Temat: telewizja

Dział: TELEWIZJA

Dodano: Listopad 30, 2024

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Natura dresiary. Rozmowa z Katarzyną Kasią, prowadzącą "Kwiatki polskie" w TVP

– Jest tylko jedna partia, której w Polsce rośnie poparcie – Konfederacja. Dla mnie to poważny powód, żeby w tych mediach być – mówi Katarzyna Kasia w rozmowie z Maciejem Kozielskim (fot. Justyna Cieślikowska/jcstudioset)

„Szkło kontaktowe” nie jest traktowane jako poważny program w TVN 24 – mówi Katarzyna Kasia w rozmowie z Maciejem Kozielskim i dodaje: „Działa na własnych zasadach. Nawet jak były imprezy TVN – takie jak premiera ramówki – widział Pan kogoś ze »Szkła«? Bo ja nie”.

Pani życiorys zawodowy w mediach na Wikipedii zaczyna się od „Szkła kontaktowego” w 2019 roku. Nie wszyscy więc wiedzą, że pracowała Pani w „Wydarzeniach” Polsatu.

Skończyłam stypendium doktoranckie we Włoszech i wróciłam do Polski, żeby kończyć doktorat. Przez dosłownie dwa dni byłam bezrobotna i dostałam propozycję, żeby przyjść do powstających wtedy „Wydarzeń”. Zupełnie nie znałam się na telewizji. Miałam tylko doświadczenie radiowe.

Przez pierwsze dwa tygodnie patrzyłam, jak telewizja funkcjonuje, ale wtedy zachorował papież Jan Paweł II. Dobrze mówię po włosku, dlatego z dnia na dzień zostałam osobą odpowiedzialną za produkcję wszystkich newsów papieskich.

To było na wielu poziomach interesujące, bo sama stacja Polsat była ciekawym doświadczeniem, a redakcja „Wydarzeń” pod wodzą Tomasza Lisa również. No i przede wszystkim ta historia – choroba i śmierć papieża – wydarzenie na skalę światową.

Wtedy w Rzymie byli absolutnie wszyscy. Takie telewizje jak BBC, CNN czy RAI miały zarezerwowane tarasy dookoła placu Świętego Piotra od 1981 roku, czyli od zamachu na papieża. Nasza stacja była na gorszej pozycji, ale pamiętam, że Polsat miał porozumienie z włoskim RAI na wynajęcie wozu satelitarnego.

Po śmierci Jana Pawła II przyleciałam do Rzymu pierwszym samolotem o poranku i zobaczyłam wóz RAI zaparkowany w krzakach nad Tybrem. Mówię: „Potrzebujemy widoku na Bazylikę Świętego Piotra”, a panowie z wozu: „My i tak nie mamy funkcji przesyłania relacji na żywo”.

Pamiętam, że potem wynajęłam barkę na Tybrze, służącą za studio dla Polsatu. Mieliśmy świetny widok, własną kuchnię i toaletę, co było nieocenionym luksusem.

Czemu odeszła Pani z „Wydarzeń”?

Gdy wróciłam do Warszawy, pracowałam jeszcze przy huraganie Katrina. Zaczęłam się jednak nudzić w telewizji. Miałam poczucie, że już nic ciekawego się nie wydarzy, a miałam rozgrzebany doktorat z filozofii. Nie sądziłam, że kiedykolwiek wrócę do telewizji.

Wolała Pani uczelnię, tak jak Pani rodzice?

Zajęcia na uczelni to coś, o czym zawsze myślałam jako o tej najprawdziwszej pracy. Zresztą nieprzerwanie od 21 lat co roku wchodzę do jakiejś sali i zaczynam mówić o Talesie z Miletu. I szczerze mówiąc: w ogóle mi się to nie nudzi.

Jako dziecko bywała Pani w Polskim Radiu za sprawą Pani mamy profesor Barbary Czerskiej, zajmującej się etyką.

Rodzice popularyzowali naukę w radiu i telewizji. Mieli przekonanie, że na intelektualiście ciąży zobowiązanie, aby kaganek oświaty nieść pod strzechy, a w tym najlepsze są media.

