Robert Mazurek, najmądrzejszy w całym Świeciu
Tekst o Robercie Mazurku pochodzi z magazynu "Press" z czerwca 2018 roku (screen Youtube.com/RMF24)
Robert Mazurek nie identyfikuje się z mediami, w których pracuje. Dzięki temu może łączyć pisanie do PiS-owskiego tygodnika z programem w mainstreamowym radiu.
(Tekst pochodzi z Magazynu "Press" z czerwca 2018 roku)
Na swój pierwszy wywiad w RMF FM – z premier Beatą Szydło, we wrześniu 2016 roku – przychodzi w jaskraworóżowej koszuli z czarnymi napisami. Właśnie zaczyna prowadzić poranne rozmowy w największym radiu komercyjnym, a rozmowę w wersji wideo można też śledzić w internecie. – Kiedy go zobaczyłem w tej koszuli, osunąłem się w fotelu. Ale zaraz sam siebie zapytałem: „Sołtys, chciałeś mieć rozmowę inną niż wszystkie. O co ci więc chodzi?” – wspomina Tadeusz Sołtys, prezes RMF FM. Dziś, po ponad roku, uważa, że eksperyment z Mazurkiem się udał. – To nie jest pan w krawacie, który jest ekspertem i mówi mądre słowa. Wobec rozmówcy stawia się w sytuacji przeciętnego Polaka, który na przykład nie mógł dostać się do lekarza albo pójść na wymarzone studia. I w jego imieniu zadaje pytania politykom – tłumaczy prezes Sołtys. Na spotkanie ze mną w kawiarni Robert Mazurek przychodzi w koszuli w wyrazisty wzór. To czerwone owady na białym tle. Mnie kojarzą się z czerwonymi muchami, ale Mazurek twierdzi, że to chrabąszcze. Ma słabość do odlotowych koszul. Z ostatnich wakacji w Zambii przywiózł sobie dwie, w tym jedną z Najświętszym Sercem Jezusa. – Uwielbiam kicz, zwłaszcza taki, który mruga do mnie okiem – wyjaśnia.
NAJMĄDRZEJSZY W CAŁYM ŚWIECIU
Urodził się w 1971 roku w rodzinie psychologów, do matury mieszkał w pomorskim Świeciu. – Mieszkaliśmy na terenie szpitala psychiatrycznego. Miejsce nieoczywiste i niezwykłe też z tego powodu, że niemal wszystkie dzieci z podwórka pochodziły z lekarskich rodzin, przyjezdnych i spoza Pomorza – opowiada.
Znajomi Mazurka wypowiadają się o nim z namysłem i oszczędnie. A zanim w ogóle cokolwiek powiedzą, najpierw upewniają się u niego, czy wyraża zgodę na rozmowę ze mną.
Igor Zalewski, współautor tworzonej z Mazurkiem rubryki „Z życia koalicji, z życia opozycji” (poprzednio we „Wprost”, teraz w „Sieciach”): – Poznałem go przez moją byłą żonę Luizę, która tak jak Robert pochodzi ze Świecia. Podobno był najmądrzejszy na całym podwórku. Potem spotkaliśmy się w redakcji „Życia”. Tam Robert miał już większą konkurencję do tytułu najmądrzejszego, ale w sprawach spornych nigdy nie milczał.
Luiza Zalewska była starszą koleżanką Mazurka z podwórka, potem pracowała z nim w „Życiu”. – Robert zawsze miał zdecydowany podgląd na świat i dużą pewność siebie. To się wiąże z pewną bezceremonialnością. On ma cel, do którego dąży, i bywa brutalny w swojej pracy. Jak ktoś mu się podłoży, to tego gumką nie wymaże – opowiada Zalewska. – Jednak to on mi bardzo pomógł w najtrudniejszej sytuacji w moim życiu i zrobił to w charakterystycznym dla niego, bezceremonialnym stylu. Jest w nim wiele sprzecznych cech. Podziwiam w nim wielką, żarliwą wiarę w Boga, niespotykaną w zlaicyzowanym środowisku dziennikarskim. Gdy już mieszkaliśmy w Warszawie, to w niedziele nigdy nie można było się z nim umówić, bo tego dnia chodził na msze do jezuitów na Rakowiecką – wspomina Zalewska.
Tuż przed maturą Mazurek wziął udział w konkursie „Indeks za debiut” organizowanym przez ukazujący się w latach 70. i 80. ub. wieku młodzieżowy tygodnik „Razem”. Jako laureatowi przysługiwał mu wstęp na dziennikarstwo bez egzaminu. Mazurek wybrał Uniwersytet Warszawski. – W 1990 roku głośne było hasło „Jesteśmy wreszcie we własnym domu”. Napisałem reportaż w związku z tym hasłem o domu dziecka. Sam reportaż był marny, choć pomysł dobry – wspomina.
Podczas studiów wynajmował mieszkanie z Arturem Andrusem. – Byliśmy na jednym roku. Na studiach każdy już gdzieś pracował, ja w Rozgłośni Harcerskiej i w Polskim Radiu. Robert też próbował sił w Programie IV Polskiego Radia, w redakcji parlamentarnej, ale szybko z tego zrezygnował – opowiada Andrus. – Nie wydawało się wtedy, że polityka to jego żywioł. Nie pamiętam, żebyśmy dużo o polityce rozmawiali. Dziś też, kiedy się spotykamy, rzadko poruszamy tematy polityczne – dodaje.
