20 lat temu zmarł Marcin Pawłowski. Od dziecka wiedział, kim chce być – dziennikarzem
Marcin Pawłowski zmarł na raka 20 listopada 2004 roku. Miał 33 lata. Niecały miesiąc później wybrano go Dziennikarzem Roku 2004, otrzymał zdecydowaną większość głosów kolegiów redakcyjnych mediów z całego kraju (fot. tvn24.pl)
20 lat temu – 20 listopada 2004 roku – zmarł Marcin Pawłowski, który był reporterem politycznym i prowadzącym „Fakty” TVN. Przypominamy artykuł Andrzeja Niziołka z magazynu "Press" (1/2005).
***
Ten tekst Andrzeja Niziołka pochodzi z archiwalnego wydania magazynu "Press" – nr 01/2005. Udostępniliśmy go do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników.
***
Marcin Pawłowski. „Fakty”. Witam Państwa.
Powtarzał to setki razy. Młody, nieco misiowaty mężczyzna, ciepły, ale nie mdły. Swobodny, opanowany i profesjonalnie przygotowany. Kamera go kochała. Czuł ją, oddawał jej siebie. Na ekranach telewizorów wypadał przekonująco, był wiarygodny i lubiany.
Był drugą twarzą „Faktów” TVN-u. Pierwszą – Tomasz Lis. Szef i lider zespołu od chwili jego uformowania w 1997 roku. Marcin dołączył do tej redakcji po kilku miesiącach – i szybko został drugim stałym prowadzącym, w weekendy i święta, gdy Lis miał wolne.
– Miał w sobie wszystko to, co miał Lis, plus jakąś aurę. Coś, co sprawiało, że ludzie go zauważali i akceptowali – mówi Karolina Korwin Piotrowska, redaktor naczelna magazynu „Sukces”. Przyjaźniła się z Pawłowskim od czasów wspólnej pracy w Radiu Kolor.
Kiedyś – przewidywali niektórzy dziennikarze, koledzy Pawłowskiego – będzie taką gwiazdą, jak Lis. – Po moim odejściu zająłby w „Faktach” moje miejsce – zgadza się Tomasz Lis. To miała być tylko kwestia czasu.
Ten czas nadszedł na początku 2004 roku. Lis musiał odejść z TVN-u. Pawłowski w naturalny sposób by go zastąpił. Fotel czekał. – Wiesz, może to dobrze, że jestem chory – powiedział wtedy przyjacielowi z „Faktów”, Tomaszowi Sianeckiemu. – Byłoby mi głupio usiąść na miejscu Tomka, by poprowadzić program. Ale poprowadziłby. Był zawodowcem.
Marcin Pawłowski zmarł na raka 20 listopada 2004 roku. Miał 33 lata. Niecały miesiąc później wybrano go Dziennikarzem Roku 2004, otrzymał zdecydowaną większość głosów kolegiów redakcyjnych mediów z całego kraju.
Rak był rzadki, niemal nieuleczalny. Dawał mu trzy procent szans. Tyle osób chorujących na niego przeżywa.
Diagnoza
To stało się mniej więcej koło Wielkanocy 2002 roku. W listopadzie i grudniu poprzedniego roku Pawłowski był z ekipą TVN-u w Pakistanie. Nadawał relacje z pogranicza afgańskiego. Warunki pracy były trudne. Potem od stycznia czuł się już źle, lekarze nie potrafili powiedzieć dlaczego. – Najpierw podejrzewali, że zaraził się amebą czy inną chorobą tropikalną – mówi Tomasz Sianecki. W marcu poszedł na badania do Centrum Onkologii. Diagnoza: nowotwór.
Aleksandra Bajka, korespondentka RMF FM w Rzymie: – Przyleciałam z Rzymu i Marcin zaprosił mnie na kawę. Gadaliśmy, zadzwonił jego telefon. Słuchał z napięciem. Czekał na ten telefon. „Rozmawiałem z lekarzem” – powiedział, jak skończył. I roześmiał się: „Mam superrzadkiego raka. Widzisz, jaki jestem oryginalny?”. Zasłonił się. Wszystko obrócił w żart.