W Polsce jest się albo poważnym naukowcem, albo człowiek idzie do mediów. Wyrosłam w domu, w którym nie było to w opozycji. Mama miała przez wiele lat cotygodniowy felieton w telewizji śniadaniowej. Tata pisał felietony do „Magazynu Rodzinnego”. Bardzo dużo nagrywał do radia, długo nie zdawałam sobie sprawy z ogromu jego dorobku.

Z moim bratem Jankiem od dziecka biegaliśmy po korytarzach radiowych na Myśliwieckiej i na Malczewskiego. Wiedzieliśmy więc, że media są fajne, bo fajne rzeczy tam się dzieją i fajnych tam spotyka się ludzi. Pierwszą audycję dostaliśmy dosyć wcześnie – ja miałam 11 lat, a brat 9. Robiliśmy magazyn w radiowej Czwórce. Do dzisiaj trzymam kwit z pierwszą wypłatą.

Mój brat przez wiele lat pracował w Studiu Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia. Potem przeniósł się do mojej stacji matki, czyli Polsatu, gdzie pracuje jako reporter w „Interwencji”.

O ile praca naukowa kojarzy mi się z ogromnym zaangażowaniem i wysiłkiem, o tyle praca w mediach zawsze była dla mnie źródłem wielkiej radości.

Pisała Pani w „Kulturze Liberalnej”: „Moja matka usłyszała od swojej polonistki w renomowanym warszawskim liceum, że nie ma sensu, żeby zdawała na studia, bo jako wrogi, syjonistyczny element nie ma szans się na nie dostać”.

To jest kawałek historii Marca ’68, która na mojej rodzinie odcisnęła się poważnym piętnem. Moja babcia pochodziła z żydowskiej rodziny ze Lwowa, to był temat, którego w domu nie poruszano. Nikt o tym właściwie nie mówił. Ojciec mojej babci, mój żydowski pradziadek, zginął w Katyniu. Między moimi rodzicami była duża różnica wieku. Ojciec wydarzenia na Uniwersytecie Warszawskim w marcu 1968 roku prawie przypłacił życiem. Został mocno pobity przez ZOMO i ocalił go tylko gruby kożuch.

Z rodziny mamy wyjechało wiele osób, które zresztą nigdy potem nie chciały wrócić do Polski. Ze strony przyjaciół mojego ojca wyjechał m.in. Leszek Kołakowski i trzon profesury z Uniwersytetu Warszawskiego.

Podobno Pani ojciec nigdy już nie znosił liczby 68, nawet książki nie zostawiał otwartej na tej stronie.

Był bardzo przesądny, liczby 13 czy 68 uważał za pechowe.

Docierały do Pani takie antysemickie głosy jak do mamy?

Tam, gdzie ujawnia się polska ksenofobia, ma zazwyczaj mordę antysemicką. Pisała o tym pięknie profesor Joanna Tokarska-Bakir, ale też Bożena Umińska-Keff w „Barykadach”.

Przeważnie sztandarowy polski antysemita nic nie wie o Żydach, a słowo „Żyd” będzie traktował jako obelgę. Byłam nastolatką, gdy to do mnie dotarło. Nawet kiedy w Polsce właściwie już nie ma Żydów, to antysemityzm dalej tu jest i ma się dobrze.

Tych głosów było więcej dawniej czy ostatnio?

Różnie – jako nastolatka wystąpiłam w filmie Antoniego Krauzego o polskim Żydzie z Białegostoku, który potem został francuskim prawnikiem w Ameryce. Samuel Pisar urodził się w żydowskiej rodzinie w Białymstoku, jako nastolatek przeżył wojnę, cudem uniknął śmierci w Auschwitz. Po wojnie wyjechał za ocean, był ojczymem sekretarza stanu USA Antony’ego Blinkena.

Kiedy Pisar przyjechał do Polski, pomysł na film był taki, że grupa polskich żydowskich dzieci będzie oprowadzać go po miejscach, które opuścił. Nasz bohater rozmawiał z nami po angielsku, ale mówił, że jak przyjedzie do Białegostoku, to przypomni mu się polski. I tak rzeczywiście się stało, ale był to język polski przedwojennego żydowskiego chłopca, niezwykle poruszający.