Mazurek tak wspomina pierwszą przygodę z radiem: – W 1993 roku, po wyborach, dali mi magnetofon, nie bardzo nauczyli montować i nikt się mną nie interesował. To nie mogło się udać. Twierdzi, że polityką interesował się od zawsze: – Ale nigdy nie miałem temperamentu działacza i poza epizodem w Komitecie Obywatelskim w 1989 roku nie angażowałem się w żadne partie, komitety wyborcze i debaty – zapewnia.
ODEJŚCIE PIERWSZE: GRANICE KOMPROMISU
W 1994 roku, jeszcze na studiach, Robert Mazurek zaczął pisać do konserwatywnego kwartalnika „Fronda” założonego przez Grzegorza Górnego. Był jednym z najbardziej zaangażowanych autorów, ale nie zagrzał długo miejsca. – „Fronda” była najfajniejsza w okresie, gdy łączyła dwa światy: popkulturowych bohaterów z poszukującym przekazem. Szybko jednak przeobraziła się w pismo konfesyjne, co przestało mi odpowiadać. Nie lubię przekonywać przekonanych – tłumaczy Mazurek.
W 1995 roku zatrudnił się więc w „Super Expressie”. Przepracował tam jednak tylko kilka miesięcy, bo wyjechał do pracy w Anglii. Po powrocie zaczepił się w nowo powstałym konserwatywnym dzienniku „Życie” założonym przez Tomasza Wołka. Był rok 1996.
– Roberta Mazurka znałem jako dziennikarza „Super Expressu”, czasem widywaliśmy się w sejmie. Imponował przygotowaniem i inteligencją. Razem z Igorem Zalewskim postanowiliśmy więc ściągnąć go do „Życia” – opowiada Piotr Zaremba, wtedy pracujący w „Życiu” (dziś w „Sieciach”).
„Życie” Wołka było dla Mazurka pierwszą ważną redakcją. Dziennik miał ambicję stworzenia konserwatywnego środowiska opozycyjnego wobec „Gazety Wyborczej”. Przewinęło się przez niego wielu dziennikarzy, którzy zrobili potem karierę w mediach, najczęściej, choć nie tylko, prawicowych. Mazurek wspomina: – To był superczas. Byłem młody, nie miałem jeszcze rodziny. Redakcja była miejscem, gdzie miałem przyjaciół, świetnych kumpli. Razem pracowaliśmy, razem się bawiliśmy i szliśmy na piwo. Ale to się skończyło.
Skończyło się rok później. Najpierw Tomasz Wołek zwolnił Bronisława Wildsteina za rzekome niewywiązywanie się z obowiązków. Część zespołu uznała to za niesprawiedliwe i opowiedziała się za Wildsteinem, wśród nich Robert Mazurek. Lecz o odejściu z „Życia” zdecydowało to, co wydarzyło się wokół tekstu jego i Igora Zalewskiego o tzw. aferze żelatynowej. Próbowali w nim udowodnić, że ówczesny wicepremier Janusz Tomaszewski nakłonił rząd do przyjęcia zakazu importu żelatyny w interesie producenta żelatyny Kazimierza Grabka. Tekst jako redaktor prowadzący zaakceptował Piotr Skwieciński, lecz dwaj zastępcy naczelnego – Paweł Fąfara i Tomasz Wróblewski – mieli doń wiele zastrzeżeń. Skwieciński nie chciał się zgodzić na ich poprawki. Lecz wicenaczelni po konsultacji z Tomaszem Wołkiem uznali, że tekst w zaproponowanej wersji nie może pójść – prowadzenie wydania przejął Paweł Fąfara, a autorzy wycofali swoje podpisy z przerobionego artykułu. W efekcie Skwieciński został zwolniony, a Piotr Zaremba, Igor Zalewski, Robert Mazurek złożyli wypowiedzenia.
– Byłem wtedy w bardzo trudnej sytuacji, bo akurat brałem kredyt na mieszkanie. Wszystkie oszczędności moich rodziców wpłaciłem jako zadatek w umowie przedwstępnej. Bałem się, że bank, skoro już nie mam pracy, nie przyzna mi kredytu i przez swój głupi gest stracę te oszczędności rodziców. Jednak zaryzykowałem – opowiada Mazurek.
Jego dawni szefowie w tej sprawie doznali chyba amnezji. Tomasz Wróblewski: – Był jakiś tekst o żelatynie, przypominam go sobie jak przez mgłę, ale żadnego konfliktu z jego powodu nie pamiętam. W późniejszych rozmowach z Robertem Mazurkiem nigdy zresztą do tego nie wracaliśmy – stwierdza. – Słucham jego wywiadów w RMF FM. Cenię go za błyskotliwość, inteligencję i przygotowanie do tematu – dodaje.
Tomasz Wołek w ogóle nie wiąże odejścia Roberta Mazurka z jego dziennika z tekstem o żelatynie. – Odszedł, protestując przeciwko zwolnieniu Wildsteina. Jako dziennikarza dobrze go wspominam – stwierdza tylko.