Zaczął się leczyć, miał chemioterapię, wypadły mu włosy. Przestał prowadzić „Fakty”, zniknął z ekranu. – Nie myślał, że umrze – mówi Sianecki. – Jest cierpienie, trzeba wyzdrowieć, potem nadrobić czas. To było jego podejście.
– Miał trzy procent szans, ale ktoś te procenty tworzy. Dlaczego nie miałby to być Marcin? Uznaliśmy, że to dobre podejście – opowiada Aleksandra Pawłowska, jego żona.
Wiosną, po pierwszej diagnozie, pojechał do rodziców do Kielc. – Był jakiś nieswój. Pytam: „Marcin, co ci jest?”. „Nie, nic” – opowiada Maria Pawłowska, mama. – Powiedział mi dopiero, gdy miał wyjść na pociąg.
Podpis M.P.
Ojciec, Antoni Pawłowski, był dziennikarzem sportowym i trenerem koszykówki. Miał dwóch synów. Piotr skończył AWF i też został trenerem koszykówki. Marcin, młodszy o dziewięć lat, został dziennikarzem. Koszykówkę uwielbiał.
Mieszkali w Kielcach. Był inteligentnym chłopakiem, dużo czytał, zwracał uwagę dziewczyn. Wszędzie go było pełno. Grał w szkolnej drużynie koszykówki, występował w szkolnym teatrze (np. w „Czekając na Godota”). Współtworzył licealne pismo „Nota Bene”. Od dziecka wiedział, kim chce być – dziennikarzem.
Początek miał łatwiejszy niż inni. Od małego pałętał się po redakcji „Echa Dnia”, gdzie pracował ojciec. W tym dzienniku zamieścił pierwszy tekst – na ostatniej stronie sylwestrowego numeru z 1988 roku, o obejrzanym w telewizji Turnieju Czterech Skoczni. Podpis: M.P. Latem 1989 roku przeszedł do klasy maturalnej i pisał w „Echu” o sporcie już pod pełnym imieniem i nazwiskiem. Potem był pierwszy rok politologii na Uniwersytecie Warszawskim i wakacyjny staż w kieleckiej redakcji „Gazety Wyborczej”. – Był młodym chłopakiem o dziecinnej buzi. Chodził po redakcji i śpiewał piosenki z Kabaretu Starszych Panów – wspomina Iza Bednarz, wówczas dziennikarka „Wyborczej”. – Pisał o wszystkim i robił to dobrze.
Na drugim roku wygrał konkurs na posadę dziennikarza sportowego w warszawskiej gazecie „Nowy Świat”. – Działem sportu w „Nowym Świecie” kierował mój znajomy – opowiada Antoni Pawłowski. – Marcin jednak chciał sam zapracować na swoje sukcesy. Nic mi nie powiedział.
Wszedł w środowisko warszawskich dziennikarzy. Tasujące się, dopiero kształtujące w nowej Polsce. Nowe media potrzebowały młodych.
„Fakty”, Ola, Zuzia
Poznał Olę. Na autobusowym Dworcu Zachodnim. Jechali do Zegrza na wspólną imprezę. – Potrafił czekać na mnie do piątej rano pod blokiem z kwiatami – opowiada Aleksandra Pawłowska. – Potrafił wydać całą pensję na perfumy Armaniego.
Marcin lubił kobiety. Zawsze. – To był totalny czaruś – przyznaje Karolina Korwin Piotrowska. Miał ogromny wdzięk osobisty i wielkie powodzenie u dziewczyn. – Nieraz się krygował, puszczał do kogoś oko. Taki miał image. Ale to, co u innych facetów by raziło, u niego było fajne – opowiada Korwin Piotrowska. Z Olą pobrali się szybko, w 1993 roku. Pracowali, bawili, cieszyli się życiem. Zjeździli pół Europy. Ciągle w ruchu. Ola: – Marcin był radosnym człowiekiem. Był koneserem sytuacji przyjemnych: dobrych ubrań, jedzenia, prezentów, które lubił sprawiać, dobrej siłowni czy basenu. Typowy hedonista, ale oczywiście nie tylko.
