Sebastian Szczęsny, głośny transfer do TVN: "Nie boję się przyznać, że czegoś nie wiem"
(fot. Cezary Piwowarski/TVN)
Gdy zawody w skokach są pasjonujące dla komentatora, widzowi łatwiej uwierzyć, że ogląda naprawdę coś ciekawego - opowiadał w "Press" komentator sportowy TVP Sebastian Szczęsny. W tym sezonie komentuje już w TVN - był to jeden z głośniejszych sportowych transferów.
Przyominamy tekst z archiwalnego wydania "Press" (1/2014). Sebastian Szczęsny opowiada o swoim warsztacie.
Do zimowego Pucharu Świata szykuję się już latem. Na bieżąco śledzę letnie Grand Prix, obserwuję przygotowania poszczególnych ekip, analizuję, jakie zaszły w nich zmiany. Gdy mam już świąteczne drzewko, tydzień przed planowaną transmisją zaczynam ubierać je w bombki z ciekawostkami o poszczególnych zawodnikach, bo już wiem, kto może zabłysnąć w najbliższych zawodach.
Priorytetem są oczywiście informacje o polskim zespole. W zasadzie cały czas z ekipą TVP towarzyszymy naszym skoczkom podczas obozów treningowych, śledzimy wyniki, jakie osiągają na igelicie. Już latem wiadomo, czy w grupie najlepszych pojawiły się nowe twarze i czy warto gromadzić informacje o nich. Dlatego sensacyjne zajęcie miejsca lidera Pucharu Świata na początku sezonu przez Krzysztofa Bieguna nie było dla mnie zaskoczeniem.
Grunt to zaufanie
Przez lata ułożyliśmy sobie w TVP współpracę z trenerami i zawodnikami. Przed rozpoczęciem każdego sezonu spotykamy się z nimi i ustalamy zasady. Na przykład to, czy nagrywamy rozmowy ze skoczkami po pierwszej serii, czy dopiero po zakończonych zawodach. Potem tego przestrzegamy, co buduje wzajemne zaufanie. Staramy się też im nie przeszkadzać – jeżeli już do nich dzwonimy, to nie z byle czym. I oni o tym wiedzą. A poza tym zdają sobie sprawę, że jesteśmy łącznikami między nimi a milionami kibiców.
Bywam na treningach na skoczni i w salach. Rozmawiam z trenerem Łukaszem Kruczkiem o tym, jak ocenia poszczególnych zawodników, co zrobili dobrze, a co źle. Poznaję ich skrywane przed rywalami tajemnice, np. nowinki techniczne dotyczące wiązań albo butów. Jednak nie po to ekipy przygotowujące sprzęt naszych zawodników zasłaniają okna w swoich barakach, abym ich tajemnice całemu światu ujawniał na antenie. I choć korci – milczę.
Moja praca wymaga też analizowania statystyk i nieustannego porównywania wyników zawodników z różnych sezonów i różnych skoczni. Znajduję je na oficjalnej stronie Pucharu Świata FISSkijumpingworldcup.com i na polskich stronach poświęconych tylko skokom narciarskim: SkokiNarciarskie.pl, Skijumping.pl, Berkutschi.com. Zaglądam też do niemieckich serwisów, ale nie dlatego, że polskim czegoś brakuje – wręcz przeciwnie, są najbardziej profesjonalne. Prowadzą je fanatycy skoków, którzy mimo młodego wieku mają przeogromną wiedzę o tym sporcie. To kopalnia danych i skarbnica wiedzy. I to nie tylko o polskich zawodnikach. Piszą na nich zapaleńcy zainteresowani skoczkami z Niemiec, Austrii i Finlandii. Utrzymuję z nimi kontakt przez serwisy społecznościowe, bo podsyłają mi ciekawostki. Korzystam też z bezpośrednich rozmów z komentatorami i dziennikarzami zagranicznych telewizji i rozgłośni radiowych obsługujących zawody Pucharu Świata. Wymieniamy się informacjami.