Piotr Pytlakowski, niegdyś także w „Życiu”, dziś w „Polityce”: – Z wczesnych lat pamiętam go jako bardzo dobrego dziennikarza o reporterskich ambicjach. W pamięci utkwił mi jego reportaż o Albinie Siwaku, przedstawicielu PZPR-owskiego betonu. To była rzetelna robota dziennikarska.
Małgorzata Solecka, wtedy też w „Życiu” (obecnie m.in. w „Służbie Zdrowia”), uważa Mazurka za jednego z najbardziej błyskotliwych polskich dziennikarzy: – Erudyta, o wiedzy i zainteresowaniach daleko wykraczających poza politykę. Można z nim było ciekawie porozmawiać o podróżach, literaturze, muzyce. Trochę złośliwy i bardzo pryncypialny, jeśli chodzi o wykonywanie zawodu. Gdy redaktor próbował zmieniać jego tekst, potrafił urządzić dziką awanturę. Ale jego teksty były świetnie napisane, więc zwykle miał rację.
FALSTART FILMOWY I TELEWIZYJNY
Robert Mazurek trafił do tygodnika „Nowe Państwo”. – Warunki w „Nowym Państwie” miałem komfortowe. Na napisanie sylwetki brata Adama Michnika – Stefana dostałem ze dwa miesiące i delegację do Szwecji. Miałem też dużo czasu, żeby przygotować materiał o braciach Kowalczykach, którzy w proteście przeciwko nagradzaniu odpowiedzialnych za masakrę w Szczecinie w grudniu 1970 roku wysadzili aulę Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu. Mieliśmy poczucie, że robimy fajne rzeczy, ale liczba czytelników była ograniczona. Wciąż czekaliśmy na inwestora. W końcu pismo przekształciło się w miesięcznik, a my odeszliśmy – opowiada.
W 2002 roku Igor Zalewski został redaktorem naczelnym miesięcznika „Film”, a Mazurek jego zastępcą. Wydawca, Hachette Filipacchi Polska, zatrudnił ich w nadziei na poszerzenie targetu pisma o młodych czytelników, zwalniając poprzednie kierownictwo. Nie podobało się to zespołowi miesięcznika. – Wcześniej tworzyliśmy zgrany zespół, więc nowi naczelni zostali przez nas przyjęci z dużą niechęcią. Mieli stworzyć popkulturowe pismo trafiające do młodych czytelników, ale zupełnie nie znali się na filmie. Nie podobało mi się, że przychodzą z prawicowego dziennikarstwa politycznego i traktują „Film” jako szczebel do dalszej kariery – mówi Bartosz Żurawiecki, krytyk filmowy i pisarz, wówczas w „Filmie”.
– W przeciwieństwie do Igora Zalewskiego, który miał image dobrego kupla, Robert Mazurek trzymał dystans i był szorstki w relacjach. Typ człowieka, który wie wszystko najlepiej – dodaje.
Małgorzata Sadowska, krytyczka filmowa, w tym czasie dziennikarka „Filmu”: – Ani Mazurek, ani Igor Zalewski nie mieli kompetencji do kierowania pismem filmowym. Po prostu nie znali się na kinie. Na jednym z zebrań bardzo się zdziwili na wieść o tym, że istnieje dwóch reżyserów Kondratiuków. To był początek końca „Filmu”.
Inny pracownik ówczesnego „Filmu”: – Apodyktyczny, zachowywał się jak wojskowy.
W 2002 roku Robert Mazurek i Igor Zalewski zaczęli współpracę z tygodnikiem „Wprost” i przenieśli do niego rubrykę satyryczną „Z życia koalicji, z życia opozycji” (poprzednio w „Nowym Państwie”). – Ich rubryka miała autonomiczne prawa; była umowa, że ukazuje się w takiej formie, jaką nadali jej autorzy. Byli też publicystami „Wprost” i doskonale pasowali do formuły pisma. Robert Mazurek był świetnym, dowcipnym publicystą, z równym dystansem do wszystkich – opowiada Marek Król, były wydawca i wówczas redaktor naczelny „Wprost”.
Trzy lata później TVP proponuje Mazurkowi i Zalewskiemu program publicystyczno-rozrywkowy „Lekka jazda Mazurka i Zalewskiego”. Talk-show pojawia się na antenie wiosną 2005 roku. Gośćmi są politycy, którym, mimo lekkiej formuły audycji, prowadzący zadają poważne pytania. Program był mocno krytykowany za ciężki dowcip i fatalną dykcję prowadzących. „Na szczęście część żartów była zupełnie niesłyszalna, bo Mazurek dyszkantem starał się zagłuszyć Zalewskiego, a Zalewski barytonem Mazurka” – pisał o nim w 2005 roku w „Gazecie Wyborczej” Paweł Wroński.
Tygodnik „Przegląd” tak opisywał udział ówczesnego posła Platformy Obywatelskiej Jana Rokity w programie Mazurka i Zalewskiego: „Sądził on, że skoro jest Człowiekiem Roku »Wprost«, dziennikarze tygodnika potraktują go z szacunkiem. Ze studia wyszedł wstrząśnięty. W ciągu 25 minut sponiewierano go, porównując do krowy i Romana Giertycha, i analizując, czy kocha inaczej”.
