeby dobrze zrozumieć transpłciowość, trzeba wiedzieć, że nasze dziecko zawsze było kobietą. Tylko ani ono, ani my o tym nie wiedzieliśmy. Bo mamy taką naturalną skłonność, żeby iść za tym, co zewnętrzne i łatwe do zdefiniowania. Dramat osób transpłciowych polega głównie na tym, że łatwe definicje stają się więzieniem. Nie ich ciała są więzieniem, tylko te definicje. Szukamy słów, które rozumiemy, żeby opisać to, czego zrozumieć nie potrafimy. To pułapka. W ten sposób objawia się nasza bezradność wobec języka. Wiesz, ja też ją w sobie mam. Mam ogromną bezradność wobec przeszłości. Choćby ten cytat ze mnie. Co ja mam z nim zrobić? Wykasować internet? Przecież nie dam rady. Mam coś sobie w głowie wykasować? Też nie, przecież ja to wszystko wiem i pamiętam. Czasem opowiadam anegdotę, która trochę oddaje, jak sobie radzę z przeszłością. Nasza córka tuż po tym, jak się wyoutowała, przyjechała do nas w odwiedziny z Warszawy. Zwróciła nam uwagę, że nie może patrzeć na wizytówkę na drzwiach, z której jako rodzice byliśmy bardzo dumni. Umieściliśmy tam nazwisko i wszystkie nasze imiona, ale nie metrykalne, tylko tak jak o sobie w domu mówimy. Więc nie na przykład Helena Jacoń, ale Helenka. Imię naszego starszego dziecka też tam było. Ja wtedy kompletnie nie zrozumiałem, o co jej chodzi. Przecież to jest jakiś zapis – wydawało mi się, prawdy o nas. Może tamtej starej prawdy, ale czy mam się kopać z historią? Czy ona się nagle sfałszowała? Musiał minąć jakiś rok chyba, żebym przeszedł taką wewnętrzną ewolucję, po której nie umiem już używać słowa „syn”. Nie jest mi do niczego potrzebne.

Rok się z tym boksowałeś?

To jest wbrew pozorom długa droga, która idzie takimi śródetapami. Początkowo mówiłem do Wiktorii per Wiktoria, ale gdzieś tam jeszcze na początku wydawało mi się, że nakładam sobie rodzaj jakiejś cenzury, żeby nie używać starego imienia, bo to jej sprawia przykrość. I nagle, nie wiedzieć kiedy, zorientowałem się, że jej stare imię sprawia przykrość także mnie. Tak samo jak określenie „syn”. Ale skończę o tej wizytówce: wiedziałem, że Wiktoria znów do nas przyjedzie i uznałem, że muszę ją zmienić. Wziąłem śrubokręt, dwie śrubki, cyk, cyk i chcę iść do grawera. Powiem mu, żeby mi zrobił dokładnie taką samą wielkość, żeby nie było śladu na drzwiach. Ale jak odkręciłem tę mosiężną wizytówkę, zacząłem się zastanawiać: „No dobra, ale co my tam napiszemy?”. Przecież Wiktoria już z nami nie mieszka, więc co – mam w ogóle jej nie wpisywać? Ale jak jej nie wpiszemy, będzie, że ją wygumkowaliśmy. Wpisywać, to jakaś manifestacja. Miałem dylemat. I wtedy zobaczyłem, że z drugiej strony wizytówka jest tak samo mosiężna, tylko czysta. I nigdzie już nie poszedłem. Wziąłem śrubki i przykręciłem wizytówkę czystą stroną. Mam taki znak pamięci, ale już mi się coś pozacierało i lepiej mi z tym.

Oczywiście nie w tej samej skali, ale przed laty zostałem skonfrontowany z podobnym problemem. Zadzwoniła do mnie laureatka Grand Press Photo, że poprosi o nowy dyplom, bo przed laty dostała go na swoje stare imię. Poszedłem na spacer przemyśleć sprawę. Mam zmieniać historię? Nie bez oporów, ale dość szybko uznaliśmy, że to przecież ta sama osoba, więc zrobiliśmy nowy dyplom i jej wysłaliśmy.