Do Radia Kolor Mann i Materna wzięli go wiosną 1993 roku. Został reporterem miejskim. Przestał pisać, zaczął mówić. – On media czuł organoleptycznie – mówi żona. – Widziałam, że czego nie dotknie, robi perełki.
Karolina Korwin Piotrowska: – Spotkaliśmy się w Kolorze. To było radio miejskie, Marcin robił materiały o wszystkim: korki, manifestacje, babcie na rogu sprzedające pietruszkę... Miał zmysł obserwacji, umiał słuchać.
Ona zaczęła wtedy robić w TVP „Filmidło”, luźny program o kinie. Ktoś wpadł na pomysł, by spróbować z Marcinem jako prowadzącym. – Nie znał się na filmie, ale to był strzał w dziesiątkę. Miał luz i był naturalny, choć skakał, przebierał się, przyklejał brodę... Nie było dubli. Szybka piłka. Megaprofesjonalizm – mówi naczelna „Sukcesu”.
Na początku 1995 roku Mann i Materna odchodzą z Radia Kolor. Nowy właściciel radiostacji zbiera redakcję i opowiada, jak zmieni się program. – Marcin słuchał, potem wstał, podszedł do komputera, napisał wymówienie, wręczył przy wszystkich i wyszedł – wspomina Korwin Piotrowska. – Dla kasy wielu może by zostało. Jemu to nowe radio się nie podobało.
„Filmidło” dało mu pierwszą popularność. I obycie z kamerą. Kolor – renomę dobrego reportera. Dostał propozycję z Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego TVP. Został reporterem, potem wydawcą i prezenterem „Kuriera Warszawskiego”. Miał 24 lata, gdy stanął przed kamerą w programie informacyjnym. News telewizyjny – to było to.
Był to czas, gdy tworzyła się jego hierarchia. Gdy praca brała powoli górę. Stawała się głównym nurtem w życiu. Ustaliło się to, gdy przeszedł do TVN-u. „Fakty”. Ola. I Zuzia – córka, która urodziła się w 1997 roku. Jego trzy najważniejsze sprawy na świecie. W takiej kolejności.
Bo ja będę mówił
– „Mamo”, mówił – opowiada Maria Pawłowska – „chcę mieć własny program informacyjny i być tak wiarygodnym, żeby ludzie musieli włączyć telewizor, bo ja będę mówił”. A jego drugim marzeniem był korespondent wojenny – być tam, gdzie coś się dzieje.
– Telewizor w domu był non stop włączony na programy informacyjne – mówi Aleksandra Pawłowska. – Był zafascynowany informacjami Sky: merytorycznymi, ale o luźnej formule. Znalezienie się w ekipie „Faktów” dawało mu szansę na realizację marzenia.
Jakim był dziennikarzem?
– Świetnym – stwierdza Katarzyna Kolenda-Zaleska, dziennikarka „Faktów”. – Ponadstandardowa dociekliwość. Chciał się wszystkiego dowiedzieć. Nawet nie dla stacji, dla siebie.
Grzegorz Jędrzejowski, wydawca „Faktów”: – Absolutne zwierzę telewizyjne. Myślał nie tylko słowem, ale i obrazem.
Pracy w TVN-ie oddał się cały. Czuł, że żyje. Stres, napięcie, zmieniające się jak w kalejdoskopie wydarzenia, ludzie – lubił to. Wymagał od siebie dużo. Kompetencji choćby. Kiedyś na wakacjach w Grecji jedną czwartą jego torby wypełniały książki o Papieżu. Po powrocie miał relacjonować jego pielgrzymkę do Polski. Większość przeczytał.