Program miał niską oglądalność i szybko spadł z anteny.
– To był słaby program, od początku skazany na porażkę. Nie mieliśmy z Igorem Zalewskim żadnego doświadczenia telewizyjnego i nie było nikogo, kto potrafiłby nam pomóc – przyznaje dziś Robert Mazurek.
ODEJŚCIE DRUGIE: W SOLIDARNOŚCI Z LISICKIM
W 2005 roku Bronisław Wildstein wynosi z IPN katalogowy indeks archiwalny zawierający listę ok. 240 tys. nazwisk funkcjonariuszy, tajnych współpracowników SB oraz osób wytypowanych do współpracy, w tym takich, które mogły być pokrzywdzone przez służby PRL, bo takiej współpracy nie podjęły. Po tym jak została opublikowana w internecie, kolegium redakcyjne „Rzeczpospolitej” dyskutuje nad zwolnieniem Wildsteina z gazety. Mazurek pracuje wtedy we „Wprost”, ale próbuje temu zapobiec. Zwrócił się m.in. do Małgorzaty Soleckiej będącej wtedy w „Rz” szefową działu krajowego. – Robert namawiał mnie, żebym stanęła po stronie Wildsteina. Odwoływał się do mojej środowiskowej solidarności ze względu na to, że razem z Wildsteinem pracowaliśmy w „Życiu” – wspomina Solecka. – Powiedziałam mu, że moim zdaniem Wildstein, decydując się na publikację listy, postąpił źle, skrzywdził wiele osób i postawił redakcję w trudnej sytuacji. Z tego, co pamiętam, Robert nie próbował mnie przekonywać, że nie mam racji. Powtarzał, że Bronek miał dobre intencje i powinnam go bronić. Ponieważ odmówiłam, nasze kontakty się urwały – kończy.
W 2006 roku Robert Mazurek debiutuje w nowo powstałym „Dzienniku” wydawanym przez Axel Springer Polska. To wtedy zasłynął jako autor wywiadów. – Robert Krasowski, ówczesny redaktor naczelny „Dziennika”, zmusił mnie do robienia wywiadów. Najpierw odmawiałem. „Ja nie jestem bezstronny. Nawet po moich minach to widać” – tłumaczyłem. Ale Krasowski nie dawał za wygraną. „Nie przejmuj się, że widać. Olejnik wydaje się, że nie widać, a i tak widać”. Ja się nadal opierałem, ale któregoś dnia wezwał mnie do redakcji i powiedział: „Od jutra robisz wywiady” – wspomina Mazurek. Swoją rubrykę robioną z Igorem Zalewskim przenoszą z „Wprost” do springerowskiego „Faktu”. A po połączeniu „Dziennika” z „Gazetą Prawną” (wydawcą został Infor Biznes) w 2009 roku Mazurek przeniósł swoje teksty do „Rzeczpospolitej”.
Piotr Śmiłowicz, dziś dziennikarz Polskiej Agencji Prasowej, który zna Mazurka jeszcze z „Życia”, pamięta jego teksty z tego okresu i późniejsze: – Robert trzyma się etyki dziennikarskiej. Dla niego ważna jest prawda, a nie polityczny interes. Kiedyś napisał w „Rzeczpospolitej” mocno krytyczny tekst o obchodach drugiej rocznicy smoleńskiej, zarzucając jej organizatorom, że zmienili uroczystość upamiętniającą ofiary katastrofy w partyjny wiec. Pogratulowałem mu wtedy tego tekstu.
W 2011 roku Mazurek zaczyna też pisać do stworzonego przez naczelnego „Rz” Pawła Lisickiego tygodnika „Uważam Rze” – tam z Zalewskim przenoszą z „Faktu” swoją rubrykę. Jednak w 2012 roku Grzegorz Hajdarowicz – wydawca „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” – zwalnia Pawła Lisickiego. Mazurek razem z większością zespołu odchodzi z tygodnika i rezygnuje z felietonów w „Rzeczpospolitej”. Nadal publikuje w niej jednak wywiady.
Koniunkturalizm? – Może tak, a może nie. Jestem wyznawcą umiarkowanej pryncypialności w takich sprawach – mówi Jacek Żakowski z „Polityki”. – Dziennikarz musi coś robić i gdzieś pracować. Wydawca miał uzasadnione powody, żeby zwolnić Lisickiego z „Rzeczpospolitej” i z „Uważam Rze”. Lecz umierać za Lisickiego to nie jest dobry pomysł – dodaje.
ODEJŚCIE TRZECIE: W SOLIDARNOŚCI Z KRAUZEM
Lisicki szybko zakłada „Tygodnik do Rzeczy” (razem z Michałem M. Lisieckim, prezesem Platformy Mediowej Point Group i niektórymi członkami zespołu nowego pisma) – lecz zanim to zrobi, jego były zastępca w „Uważam Rze” Michał Karnowski i jego brat Jacek uruchamiają w listopadzie 2012 roku pismo „W Sieci” (dziś „Sieci”). Mazurek wybiera wtedy pismo braci Karnowskich.