O skokach bez skoków
Tak więc jeżdżę, oglądam, czytam, dzwonię. Siadając do transmisji pierwszego konkursu, jestem tak naładowany informacjami, że wspólnie z Markiem Rudzińskim i Włodzimierzem Szaranowiczem moglibyśmy mówić o skokach bez skoków. Czasem to się bardzo przydaje. Tak było choćby w listopadzie w Kuusamo, skąd nadawaliśmy relację trwającą ponad pięć godzin, bo z powodu silnego wiatru prawie nie skakano. Gdy zawodnik czeka w nieskończoność na belce startowej, owocują wcześniej przeprowadzone rozmowy albo na przykład kawa wypita w Klingenthal z dyrektorem Pucharu Świata Walterem Hoferem. Z cyrkiem Pucharu Świata jeżdżę od 13 lat, a był okres, że byłem na każdych zawodach sezonu, dlatego nie muszę specjalnie prosić Hofera, aby poszedł ze mną na kawę. Jesteśmy jak starzy dobrzy znajomi. Dzięki temu spotkaniu wiem, jakie jest w tym sezonie podejście FIS do problemów z wiatrem, co planują z tym zrobić, ile można czekać na decyzję sędziów w sprawie przerwania zawodów itp. Tą wiedzą mogę dzielić się z widzami w chwilach oczekiwania na kolejny skok.
Z zawodnikami i trenerami kontaktuję się na bieżąco przez media społecznościowe. Nawet w czasie konkursu pytam trenera Łukasza Kruczka o rzeczy, których nie rozumiem. Po jego odpowiedziach mogę od razu wyjaśnić widzom wątpliwe sytuacje. Dzięki wcześniejszym rozmowom z trenerami zawodników wiem choćby, co się z nimi dzieje, gdy są zmuszani do schodzenia z belki startowej – którzy się denerwują, a którzy nie. Wiem od lekarzy, co się dzieje, gdy zawodnikom marzną ich rozgrzane mięśnie, dlaczego brakuje im sprężystości i jaki to ma wpływ na ich opóźniony skok. O tym wszystkim opowiadam widzom podczas przerw.
Muszę też jak najwięcej wiedzieć o pogodzie. Sprawdzam prognozy w tych serwisach, z których korzystają trenerzy – czyli w norweskim Yr.no i polskim Meteo.pl.
Trajektoria, a nie parabola
Kiedyś w metrze około 70-letnia pani powiedziała mi, że pomogłem jej w rozwiązaniu krzyżówki. Dzięki mnie wie, że tor lotu skoczka to trajektoria. Kiedyś używałem słowa „parabola”, ale byłem za to strofowany przez biomechanika naszej kadry. Przyznam szczerze, że niewiele zrozumiałem z jego argumentacji, ale przesłanie zapamiętałem.
Jednak w relacji sportowej nie można być bardziej papieskim niż papież. Dlatego nie odważę się analizować skoku zawodnika pod względem technicznym, oglądając go na żywo. Z rozmów z trenerami wiem, że nawet oni nie podejmują się oceniać skoku, widząc go tylko raz, a jedynie po wielokrotnej analizie nagrań wideo. Mogę domniemywać, dlaczego np. zawodnik leciał za wysoko, ale bez takiej analizy nie mogę stwierdzić definitywnie, że spóźnił się na progu albo wybił się za szybko. Nie mówię więc o tym, by nie narazić się na śmieszność u ekspertów.
Niektórzy wychodzą z założenia, że komentator nigdy nie powinien przyznać, że czegoś nie wie. Ja się tego nie boję. Oczywiście uczę się ciągle skoków i wiem, że trzeba patrzeć na takie elementy jak: pozycja dojazdowa, utrzymanie nart w torach, wysokość lotu nad zeskokiem, ułożenie klatki piersiowej. Ostatecznie ocena należy jednak do trenerów. Ja mam relacjonować rywalizację. Potrafię ocenić, czy skok będzie daleki i to mi wystarczy do budowania emocji.
Skoczkowie nie gwiazdorzą
Całe środowisko Pucharu Świata jest otwarte na współpracę z dziennikarzami. Nie spotkałem się z sytuacją, aby mi ktoś odburknął lub przeszedł bez słowa wytłumaczenia. Nie ma z nimi takich problemów jak np. z piłkarzami, którzy potrafią ignorować dziennikarza i operatora kamery. Zawodnik ma prawo nie udzielić wywiadu, ale wtedy po prostu odmawia albo mówi, kiedy będzie gotów stanąć przed kamerą.