Tomasz Sianecki: – Ciągle się doskonalił. Nawet kiedy był już świetnym dziennikarzem, często z tego, co zrobił, nie był zadowolony. Mówił: „To mogłem zrobić lepiej”.
Ola: – Marcin nie miał ugruntowanego poczucia własnej wartości. Tym różnił się od Tomka Lisa. Wiedział, że był dobry, ale od czasu do czasu potrzebował, aby ktoś, kto go szanuje, mu to powiedział. To było motorem jego rozwoju.
– Tomasz Lis był dla Marcina wzorem. Mówił: „Mamo, zobaczysz, przyjdzie czas, że będę lepszy od Tomka” – opowiada Maria Pawłowska.
– Był znakomitym prezenterem i wydawcą – stwierdza Tomasz Lis. – W naszych mediach czas się skrócił. Ja zacząłem prowadzić „Wiadomości”, gdy miałem 31 lat, Marcin „Fakty”, gdy miał 26 – a obaj powinniśmy mieć około czterdziestki. Obycie przed kamerą to atut, ale żeby być dobrym prowadzącym, trzeba dojrzeć jako reporter. Uczestniczyć bezpośrednio w wydarzeniach. I dojrzeć jako człowiek.
Pawłowski to czuł. Nie chciał tylko siedzieć w studiu. Wyjeżdżał. Wydarzenia wielkie i małe. Krotoszyn – Mistrzostwa Świata w Rzucie Beretem. Izrael – pielgrzymka Papieża. Czarnobyl – gdzie jechać nie powinien, bo wiedział już, że jest chory. Choć nie były to długie, reporterskie podróże. Uwielbiał książki Kapuścińskiego, ale sam był dziennikarzem swoich czasów: biegał szybko i na krótkich dystansach.
Co zmieniła choroba?
– Uświadomiła mu, co jest ważne – mówi Grzegorz Miecugow, niegdyś dyrektor programowy „Faktów”, dziś w TVN 24.
W czerwcu 2004 roku Marcin dowiedział się, że przyjaciel, Jacek Czarnecki z Radia Zet, ma jechać do Iraku. Wysłał mu SMS-a: „Czarny, nie jedź tam, żyj”.
Pierwszy skrzypek
„Fakty” na początku były zbieraniną przypadkowych ludzi. Z „Teleexpressu”, Radia dla Ciebie, Trójki, TVP. – To była grupa ludzi, która uwierzyła, że może zrobić program informacyjny konkurujący z „Wiadomościami” – mówi Tomasz Lis. I dodaje: – Takiej wspólnoty i braterstwa, walki i niezależności, jakie tam panowały, w pracy już nie znajdę.
Marcin Pawłowski, kapitan szkolnej drużyny koszykówki, zawsze grał zespołowo. Z natury był pierwszym skrzypkiem, nie solistą. W „Faktach” tak się szczęśliwie złożyło, że jego indywidualne ambicje były zarazem ambicjami zespołu. – Stał się jego liderem jeszcze przed odejściem Tomka Lisa i niezależnie od jego pozycji – mówi Adam Pieczyński, redaktor naczelny „Faktów”. – Był takim liderem, przy którym inni członkowie zespołu czuli się potrzebni.
– Nikt nie zdecydował o jego pozycji w zespole. Samo się zdecydowało – potwierdza Lis.
Był łącznikiem. – Marcin miał dar integracji ludzi – mówi Katarzyna Kolenda-Zaleska. – W każdej redakcji tworzą się grupy. Chciało mu się chodzić między nimi, rozmawiać, łagodzić konflikty. Wszyscy go akceptowali, więc był pomostem między ludźmi.
Adam Pieczyński: – Osiągnął swoją pozycję także dlatego, że nie zawężał pracy do własnego interesu. Chciał, by cały program wypadał dobrze, nie tylko on.