– Środowisko „Tygodnika do Rzeczy” nie kontaktowało się ze mną, a Michałowi Karnowskiemu bardzo na mnie zależało. Znaczenie miał też fakt, że Piotr Zaremba poszedł do „Sieci”. Piotr zawsze był dla mnie gwarantem uczciwości. Pomyślałem, że jeśli on da radę pracować z Karnowskimi, to ja też – tłumaczy Mazurek.
Paweł Lisicki uważa zaś, że zadecydowały względy koleżeńskie. – Robert Mazurek jest związany towarzysko z Piotrem Zarembą, a Zaremba z Karnowskimi. Byłem rozczarowany decyzją Roberta, bo ceniłem go jako autora wywiadów w „Plus Minus” „Rzeczpospolitej”, no ale taki jest ten biznes – stwierdza Lisicki.
– „W Sieci” dało po prostu Mazurkowi i Zarembie lepsze warunki finansowe, niż mógł zaproponować „Tygodnik do Rzeczy”. Wiadomo też było, że w „Do Rzeczy” nie wszyscy się zmieszczą, a bracia Karnowscy mieli już gotowy produkt. Nie uważam, że była to konformistyczna decyzja ze strony Mazurka – mówi jeden z byłych dziennikarzy „Do Rzeczy”.
Lecz z końcem czerwca 2018 roku prawdopodobnie Mazurek z Zalewskim zakończą współpracę z „Sieciami”. – Nie myślimy o przenoszeniu „Z życia koalicji, z życia opozycji” do innego pisma, zresztą nikt nam takich propozycji nie składał – mówi Mazurek. A że w tym roku wypada 20. rocznica powstania ich rubryki, z tej okazji autorzy zaprosili na 11 maja wielu jej bohaterów i dziennikarzy na jubileuszową imprezę.
W 2016 roku Mazurek ostatecznie odszedł z „Rzeczpospolitej”. Powód: gazeta przestała zamieszczać satyryczne rysunki Andrzeja Krauzego. Na znak protestu przeciwko wstrzymaniu publikacji rysunków odchodzą też szef działu „Plus Minus” Dominik Zdort i kilku członków zespołu. – Andrzeja Krauzego bardzo lubię i szanuję. Zaprzyjaźniłem się z nim, kiedy ciężko zachorowała moja córka. To był czysto osobisty odruch – mówi Mazurek.
Bogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”, inaczej postrzega powody odejścia Mazurka. – Rozstaliśmy się bezkonfliktowo. Mnie zależało na tym, żeby został. Mam wrażenie, że rysunki Krauzego to był pretekst. Bardziej pewnie liczyła się lojalność wobec ekipy „Plus Minus”, z którą łączyły go więzy koleżeńskie. Jak się okazuje, miał większe zaufanie do nich niż do naczelnego – mówi Chrabota. I dodaje: – Bał się rzekomo zmiany kursu gazety na bardziej lewicowy. Paradoksalnie wybrał „Dziennik Gazetę Prawną”, który jest gazetą na lewo od „Rzeczpospolitej”, i radio RMF FM, które też nie ma opinii rozgłośni konserwatywnej. Wniosek? Dla mnie prosty: przeważyły więzy koleżeńskie, z czego zresztą nie robię zarzutu – kończy Chrabota.
Do „DGP” ściągnął Mazurka Andrzej Andrysiak, wówczas odpowiedzialny za piątkowy magazyn (dziś wydawca „Gazety Radomszczańskiej”). – To było duże nazwisko, jeśli chodzi o wywiady. Krzysztof Jedlak, redaktor naczelny „Dziennika Gazety Prawnej”, poparł mój pomysł i zaprosiliśmy Roberta Mazurka na rozmowy. Negocjacje trwały trzy miesiące – zdradza Andrysiak.
Mazurek jest znany z tego, że się ceni i potrafi negocjować swoje stawki, a te są wysokie. – Potwierdzam tę opinię. Robert Mazurek to cenny i drogi dziennikarz. Szczegółów umów finansowych z dziennikarzami nie ujawniam – mówi tylko Bogusław Chrabota.
ZNAWCA SZTUKI I WIN
Robert Mazurek nie jest ofiarą współczesnych mediów, która żyje z głodowej pensji. Przyznaje, że dobrze zarabia. Mieszka w 160-metrowym mieszkaniu w śródmieściu Warszawy z żoną i trojgiem dzieci. Mieszkanie to przed wojną zajmował Kornel Makuszyński.
Mazurek lubi sztukę współczesną, którą kolekcjonuje. Opowiada, że jego całe mieszkanie łącznie z łazienką zajmują obrazy, już nie ma miejsca, gdzie można je zawiesić.
Jego pasją jest też wino. Pisze o nim co tydzień w „Sieciach” w rubryce „Winnica Mazurka”. – Wino i sztuka to jest moje hobby. Gdybym miał jednak z tego żyć, byłaby to katastrofa. Z miejsca przestałbym to lubić – mówi Mazurek.
Wojciech Bońkowski, znawca wina i autor pism winiarskich, uważa, że Mazurek znalazł przystępny sposób pisania o winie dla masowego czytelnika. – Niewiele pisze o aromatach i smakach wina, nie używa też branżowego żargonu. Pisze raczej o dystrybutorach wina i krajach winiarskich. Znam go prywatnie i wiem, że celowo upraszcza, bo ma wiedzę o winie, chce jednak trafić do szerokiego odbiorcy – mówi Bońkowski.
