Dział: WYWIADY

Dodano: Wrzesień 14, 2012

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Rushdie jak Domosławski

O swoim wywiadzie z Salmanem Rushdiem i jego najnowszej książce - mówi w rozmowie z Press.pl Jacek Żakowski

Co wyjątkowego było w Pana rozmowie z Salmanem Rushdiem dla TVP 2?
To była niezwykła okazja, żeby pogadać z człowiekiem, który przez lata się ukrywał i był symbolem – dla dużej części mojego pokolenia – walki o wolność słowa, o swobodę wypowiedzi, także literackiej. Wolność, za którą trzeba czasem płacić bardzo wysoką cenę. Było to dla mnie poruszające spotkanie.
 
Dlaczego wydawcy Rushdiego zgłosili się do Pana z propozycją przeprowadzenia wywiadu?
Zgłosili się do telewizyjnej Dwójki, a telewizja odezwała się do mnie. Ja sam – w takim ludzkim sensie – nie miałem jakichś specjalnie miłych oczekiwań w stosunku do Rushdiego. Po tekstach, o nim, na przykład w „Vanity Fair”, nie wydawał mi się sympatyczną osobą. W rzeczywistości Rushdie robi wrażenie człowieka bardzo sympatycznego. Potrafi docenić zasługi osób, które pomagały mu w czasie, kiedy się ukrywał. Robi to także w swojej książce. Choć wchodzi też w detale życia rodzinnego. A to nie bardzo mi się podoba. Sam wolałbym, żeby moja żona czy dzieci pewnych naturalnych granic intymności rodzinnej nie przekraczały.
 
Nie podoba się Panu, że Rushdie w książce ujawnia intymne szczegóły?
Tak, zresztą o tym rozmawiamy z Rushdiem dla Dwójki – że ta książka jest lekko ekshibicjonistyczna, że wymienia w niej kobiety, z którymi miał jakieś dalej idące relacje, po nazwisku, nawet kiedy to były relacje całkiem doraźne. Ale Rushdie broni się, umie to wytłumaczyć poprzez literaturę, ma mocne argumenty. Teraz lepiej widzę, że był to faktycznie jego zupełnie świadomy wybór. Rozumiem, że skoro pisze powieść, a siebie bierze za główną postać, to musi ją traktować jak każdego innego bohatera powieści historycznej czy biograficznej. Odnoszę wrażenie, że potraktował siebie tak, jak Artur Domosławski potraktował Ryszarda Kapuścińskiego – z całą przenikliwością.
 
Ale tu Rushdie jest głównym bohaterem i zarazem sam dobiera współbohaterów.
To właśnie jest niezwykłe. Co więcej, Rushdie pisze tę książkę w trzeciej osobie. To również jest emocjonalnie dość ryzykowne. Byłem ciekaw Rushdiego, ale bałem się tej książki, bo źle się rozmawia z autorem, którego dzieło jest słabe, a wtedy trudno dziennikarzowi wydobyć z siebie wyrazy entuzjazmu. Ale kiedy czytałem książkę, wciągnęła mnie zupełnie, więc jakoś te manewry literackie wyjątkowo mu się sprawdziły.
To zresztą ogromna książka, 600 stron, a Rushdie długo ją pisał. Dodatkowo – o czym też jest mowa w wywiadzie – zastosował w niej wyjątkową procedurę: konsultował ją ze swoimi bohaterami, tymi, których tak ostro, w moim mniemaniu wręcz okrutnie, w niej potraktował.
 
Autoryzował ponad 600 stron?
Nawet przyznaje, że pod wpływem opinii niektórych osób robił jakieś poprawki. Ale muszę przyznać, że zupełnie nie widać, że ten tekst jest autoryzowany!
Tłumaczę sobie to tak, że osoby, do których się zwracał o zaakceptowanie treści książki, rozumiały, że to dla niego forma terapii, element wychodzenia z traumy po strasznym doświadczeniu. Nie mówię tylko o jego odosobnieniu, ale też o uczuciach wobec rodziny, która była bezradna i nie miała żadnej ochrony. Choć Rushdie podczas naszej rozmowy gwałtownie temu mojemu spojrzeniu zaprzeczał. 
 