Uśmiechnięty od ucha do ucha, tryskający energią, bezpośredni. – Pomieszanie racjonalizmu z emocjami – mówi żona. Gdy w redakcji było spokojnie, siedząc w fotelu prezentera, między jednym wejściem na wizję a drugim podśpiewywał piosenki z Kabaretu Starszych Panów. Gdy było nerwowo, a coś nie wychodziło, awanturował się, klął, krzyczał. Ale gdy stwierdził, że przesadził, umiał przepraszać.
Kiedy stał się popularny, pojawiły się intratne propozycje z innych telewizji. Miałby tam zostać pierwszym prezenterem. W TVN-ie pozostawał drugi. – Żadna inna oferta nie mogła być konkurencyjna – wyjaśnia Aleksandra Pawłowska. – On wiedział, że w newsach nikt nie osiągnie sukcesu w pojedynkę. Trzeba mieć zespół. W TVN-ie go miał.
Boisko w nocy
Choroba wszystko zaplątała.
– Charakterystyczna rzecz: miał przeświadczenie, że nigdy nie będzie stary – opowiada żona. – Mówił o tym. Nie wyobrażał sobie siebie jako starszego człowieka.
Po ponad pół roku nieobecności wrócił na ekran pod koniec lata 2002, podczas wizyty papieża Jana Pawła II. – Spotkałem przypadkiem lekarza Marcina – opowiada Tomasz Lis. – Mówił, że im szybciej wróci do pracy, tym lepiej. Zdecydowałem, że pojedzie do Krakowa. Trudno było dla niego o lepszy powrót na wizję niż relacjonowanie pielgrzymki chorego człowieka – dodaje. Ale Pawłowski miał wątpliwości. Choroba to prywatna sprawa człowieka. Jak zareagują ludzie na jego łysinę?
Na ekranie pojawili się mniej więcej w tym samym czasie – Kamil Durczok w „Wiadomościach”, Pawłowski w „Faktach”. Obaj chorzy na nowotwór. Odezwała się Alicja Resich-Modlińska, naczelna „Gali”. W radiowym felietonie powiedziała, że z powodu oglądanych w telewizji ich łysin poczuła przykry dysonans. „Co do łysych, nie przeszkadzają mi na wizji tylko Kojak, Andrzej Mleczko i generał Świerczewski”. Zrobił się skandal. Zaprotestowali oburzeni dziennikarze z różnych mediów. Reakcja telewidzów w większości była pozytywna. Pawłowski dostał życzenia powrotu do zdrowia. Wyrazy solidarności. I propozycje dobrze płatnych wywiadów od licznych czasopism.
Karolina Korwin Piotrowska: – Pracowałam wówczas w „Pani”. Moja naczelna poprosiła, żebym zrobiła z Marcinem wywiad. Nie chciałam. Wiedziałam, jak ta choroba potrzebuje ciszy. Spodziewałam się, że odmówi, jednak dla porządku, by usłyszeć „nie”, zadzwoniłam.
Dawniej w Radiu Kolor oboje sporo rozmawiali o etosie pracy dziennikarza. Karolina twierdziła, że dziennikarz powinien być przezroczysty, że jest przekaźnikiem informacji i nikt nie ma prawa znać jego prywatnego życia. Gdy Pawłowski robił relacje z wizyty Papieża, znowu rozmawiali o wartościach – o tym, co ważnego robi dla ludzi chorych, pokazując się na ekranie z wyraźnym znakiem choroby.
– Więc kiedy odezwałam się z propozycją „Pani”, obruszył się. „Gwiazdeczko” – bo tak mnie nazywał – „coś ty mi mówiła?”. I zaczął mnie cytować – opowiada Korwin Piotrowska. – Nie zgodził się na żadną rozmowę. Z nikim. „Ludzie myślą, że można kupić wszystko?”.
Jego zdrowie nieco się poprawiło. Włosy zaczęły odrastać. Jak dawniej Pawłowski prowadził „Fakty”, wyjeżdżał na korespondencje, kontrolował chorobę i żył. – Gdy przyjeżdżał do Kielc, dzwonił do kolegów z licealnej drużyny. Organizowali spotkanie – opowiada mama, Maria Pawłowska. – Kiedyś wrócił do domu o trzeciej nad ranem radosny, spocony. Poszli na pobliskie boisko, oświetlili je światłami samochodu i całą noc grali w kosza.