ROZMAWIAMY CZY SIĘ WYGŁUPIAMY?
Lubi się chwalić, że Kuba Wojewódzki miał mu powiedzieć, odmawiając wywiadu: „Nie jest w moim interesie być rozjechanym przez Mazurka”.
Swoich rozmówców w wywiadach potrafi zapędzić w kozi róg kilkoma pytaniami. Nie waha się użyć prowokacji. Dotkliwych skutków tej metody doświadczyła Ligia Krajewska, wówczas posłanka PO, z którą Mazurek zrobił wywiad dla „Rzeczpospolitej” w 2013 roku. Dziennikarz zacytował jej fragment rzekomego programu wyborczego PiS. Krajewska ostro go skrytykowała, twierdząc, że to „kpiny z ludzi” – a wtedy Mazurek ujawnił, że cytował program PO z 2007 roku.
Choć sam uważa, że nie ma problemów z autoryzacją swoich wywiadów, mają je czasem jego rozmówcy. Ksiądz Wojciech Lemański m.in. za wypowiedzi na temat in vitro i ociągania się Kościoła w walce z pedofilią został ukarany przez przełożonych zakazem odprawiania mszy i pełnienia funkcji proboszcza. Ksiądz zarzucił w swoim blogu Mazurkowi, że zamieścił z nim wywiad w „Rzeczpospolitej” bez jego zgody i autoryzacji. Twierdził, że rozmowa z dziennikarzem była trudna, „bo pytania redaktora były rozłożyste niczym pobliskie choinki, a jeśli moja odpowiedź rozmijała się z jego oczekiwaniami, przerywał mi i sam sobie odpowiadał” (Wirtualnemedia.pl). Na łamach „Rz” Mazurek odpierał, że ksiądz dobrze wiedział, iż wywiad będzie do gazety, a nagranie rozmowy poświadcza, że dziennikarz nic nie zmanipulował.
Źle na publikację wywiadu Mazurka z nim zareagował też Krystian Legierski, który aż doniósł do prokuratury w sprawie autoryzacji. „Mazurek przysłał mi tekst do autoryzacji w środku nocy, rano odesłałem z poprawkami, ale następnego dnia przeczytałem inną wersję z inną wymową” – uzasadniał. Dziennikarz wyjaśniał w „Rz”, że „zmiany były w gruncie rzeczy wyłącznie redakcyjne, a część z nich psuła potoczystość i tempo wywodu” oraz że podczas autoryzacji doszli do porozumienia.
Robert Mazurek nie boi się też błazenady. W październiku 2016 roku w rozmowie z ówczesnym prezesem Trybunału Konstytucyjnego prof. Andrzejem Rzeplińskim w RMF FM zastanawiał się, czy zwracać się do niego ajatollahu czy Wasza Świątobliwość. „Rozmawiamy czy się wygłupiamy?” – ripostował Rzepliński.
Ale prof. Rzepliński dobrze wspomina tę rozmowę. – Robert Mazurek dwa razy przypisał mi intencje, których nie miałem. Wbrew temu, co sugerował, nie miałem intencji politycznych, popierając protest pielęgniarek w 2007 roku. Nieprawdą jest też, że byłem zależny od Platformy Obywatelskiej. Ale rozmawiało się fajnie, Mazurek był dobrze przygotowany, nie mam do niego pretensji – zapewnia.
Hitem internetu był wywiad Mazurka dla „Dziennika Gazety Prawnej” z marca 2017 roku z Magdą Jethon, byłą szefową radiowej Trójki i redaktor naczelną portalu Koduj24.pl. Zapytana, jakie swobody obywatelskie ogranicza jej PiS, Jethon nie potrafiła odpowiedzieć. Wspomniała, że w Polsce nie jest przestrzegana konstytucja, ale nie umiała wskazać, w jakich dziedzinach. Rozmowę Mazurka z Jethon sparodiował nawet Robert Górski w serialu „Ucho prezesa”.
Robert Górski jest bowiem dobrym znajomym Roberta Mazurka, ich rodziny się przyjaźnią. W swoim serialu Górski zrobił ukłon w stronę kolegi – serialowy Prezes po obejrzeniu na laptopie wywiadu dziennikarza Roberta z panią Magdą zwraca się do swojego pomocnika Mariusza: „Nigdy mnie z nim nie umawiaj”.
Magda Jethon twierdzi, że cały wywiad został zmanipulowany, ale jak konkretnie, nie chce mówić. Tłumaczy, że Robert Mazurek nie gra fair, więc z konfrontacji z nim trudno wyjść zwycięsko.
Nie najlepiej w wywiadzie z Mazurkiem w marcu br. w RMF FM wypadła też posłanka Nowoczesnej Joanna Scheuring-Wielgus. Nie potrafiła powiedzieć, ile wynosi w Polsce stopa bezrobocia. A gdy wyznała, że ludzie z Nowoczesnej nie weszli do polityki, by być politykami, Mazurek zripostował: „To po co weszliście do polityki, jeśli nie po to, żeby być politykami? Żeby być florystami?”.