Osobiście dużą sympatią darzę Gregora Schlierenzauera, który potrafi sam podejść i powiedzieć, co u niego słychać. Nie ma problemu, aby porozmawiać z trenerem Austriaków Alexandrem Pointnerem, trenerem Norwegów Alexandrem Stöcklem, trenerem Niemców Wernerem Szusterem czy Finów – Pekką Niemela. Są bardzo otwarci, do każdego mam telefon i mogę zadzwonić, jeśli czegoś pilnie potrzebuję. Czasem sami dzielą się swoimi obserwacjami. Na przykład Stefan Horngacher, były austriacki skoczek i trener polskiej kadry, zwrócił moją uwagę na Marinusa Krausa i nie pomylił się: zawodnik ten skacze dobrze. Zagraniczni trenerzy znają mnie i wiedzą, jak ważne są skoki narciarskie dla Polaków.
W kontaktach z nimi ważna jest dobra znajomość języka niemieckiego, bo to jest język skoków narciarskich. Przydaje się też angielski. Z kolei gdy mam wątpliwości, jak się wymawia nazwisko jakiegoś fińskiego, norweskiego albo japońskiego zawodnika, pytam u źródła, czyli bezpośrednio samych zawodników, ewentualnie ich trenerów.
Gdy zawodzi technika
Komentarz robiony z miejsca zawodów zawsze będzie dużo lepszy od tego robionego z sali lektorskiej ze studia w Warszawie, czyli tzw. off tube. Na miejscu mamy bezpośredni kontakt z zawodnikami i trenerami, możemy spotykać się z nimi już w hotelu. Warunki pogodowe też lepiej sprawdzić osobiście. Nie jest jednak tak, jak wydaje się widzom, że komentator będący na miejscu widzi całą skocznię. Najczęściej widzimy fragment najazdu i zeskok do 60. metra albo dwie trzecie zeskoku, a resztę podglądamy na monitorze.
W przypadku komentarza off tube muszę w sieci szukać informacji, które kiedy jestem na miejscu zawodów, mam podane na tacy. Widzę tylko to, co widzi telewidz, do tego korzystam z laptopa, w którym mam podgląd na aktualne wyniki podawane przez FIS: prędkość zawodnika na progu, długość skoku i bieżącą klasyfikację. Mogę o tym informować widzów, zanim wynik pokaże realizator transmisji. Na podstawie tego przekazu staramy się z drugim komentatorem budować relację.
Niestety, zdarza się, że strona się zawiesza. Wtedy komentujemy wyłącznie obraz telewizyjny i polegamy na swojej pamięci.
Na taką okoliczność mam zawsze przygotowaną wydrukowaną listę startową ze swoimi dopiskami o zawodnikach. Zapisuję na niej odległości i punkty osiągnięte przez zawodników, choć nie wszystko da się zanotować w trakcie relacji. Mam też listy z wynikami kwalifikacji, notatki z serii treningowych. Porównując wyniki, mogę stwierdzić, czy zawodnikowi dana skocznia nie odpowiada, czy przeszkodziły mu warunki, czy też można się spodziewać po nim dobrego skoku. To wszystko pozwala mi budować narrację. Mówię, kto jest faworytem na tym obiekcie i kto na podstawie wcześ-
niejszych skoków może włączyć się do walki o wysokie lokaty.
Na chwile przerw mam też przygotowane ciekawostki o mieście, w którym odbywają się zawody, o skoczni, historię spektakularnych wydarzeń, do których na niej doszło. Te rzeczy przygotowuję krótko przed konkursem. Wiele tych historii stali kibice skoków znają, ale jeżeli transmisję ogląda 5,5 mln widzów, to muszę założyć, że 3 mln tego nie wiedzą.
Ułożenie w locie
Każdy konkurs ma swoją historię, swoją akcję, swoich bohaterów. Dramaturgię zawodów budują już pierwsze skoki w wykonaniu najsłabszych zawodników. Po nich widać, jakie warunki panują na skoczni i co czeka nas w wykonaniu najlepszych. Z drugim prowadzącym staramy się zawsze znaleźć taki element, który pozwoli nam z pasją i emocjami przekazywać to, co się dzieje na skoczni. Jeżeli dla komentatora zawody są pasjonujące, to wtedy widzowi łatwiej uwierzyć, że ogląda naprawdę coś ciekawego, że nie jest to relacja z tego, jak 50 facetów po kolei robi to samo: jedzie, odbija się, leci i ląduje.