Lekarze i szefowie
W styczniu 2004 roku choroba wróciła. Zaatakowała gwałtownie, rozwijała się w zastraszającym tempie. Pawłowski trafił do szpitala na Ursynowie, nie było pieniędzy. Właściciele telewizji – Mariusz Walter, Jan Wejchert, Bruno Valsangiacomo – i zarząd TVN-u zdecydowali, że zapłacą za leczenie Pawłowskiego za granicą. – Marcin miał duże zasługi dla „Faktów” – mówi Mariusz Walter. – To był bardzo ważny pracownik. Ale momentem decydującym był czysto ludzki odruch: trzeba pomóc komuś, kto nam pomagał – dodaje.
W marcu Marcin trafił do kliniki chirurgicznej w Szwajcarii. W pięć tygodni przeszedł trzy ciężkie operacje. – Pojechałem do Berna w imieniu redakcji – opowiada Tomasz Sianecki. – Jechałem, sądząc, że to pożegnanie. Wydawało się wtedy, że umiera.
W Bernie Pawłowski dostał SMS-a od abpa Stanisława Dziwisza. Sekretarz Jana Pawła II informował go, że jest wśród dziesięciu osób, za które Ojciec Święty odprawia codziennie mszę i że przesyła różaniec. Oddzwonił. – Papież, jak będę mógł, zaprasza mnie do Watykanu – mówił poruszony przyjaciołom dziennikarzom, którzy postarali się o ten kontakt. Wrócił do kraju o 30 kg chudszy. Słaby, ale pozbierał się.
Tomasz Lis: – W maju po mszy za Waldka Milewicza na placu Teatralnym słyszę, jak ktoś mówi: „Cześć, Lisu”. Odwracam się, widzę Marcina i przeżywam szok. O rany! Chudy jak szkapa, zmieniony. Trwa to ułamek sekundy. Staram się, by nie poznał, jak jestem wstrząśnięty.
W lipcu Pawłowski wraca na ekran. Przez tydzień prowadzi „Fakty”. Teraz widzowie przeżywają zaskoczenie. Trudno odnaleźć w tym wychudzonym mężczyźnie dawnego Pawłowskiego.
Dlaczego TVN zgodził się, by wszedł na wizję? – Bo Marcin tego chciał – mówią wszyscy. To była jego walka z chorobą.
– Gdy dowiedziałem się, że Marcin chce poprowadzić „Fakty”, przestraszyłem się – opowiada Grzegorz Miecugow. – Wyobraziłem sobie tysiące polskich domów, w których ludzie wołają: „Zobaczcie, jak on wygląda!”. Jak on to zniesie? Po rozmowie z Marcinem zrozumiałem, że nikt nie może mu tego zabronić.
Odbyło się spotkanie z udziałem Piotra Waltera, prezesa TVN-u. Decyzja: jeśli Marcin tego potrzebuje, a lekarze nie zabraniają, może prowadzić program. Grzegorz Miecugow: – Nie było dyskusji, czy może się pokazać. Była dyskusja, czy mu to nie zaszkodzi. I jak stacja ma się przygotować na atak. Baliśmy się komentarzy, że robimy to dla oglądalności. Wiadomo, że TVN ma opinię stacji komercyjnej z etykietką „Wszystko na sprzedaż”.
Był w dobrej formie. Na koniec pierwszych „Faktów” powiedział o sobie: „Jestem chory, to prawda. Ale praca pomaga mi walczyć z chorobą. Rozumieją to lekarze i moi szefowie. Mam nadzieję, że państwo też to zrozumieją”. – Szedł jak torpeda. Dałbym sobie wtedy rękę odciąć, że wyzdrowieje – mówi Miecugow.
Po programie skrzynki e-mailowe TVN-u zostały zasypane setkami listów. Na szczęście przynosiły dobre wiadomości. Ludzie rozumieli. Dodawali otuchy.