Polityków rządzącej partii nie traktuje ulgowo. Jego wywiad w listopadzie 2016 roku w RMF FM z wiceministrem sprawiedliwości Patrykiem Jakim musiał być dla PiS co najmniej kłopotliwy, bo Mazurek zmusił ministra do przyznania, że jego ojciec Ireneusz Jaki został prezesem zarządu spółki Wodociągi i Kanalizacja w Opolu za rządów PiS.
GRA W DUŻE KLOCKI
Prezes RMF FM Tadeusz Sołtys obserwuje karierę Roberta Mazurka od 25 lat. Gdy Konrad Piasecki w 2016 roku odchodził do Radia Zet, Sołtys szukał jego następcy do porannych rozmów i pomyślał o Mazurku. – W przeciwieństwie do innych dziennikarzy Robert nie ustawia się w pozycji eksperta, który wszystko wie. Podobało mi się, że miał zupełnie inne podejście do rozmówcy. Uznałem, że warto zaprosić go do radia – wyjaśnia Sołtys.
Gdy opisuje mi swoją rozmowę z Mazurkiem, podczas której złożył mu propozycję, potwierdza to, co mówią o Mazurku znajomi: lubi się krygować i być proszony. – Robert najpierw starał się zniechęcić mnie do siebie. „Po co ci ktoś tak nieprzewidywalny jak ja?” – pytał. – Po pierwszej rozmowie stanęło na niczym. Zadzwonił jednak jeszcze tego samego dnia wieczorem z informacją, że jest zainteresowany podjęciem rozmów – dodaje Sołtys.
Nie zniechęcało go, że Mazurek nie ma warsztatu radiowego? – Uważam, że w radiu może pracować każdy. Liczy się determinacja, żeby się uczyć, i osobowość. Opinia o Mazurku jako o osobie, która nie da sobie nic powiedzieć, jest fałszywa. Robert chciał się uczyć. O tym, jak poprawić warsztat, odbyliśmy wiele rozmów. Dobrze wiedział, że nie może sobie pozwolić na drugą porażkę w mediach elektronicznych. To gra w zbyt duże klocki – odpowiada Tadeusz Sołtys.
Zdaniem jednego z moich rozmówców, co zresztą nie jest odosobnioną opinią, RMF FM, zatrudniając Mazurka do wywiadów, miał oczywisty interes: – On ma przyprowadzać do radia polityków władzy. Politycy PiS to dziś towar reglamentowany. Do mediównmainstreamowych i prywatnych nie przychodzą.
Sam Mazurek temu zaprzecza: – Mówiłem Tadeuszowi Sołtysowi, że jeśli liczy na to, że dzięki mnie do radia będą przychodzić politycy prawicy, to się myli, bo prawica mnie nie znosi.
Czy Mazurkowi łatwiej jest rozmawiać z politykami PiS, bo ma prawicowe poglądy? Piotr Zaremba w to wątpi. – Robert zrobił PiS-owi duży kłopot, głównie wywiadami w prasie. Ale nawet politycy, którzy się w jego wywiadach skompromitowali, nadal do niego przychodzą.
Po ponad roku pracy w RMF FM Robert Mazurek przyznaje, że w radiu wciąż jest naturszczykiem. – Do dzisiaj nie nauczyłem się warsztatu, choć staram się wykonywać swoją pracę jak najlepiej – mówi.
Na początku mu nie szło. Był spięty, mówił szybko i niewyraźnie, cięte riposty nie wychodziły, nie czuł formatu wywiadu radiowego. Ci, którzy zarzucali mu manipulacje wywiadami w druku, triumfowali. Z czasem było coraz lepiej, zaczęto doceniać jego inteligencję i błyskotliwość.
Mazurek musiał się szybko uczyć. – Rzeczy do poprawy było mnóstwo. Na początku z powodu swojego temperamentu Robert przerywał swoim rozmówcom, mówił też „dziń dobry”, zamiast „dzień dobry” – opowiada Tadeusz Sołtys, który pracował z dziennikarzem nad jakością programu.
– Wywiad ma według mnie dwie funkcje: wyciągnięcie jakiegoś newsa lub granie atrakcyjną formą. Mam wrażenie, że forma jest dla Mazurka ważniejsza od treści. Są rozmówcy, którzy potrafią prowadzić z nim lekką i zabawną grę, są i tacy, którzy tego nie potrafią. Mazurek stara się ośmieszyć swoich rozmówców. Przeciętnemu odbiorcy to może się podobać. Moim zdaniem nie czyni go to jednak wiarygodnym – ocenia wywiady Mazurka Agnieszka Michajłow z Radia Gdańsk, autorka wywiadów politycznych w tej stacji. Przyznaje jednak: – Początkowo nie mieścił się w ramach tempa, jakie narzuca radio. Potem zaczął sobie z tym radzić.
Przemysław Szubartowicz, dziennikarz prowadzący przed dobrą zmianą wywiady w radiowej Jedynce, po wysłuchaniu pierwszych programów Mazurka w RMF FM miał wrażenie, że będzie to nieudany eksperyment. – Ten eksperyment w jakimś stopniu jednak się udał. Mazurek nie ma może świetnego głosu i najlepszej dykcji, ale nadrabia charakterem i osobowością – stwierdza Szubartowicz.