Czytał Pan tę książkę po angielsku?
Czytałem już w polskim, skądinąd świetnym tłumaczeniu. Ale przede wszystkim ta książka jest fantastycznie napisana technicznie! I dotyczy ważnych spraw świata, kręci się w sosie, w którym występują najwięksi tego świata z różnych branż: polityki, show-biznesu, ze świata literatury, zwłaszcza brytyjskiej, choć nie tylko. Tam się pojawiają i Ryszard Kapuściński, i Czesław Miłosz. Ta książka dobrze pokazuje relacje między Zachodem i Islamem. Może zainteresować zwykłych czytelników, bo jest dobrze napisaną powieścią, i miłośników literatury, bo przecież o niej traktuje. Jest całkiem współczesna. Protesty związane z ośmieszającym Mahometa filmem „Niewinność Muzułmanów”, które dziś wstrząsają Jemenem czy Libią,są powtórką z tego, co się działo, kiedy ukazały się „Szatańskie wersety”, choć jednak teraz w dużo mniejszej skali. To też mówi o ewolucji współczesnego świata.
 
Podobne rozruchy wybuchły także, gdy Salman Rushdie dostał tytuł szlachecki od królowej brytyjskiej w 2007 roku.
Najciekawszy wątek naszej rozmowy dotyczy właśnie poczucia odpowiedzialności Rushdiego za skutki opublikowania jego książki, za reakcje na „Szatańskie wersety”. To bardzo emocjonalny wątek tego wywiadu, bo wyraźnie widać, że jest w nim napięcie związane z odpowiedzialnością za napisanie tej książki, ale też bardzo mocna odmowa poddania się terrorowi. Jego zdaniem jedyną odpowiedzią na to, co się dziś dzieje w Bengazi, jest nieuleganie. Z całą mocą mówi, że wiedząc o tym wszystkim, co stało się potem, raz jeszcze napisałby „Szatańskie wersety”.
 
Podobno robiono tajemnicę z miejsca Waszego spotkania w Londynie?
Trochę tajemnicy faktycznie było, zaczynając od tego, że skrypt książki dostałem bardzo późno i ledwie zdążyłem go przeczytać. Miejsce spotkania też podano późno – trudno powiedzieć, jakie były tego przyczyny. Bo szczególnych środków bezpieczeństwa tam nie było – żadnych bramek czy wykrywaczy metalu. Wcześniej Rushdie uciekał do Nowego Jorku, żeby się uwolnić od ochrony. Teraz już swobodnie porusza się także w Londynie.
 
W notce TVP na temat wywiadu czytam: "Miejsce spotkania ekipy TVP 2 z pisarzem zostało ujawnione w ostatniej chwili, a szczegóły rozmowy z Salmanem Rushdiem od początku opatrzone były klauzulą poufności".
To element marketingowy, bo 18 września jest światowa premiera książki, a polska edycja jest jedną z wielu, które ukazują się jednocześnie. Wydawcy zabiegają o to, żeby nic z książki nie wydostało się przed premierą. Jakoś to rozumiem, bo gdybyśmy zaczęli zasypywać gazety fragmentami, cytatami, ciekawość czytelnika by się zaspokoiła. A to książka, która ma szansę być bestsellerem tego sezonu. Sam podpisałem klauzulę poufności. Jeśli zdradzę szczegóły dotyczące książki, będę musiał zapłacić karę około miliona złotych.
 
Rushdie od dziesięciu lat nie ma już ochrony, podróżuje po świecie, pisze baśnie dla swoich synów, piosenki dla Bono i scenariusze dla czwartej, 25 lat młodszej żony. Nie miał Pan wrażenia, że bierze udział w medialnej ustawce?
Z punktu widzenia autora, agenta i wydawcy, marketing jest ważny, ale dla mnie ważne było coś innego. Każdy, gdy zgadza się poświęcić czas dziennikarzowi, ma w tym swój cel – czy to polityk, czy pisarz. Gdybym nie miał jakiegoś swojego celu, to być może ogólnoludzkiej życzliwości by mi nie starczyło, żeby spedzić czas udzielając tego wywiadu. Ale po przeczytaniu tej książki nie mam żadnych wyrzutów sumienia, żeby ją reklamować, bo ona na to zasługuje. To dobra, chyba najlepiej napisana książka Rushdiego.
 
Jak zachęciłby Pan do obejrzenia swojego wywiadu z Rushdiem?
Pamiętam, jak staliśmy w kolejce po polskie wydanie „Szatańskich wersetów”, które wydało bezimienne – z ostrożności – konsorcjum Wydawców. Mam do dziś ten egzmplarz, teraz już z autografem Rushdiego. To było przeżycie dla ludzi z mojego pokolenia, paręset tysięcy osób kupiło tę książkę. Więc myślę, że dla nas wszystkich ten powrót Rushdiego jest ciekawy i ważny. Myślę, że dla osób, które mają podobne doświadczenia, obejrzenie tej rozmowy może być tak samo ciekawe, jak dla mnie było spotkanie z Salmanem Rushdiem.

Rozmawiała Natalia Syrzycka-Mlicka

(14.09.2012)

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.