E-maile z szamba
W sierpniu „Fakty” przygotowywały się do przenosin do nowego studia. Trwały dyskusje nad nowym kształtem i oprawą programu. Marcin, jeśli miał siły, jeździł do redakcji. Adam Pieczyński: – Brał udział w rozmowach. Spierał się o program. Żył tym.
– Praca była mu bardzo potrzebna. Ale tyle sił, ile z niej czerpał, tyle też jej oddawał – mówi Ola Pawłowska. – Zapominał o sobie. Chodził do pracy rano, wracał o 22.30, w redakcji prawie nic nie jadł, bo wiedział, że nie wszystko może jeść, ale chciał robić to, co kocha i już. Moje gderanie nic by nie zmieniło.
We wrześniu „Fakty” ruszały w nowym studiu. Marcin chciał poprowadzić pierwszy program. Wyglądał już bardzo źle. Miecugow: – Dyskusja nad jego powrotem przetoczyła się w lipcu. Chciał, to wrócił, choć był już słaby. Zasypiał w redakcji. Tomasz Sianecki: – Pierwszy program mógł poprowadzić tylko on. Ale to były ciężkie dni. Marcin cierpiał. Jego głos był coraz mniej słyszalny. Pieczyński: – W sytuacji fundamentalnego wyboru między życiem a śmiercią człowiek przestaje się zastanawiać, co zrobić. Baliśmy się tylko, czy dotrwa do końca programu, czy nie zemdleje.
– To było genialne. Studio jest supertechniczne. Wiem, że podczas programu różne rzeczy się waliły. To wszystko, co działo się w reżyserce, Marcin miał w słuchawce, wiedział, że ogląda go cała branża – a po nim niczego nie było widać – mówi Karolina Korwin Piotrowska. – Poniósł to facet, który stał nad grobem. Bo wiedziałam, że odchodzi. Kostucha stała obok niego, a on dał jej wirtualnego kopniaka: – „Nie, jeszcze chwilę”.
Nie wszyscy tak to odebrali. Skrzynki TVN-u znów zostały zasypane e-mailami – wspierającymi go, ale tym razem w dużej części także nieprzychylnymi, złośliwymi, głupimi. Były ogólnodostępne. Marcin je czytał. Pieczyński: – Jak strasznymi drogami chadzają ludzkie myśli. Poczułem się, jakbym wpadł do szamba.
– Nikt, kto miał serce i sumienie, nie mógł mu tego zabronić, ale poprowadzenie przez niego „Faktów” musiało rodzić kontrowersje – uważa Tomasz Lis. – Tak było wówczas. Dziś żadnego znaczenia nie mają tamte obawy czy złośliwości. Jego wola była święta. Gdyby mu nie pozwolono, poczułby się odrzucony.
– To ważne, że Marcin mógł chorować wśród ludzi – stwierdza Ola Pawłowska.
Przepis na pierogi
– Pani Mario, pani nawet nie wie, jaki optymizm pani syn daje ludziom chorym na raka. On pokazał, że to nie jest wyrok – usłyszała jesienią Maria Pawłowska od znajomej, wolontariuszki na oddziale onkologicznym kieleckiego szpitala. – Jak zaczynają się „Fakty” i prowadzi Marcin, na sali zapada cisza.
– Moja matka przez dwadzieścia lat chorowała na raka. Kiedy Marcin wrócił do „Faktów”, była w hospicjum. Tam telewizor jest oknem na świat, na życie, które tym ludziom wymyka się z rąk. Marcin był dla nich terapeutą. Ofiarował im nadzieję – opowiada Korwin Piotrowska.
– Ci, którzy nie mogli znieść takiego widoku, mogli przełączyć kanał – zauważa ks. Arkadiusz Nowak.