Film pokazała później Telewizja Polska, na moją młodą głowę, jeszcze nic niewiedzącą o świecie, spadły tęgie ciosy, bo nagle się okazało, że jestem tą obcą, Żydówką.

Ale miałam też dużo szczęścia. Pamiętam, że gdy wymalowano nam całą klatkę schodową gwiazdami Dawida i napisami, że mamy się wynosić, sąsiadki same zdecydowały się ją umyć, żebym nie czuła się źle. Zawsze miałam szczęście, że na każdy akt nienawiści odpowiadał jakiś akt akceptacji. I to jest moim zdaniem ważną i niedocenioną prawdą o polskiej historii, że mamy tych, którzy prześladują, i tych, którzy ratują.

Ojciec miał wpływ na Pani wybór kierunku studiów. Powiedział, że z głodu Pani umrze, jeśli wybierze animację, i namówił Panią na studiowanie filozofii.

Chciałam iść na animację filmową, uwielbiałam rysować. Ojciec namówił mnie na filozofię, bo to mi da pewny zawód. Mam takie głębokie przekonanie, że miał rację, bo niezależnie od tego, czy uczę studentów, czy prowadzę program, cały czas właściwie wykonuję ten sam zawód. Jest on też o tyle fajny, że nie ma jednego podręcznika, jak należy filozofować.

Z samej filozofii by Pani nie wyżyła.

Przez lata żyłam z uczenia filozofii, więc się da.

Mimo rady ojca gra Pani jednak na scenie m.in. w zespole „Szkła kontaktowego” w Teatrze 6. Piętro.

Gdy byłam mała, mama założyła dla dzieci teatr osiedlowy, żebyśmy mieli przestrzeń ekspresji artystycznej. Dorastanie w teatrze było dla mnie czymś ważnym. Myślę sobie, że takie umiejętności jak panowanie nad tremą i stresem oraz zdolność uczenia się szybko długich tekstów na pamięć zawdzięczam temu teatralnemu dzieciństwu. Ale podobnie jak z telewizją, nigdy nie sądziłam, że wrócę na scenę. Najpierw występowałam w spektaklu „Szkło kontaktowe live and touch”, a potem wraz z Wojciechem Fiedorczukiem, Michałem Kempą i Grzegorzem Markowskim napisaliśmy sztukę. I co gorsza, postanowiliśmy w tym wystąpić. Tak powstał „Kanał Polska” w Teatrze Komedia.

Gramy teraz drugi sezon, czyli „Kanał nova Polska”. Na początku umierałam ze strachu, bo myślałam sobie, że jak wyjdę na scenę w tych piórach i tam na pewno będą siedzieć jacyś moi studenci, to już nie odbuduję swojej powagi. Miałam taki epizod, że uczyłam kiedyś aktorów i spotkałam studentkę aktorkę, która mi powiedziała: „Kto by pomyślał, że z nas wszystkich najwięcej będzie grała pani od filozofii”.

Ciekawi mnie, co powiedziałby tata, gdyby zobaczył, że podczas spektaklu przebiera się Pani za sexy wiewiórkę?

Myślę, że byłby zachwycony, ponieważ sam był niespełnionym aktorem, chociaż miał aktorskie doświadczenie. Był aktorem w Stodole, z „Królem Ubu”, w którym miał ważną rolę generała, zjechał chyba wszystkie kraje socjalistyczne. Agnieszka Osiecka, przyjaciółka mojego ojca, pisze z zazdrością o „Królu Ubu” w swojej książce „Szpetni czterdziestoletni”, bo spektakl był kolorowy, piękny, ze wspaniałą scenografią i cudownymi kostiumami.

Iga Cembrzyńska, pierwsza żona Pani taty, występowała przez całe życie na scenie. Udzielała Pani rad?

Widziałam się z Igą Cembrzyńską chyba dwa razy. Nie znam jej tak dobrze, żeby udzielała mi rad.

Jeszcze kilka lat temu w audycjach i artykułach była Pani przedstawiana jako doktor Katarzyna Kasia, a dziś już samym imieniem i nazwiskiem. Jak to Pani zrobiła?