Wiesz, dlaczego to takie trudne? Bo historie osób transpłciowych są w gruncie rzeczy dość hermetyczne. Ale ja staram się przekroczyć barierę tego wyobcowania, bo może mojej córce, mnie i takim rodzicom jak my będzie łatwiej.

Przeczytałem gdzieś „Piotr Jacoń – dziennikarz TVN 24, który sam jest dumnym ojcem transpłciowej córki”. Jednak początkowo wcale nie byłeś dumny, co więcej – był czas, że ten fakt ukrywałeś. 

Nawet nie, że ukrywałem, tylko nie miałem w sobie siły, żeby się odkryć. 

Dokładnie tak powiedziałeś: „Początkowo wydawało mi się, że o sobie i o swoim dziecku nikomu nie powiem, bo nie dam rady”. Uważałeś, że jako dziennikarz nie powinieneś, czy bałeś się jako ojciec?

Kategorii dziennikarskich nawet nie rozważałem. Początkowo myślałem w kategoriach ojcowskich, że może nie będę miał niezbędnej siły. Właściwie nie wiem, jak to się stało, ale dostałem jakiegoś turbodoładowania. Prędko zabrałem się do robienia reportażu. Oświeciło mnie, że tego potrzebuję, że muszę zająć głowę tą robotą. 

Tytuł Twojego reportażu „Wszystko o moim dziecku” dałeś mocno na wyrost, bo to było nie o Twoim dziecku, ale również o Twoim dziecku – w tle innych historii. Ale widzowie się tego nie dowiedzieli. 

Tak, a przynajmniej nie wprost. Gdy pracowałem nad reportażem, jeździłem do matek transpłciowych dzieci. One, obce osoby, mówiąc o swoim dziecku, mówiły też o moim dziecku i życiu.

Mówiłeś im, że jesteś w podobnej sytuacji?

Wszystkie matki wiedziały, pewnie nie zrobiłbym tego reportażu, gdyby było inaczej. Ja się od nich uczyłem, bo byłem na wcześniejszym etapie. Ale dzięki temu te moje rozmowy były już trochę na skróty. Wiedziała też Patrycja Redo, która jest szefową programu „Czarno na białym”, wiedział mój operator Adam Diehl, potem montażysta Piotr Karczewski i mój asystent. Ale wszystko odbyło się w tym kręgu.

Naprawdę nie czułeś jakiegoś dziennikarskiego konfliktu interesów? Byłeś uczciwy w stosunku do rozmówców, ale z drugiej strony dało Ci to jakiś handicap w tych rozmowach. Nie czułeś potrzeby ujawnienia Waszej historii?

Mam gdzieś w komputerze brief tego reportażu. Napisałem wprost, że „robię to dlatego, że to jest moje osobiste doświadczenie, ale ja nie będę tematem tego reportażu”. Co więcej, mnie właściwie w nim prawie nie widać. Ale praca nad filmem nakładała się również na moją ewolucję jako ojca. Ostatecznie zaangażowałem swoją córkę, bo skomponowała do reportażu muzykę, a na końcu filmu umieściłem dedykację „Dla Wiktorii, Tata”. Gdy pierwszy raz zobaczyłem tę dedykację podczas montażu, płakałem. Miałem wrażenie, że się rozebrałem do naga. Że jestem taki bezbronny. Jak potem oglądałem go w telewizji, poczułem znów to samo. 

***

To tylko fragment rozmowy Andrzeja Skworza z Piotrem Jaconiem. Pochodzi ona z „Press” – nr 11-12/2022. Przeczytaj ją w całości w magazynie.

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl. A najnowszy numer już na początku stycznia.

Czytaj też: Nowy „Press”: Jacoń mówi o walce, Manowska koloryzuje, Lis milczy, a Świrski tropi zdrajców

Press

Andrzej Skworz

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.