Dlatego tak ważne jest, aby ci kolejni faceci nie byli dla mnie anonimowi. Oczywiście, tacy też się zdarzają – np. zawodnicy z Korei Południowej czy młodzi Japończycy. Jednak innych poznam bez numerów startowych: po sylwetce, kasku, goglach albo ułożeniu w locie. Właściwie łatwiej jest mi ich poznać w locie, niż gdy stoją na górze opatuleni w koce i czekają na swoją kolej.
Łzy na antenie
Jeżeli komentuję zawody z partnerem – ostatnio jest nim Marek Rudziński – ustalamy, który z nas zaczyna. Potem na zmianę opowiadamy o kolejnych skokach. Gdy jeden relacjonuje, drugi zerka w notatki i przygotowuje się do występu kolejnego zawodnika. Nie zdarza się natomiast, byśmy mówili jednocześnie – obaj długo pracowaliśmy w radiu i wiemy, że dwugłos na antenie to rzecz niedopuszczalna. Poza tym mamy z Markiem podobne temperamenty i świetnie się rozumiemy. Obaj bardzo przeżywamy skoki, nie boimy się wrzasnąć na antenie. Czasem komentujemy zawody na stojąco, tak jesteśmy rozemocjonowani.
Emocji nie da się oddzielić od komentarza. Zdarzyło mi się płakać na antenie. Gdy podczas igrzysk olimpijskich w Londynie komentowałem podnoszenie ciężarów i Adrian Zieliński zdobywał złoto, to później nie pamiętałem tego, co powiedziałem na antenie. Komentarz sam się ze mnie wylewał.
Zdarzają się jednak również smutne wydarzenia. Podczas jednego z konkursów na Wielkiej Krokwi w Zakopanem Czechowi Janowi Mazochowi zdarzył się potworny upadek. Pod skocznią zaległa absolutna cisza i to był wtedy najlepszy komentarz. Upadek na skoczni to zawsze poważna rzecz. Kontynuując relację, trzeba o nim pamiętać, nie można po prostu przejść do euforycznego opowiadania np. o udanych skokach polskich bohaterów.
Zdaję sobie sprawę, że widzom siedzącym wygodnie w fotelu przed telewizorem łatwo przychodzi wyłapywanie moich lapsusów z tysiąca wypowiedzianych zdań. Ale ta krytyka też jest ważna. Odzew ze strony widzów to lekcja dla komentatora. Każde potknięcie, które sam wyłapię na antenie, staram się poprawić. Nie udaję, że nic się nie stało. Wychodzę z założenia, że komentator, szczególnie pod wpływem emocji, ma prawo się pomylić, i najczęściej obracam to w żart. Staram się przede wszystkim, aby mi nie wytykano braku przygotowania merytorycznego, bo same lapsusy językowe jedynie ubarwiają relację.
Widzowie na forach wychwycili, że szczególnie ekscytuję się skokami Gregora Schlierenzauera. Staram się być obiektywny, ale nie ukrywam, że moim faworytem jest Gregor, którego bardzo cenię także prywatnie. To niezwykle serdeczny facet, który zna swoją wartość, ale nie gwiazdorzy. A jest ewenementem na skalę historii dyscypliny, którą uprawia. Gdy nasilają się zarzuty, że z czymś przeszarżowałem, odsłuchuję swoje relacje. Robię to też wtedy, gdy poczuję, że robota nie była taka, jaka być powinna. Szukam przyczyn.
W komentarzu telewizyjnym przydaje mi się warsztat radiowca. Po dziesięciu latach pracy w radiu nie muszę koncentrować się na głosie, tylko na tym, co mam nim powiedzieć. Czasami słyszę jednak od przełożonych, że mam dać odetchnąć widzom.
Poza tym w RMF FM, gdzie pracowałem, sport ma emocjonować. Tam musiałem szukać niebanalnych i śmiesznych określeń na proste rzeczy, np. strzelenie gola. Dlatego do dziś w moich relacjach pojawiają się zwroty typu: „Złapanie narciarskiego boga za nogi, czyli zdobycie Kryształowej Kuli”, albo „Zielone światełko od natury, która mówi: proszę, skaczcie”. Ale przecież język sportowy to nie jest szablon. Choć zastanawiam się, jak zostałoby odebrane w Polsce, gdybym powiedział, że skoczek wypuścił podwozie i udanie wylądował.
Grzegorz Kopacz