Ciężko się pozbyć odium doktorskiego. Doktor Kasia to był mój ojciec. Długo robił habilitację, późno został profesorem. Redaktor Kasia to mój brat. Z żadnym z tych określeń jakoś się nie utożsamiam. W sumie się cieszę, że jestem z tym moim głupim imieniem i nazwiskiem bez żadnych liter przed.

Umiałaby Pani doradzić jakiejś młodej naukowczyni, jak się dostać do mediów i zrobić w nich taką karierę jak Pani?

Przypomniał mi się cytat z Damiena Hirsta, który powiedział jakoś tak: „Żeby robić wielką sztukę, potrzebna jest piła łańcuchowa i zwichrowana wyobraźnia”. Coś w tym jest. To wchodzenie do mediów musi być po coś. Szłam do mediów z jasno określonym celem. Na początku chciałam przede wszystkim mówić o filozofii w kontekście tego, co jest przydatne w życiu.

Filozofia – jestem o tym głęboko przekonana – to zestaw mądrości, rozwiązań pozwalających człowiekowi po prostu lepiej żyć bez konieczności wyważania różnych drzwi, które dawno temu zostały otwarte. Potem nałożył się na to taki polityczny wkurw, że sytuacja w Polsce skręciła ku ksenofobii czy nacjonalizmowi.

Rozmawiamy w rocznicę wyborów parlamentarnych i ukazuje się właśnie raport Przemysława Sadury i Sławomira Sierakowskiego. Jest tylko jedna partia, której w Polsce rośnie poparcie – Konfederacja. Dla mnie to poważny powód, żeby w tych mediach być.

Ale jak się do tych mediów dostać?

Trzeba przede wszystkim zabierać głos. I się nie bać, że dostanie się po głowie. Nie raz miałam wrażenie, że cały świat jest przeciwko mnie. Nauczyłam się nadawać temu właściwe proporcje.

Pamiętam swój ostatni występ w Telewizji Polskiej przed tzw. dobrą zmianą. Byłam w programie panów Moroza i Kłopotowskiego. Prócz mnie zaprosili profesora ze Szkoły Głównej Handlowej. Teza programu była taka, że trzeba powstrzymywać napływ uchodźców do Europy militarnie, czyli po prostu strzelać do nich. Wtedy był gigantyczny kryzys migracyjny.

Tylko ja w tym programie nie uważałam się za chrześcijankę, ale tylko ja mówiłam o trosce, miłosierdziu i o tym, że ludziom w potrzebie trzeba pomagać.

Pan Kłopotowski powiedział do mnie: „A chciałaby pani, żeby panią Arab zgwałcił na ulicy, piękna pani Katarzyno?”. Odpowiedziałam: „Tak samo bym chciała, żeby mnie Polak katolik zgwałcił, wszystko jedno”. Przez cały program zwracał się do mnie per „Piękna pani Katarzyno”.

Samo nagranie dużo mnie kosztowało. Program został wyemitowany. Pamiętam, że była Wigilia i trafiłam na komentarze w internecie. Było tam wiele życzeń gwałtu i śmierci. Ale druga połowa widzów była oburzona za sposób, w jaki zostałam potraktowana. Skończyło się tak, że Kłopotowski mnie publicznie przeprosił. Wracając do Pana pytania – trzeba mieć twardą skórę.

Na początku tzw. dobrej zmiany dużo występowałam w TV Republika i innych prawicowych mediach. Oni potrzebowali wtedy jakiejś dziewczynki do bicia. W pewnym momencie zaproszenia się jednak skończyły, bo polaryzacja posunęła się tak daleko, że po obu stronach przestano nawet udawać, że mamy jakiś pluralizm w mediach. Można było zaprosić tylko swoich, którzy mówili zgodnym chórem.

Zawsze się śmieję, że wychodzi gdzieś moja dresiarska natura. Wychowałam się na Targówku. Więc lubiłam się w programach kłócić z Krzysztofem Bosakiem. Nie ma na to przestrzeni w świecie akademickim.

***

To tylko fragment rozmowy Macieja Kozielskiego z Katarzyną Kasią. Pochodzi ona z najnowszego numeru „Press”. Przeczytaj ją w całości w magazynie.

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

Czytaj też: Nowy „Press” – Katarzyna Kasia, Solorz, odejścia szefów RMF, a także TVP PiS Bis

Press

Maciej Kozielski

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.