Z ks. Nowakiem, zajmującym się opieką nad ludźmi chorymi na HIV i AIDS, Pawłowski zaprzyjaźnił się w ostatnich miesiącach. Katarzyna Kolenda-Zaleska dostała ze Znaku propozycję zrobienia książki o księdzu. Pomyślała o współudziale Marcina. – Ucieszył się. Cierpiał. Rozmowy z Nowakiem też miały być o cierpieniu – opowiada.
Poczynając od czerwca, odbyli cztery długie spotkania z księdzem. Jedną rozmowę, o chorobie i śmierci, Pawłowski zrobił sam, gdy Kolenda pojechała na wakacje. Ksiądz Arkadiusz Nowak: – Gdy rozmawialiśmy o ludzkim umieraniu, widziałem, z jaką uwagą słucha. Wiedziałem, że mówię o śmierci śmiertelnie choremu człowiekowi, ale skoro pytał, widocznie takich rozmów potrzebował. O sobie jednak nie mówił...
Choroba była drugoplanowym tematem rozmów Pawłowskiego z przyjaciółmi. Jeśli na nią zeszło, pozostawała na poziomie szpitali, zabiegów, lekarstw, lekarzy.
Jego stan stale się pogarszał. Znalazł się w szpitalu, nie mógł chodzić. Celem stała się praca nad książką. – Ciągle nad nią dyskutowaliśmy. Zaskoczył mnie, bo napisał wstęp. Podobał mi się, ale miałam parę uwag. Teraz nie zmienię w nim nic – mówi Kolenda-Zaleska.
Parę miesięcy przed śmiercią zrobił prawo jazdy. Miesiąc przed – snuł z Zuzią plany przebudowy mieszkania i powiększenia jej pokoju. Razem ustalili kolor i szczegóły wystroju.
Aleksandra Bajka: – Jakiś miesiąc przed śmiercią wysłał mi SMS z łacińskim: „Ave Ola, morituri te salutant”. „Pozdrawiają cię idący na śmierć”. Wbiło mnie. Nie odpowiedziałam.
– Jeśli przestał wierzyć, że będzie żył, to dopiero w ostatnich dwunastu godzinach, gdy było już bardzo źle – mówi żona.
W ostatnich tygodniach nie chciał już jednak odwiedzin nikogo. Tylko najbliżsi i paru przyjaciół. Dzień przed zadzwonił do Kielc: – Matuś, tak się dziś lepiej poczułem po dializie. Mam świetny przepis na pierogi. Ja będę czytał, ty będziesz robiła.
E-maile z serca
Pogrzeb na Powązkach prowadził o. Maciej Zięba, dominikanin. Mówił o prawdzie. O tym, że ona jest najważniejsza i że Marcin całym swoim życiem walczył o nią. Zmagając się heroicznie z chorobą, pracując, dopóki mógł, w telewizji pokazując swoją zmienioną twarz – dawał świadectwo prawdzie. – To szczególnie ważne dla świata mediów. I dla każdego człowieka – mówił.
Pod zamieszczonymi w Internecie informacjami o śmierci Pawłowskiego ludzie znów zaczęli pisać – jak wtedy, gdy chory prowadził „Fakty”. Setki wypowiedzi. Żegnali go jak kogoś bliskiego.
Gdyby żył, wyznaczałby standardy dziennikarstwa informacyjnego w kraju. Karolina Korwin Piotrowska: – Na Powązki przyszedł kwiat polskiego dziennikarstwa. Stało pokolenie, które tworzyło w Polsce wolne media. Dziękowaliśmy za jego serce i profesjonalizm. Zaczęliśmy podchodzić do siebie, przytulać się. Na tym pogrzebie odnaleźliśmy się jako grupa. Myślę, że Marcin byłby z tego dumny.
Tomasz Lis, wracając z cmentarza, utknął w warszawskim korku. „To niesprawiedliwe – pomyślał. – Zmarł taki facet, a świat nie zatrzymał się ani na pół sekundy”.
***
„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.
Czytaj też: Nowy „Press” – Katarzyna Kasia, Solorz, odejścia szefów RMF, a także TVP PiS Bis
Andrzej Niziołek