OSTATNIA TAKA PROPOZYCJA
Dlaczego Mazurek zaryzykował z RMF FM? – Pomyślałem, że to ostatni raz, kiedy ktoś składa mi taką propozycję i ostatnia okazja, żeby podjąć się nowych rzeczy, bo za chwilę będę mieć 50 lat. Bałem się, że zgnuśnieję i będę ciągle robić to samo – tłumaczy.
W rozmowie z nim zastanawiam się, że teraz łączy pracę w mainstreamowym RMF FM, radiu z niemieckim kapitałem, z pracą w tygodniku „Sieci” – piśmie wręcz partyjnym. Spółka Fratria wydająca tygodnik powiązana jest finansowo ze Spółdzielczymi Kasami Oszczędnościowo-Kredytowymi, których współzałożycielem jest senator PiS Grzegorz Bierecki. No i „Sieci” są zdecydowanie antyniemieckie.
Mazurek nie odpowiada wprost. – Gdybym chciał być ideologiem, pewnie by mi to przeszkadzało. Ale ideologiem nie jestem – mówi w końcu. – Gdybym nie mógł zadawać w RMF FM pytań takich, jak chcę, tobym tam nie pracował. Gdyby bracia Karnowscy nie pozwolili mi pisać tego, co chcę, tobym z nimi nie współpracował – wyjaśnia. – Napisałem kiedyś w felietonie w „Sieciach”, że moi naczelni pożegnali się widowiskowo z rozumem. Czy jest inne miejsce w Polsce, gdzie mógłbym coś takiego napisać? Karnowscy szanują moją niezależność – podkreśla. To dlaczego myśli o odejściu z „Sieci”? – Uznajmy, że następuje nieuchronne zmęczenie materiału i choć redakcja wciąż zapewnia nam pełną swobodę, to chyba nadszedł czas na zmiany – stwierdza Mazurek.
Nie przeszkadza mu, że firmuje partyjną gazetę? Znów unika odpowiedzi. – To pani ocena, że to pismo partyjne. Moją krzywą gębą i pozą wariata firmuję wyłącznie to, co sam robię. Nie firmuję RMF FM, „Dziennika Gazety Prawnej” ani „Sieci” – stwierdza. – Tak jak oni nie odpowiadają za treści dostarczane przeze mnie do tych mediów. Zresztą napisałem kiedyś w „Sieciach” tekst, w którym zadeklarowałem, że przestaję być publicystą politycznym, bo publicystyka polityczna w Polsce nie ma sensu. Najlepszym publicystą politycznym jest wedle obecnych kryteriów Zbigniew Hołdys, który powiedział „Kaczyński to chuj” [wypowiedź dla „Press” z 2011 roku – przyp. red.]. Nikt już nie pobije tej zwięzłości wypowiedzi i tej mocy, którą osiągnął u swoich wyznawców. Dalej można już być tylko epigonem Hołdysa, a to mnie nie interesuje. Dlatego w „Sieciach” mam tylko felieton, w którym uciekam od polityki lub tylko krytykuję prawicę, mam rubrykę „Z życia koalicji, z życia opozycji” i rubrykę winiarską – stwierdza.
Jednak Mazurek ma swoje granice i nie w każdym medium mógłby pracować. – Gdyby zadzwonił do mnie Jerzy Urban i zaproponował mi górę złota i pełną niezależność, nie zgodziłbym się na współpracę z „Nie” – mówi. A czy gdyby zadzwonił do niego Jarosław Kurski z „Gazety Wyborczej”? – Ha, ha. To jest bardzo dobre pytanie. Jarku, zadzwoń, wtedy poznam odpowiedź – żartuje.
Igor Zalewski: – Robert jest coraz mniej zintegrowany z tytułami, w których pracuje. Za czasów „Życia” tak nie było. Byliśmy wtedy młodymi idealistami. Zdziwiłbym się jednak, gdyby zaczął pisać do „Gazety Wyborczej”. RMF FM nie jest tak nacechowane ideologicznie.
EGO FELIETONISTY
Bogusław Chrabota sądzi, że angaż Mazurka do RMF FM świadczy o jego mocnej pozycji rynkowej. – Nie lubię etykiety dziennikarz prawicowy czy lewicowy. Można być za to publicystą lewicowym czy prawicowym. W jego dziennikarstwie radiowym nie dostrzegam jakichś przechyłów. W roli publicysty ma do tego prawo – mówi Chrabota. I przyznaje, że sam miałby problem, by pracować jednocześnie w partyjnym, antyniemieckim tygodniku „Sieci” i w radiu mainstreamowym z niemieckich kapitałem. – Ale ja mam inną pozycję zawodową. W przypadku Mazurka świadczy to z pewnością bardziej o zawodowstwie niż o schizofrenii. Z perspektywy dwóch środowisk, w których funkcjonuje Mazurek, wyobrażam sobie jednak poczucie jakiegoś dyskomfortu, może nawet zarzut hipokryzji. Pytanie, jak wielu kolegów z „Sieci” za duże pieniądze wykonałoby taki manewr. Myślę, że wielu – uważa naczelny „Rz”.
Sam Mazurek nie rozumie zastanawiania się nad jego decyzją o jednoczesnej pracy dla krytykującego niemieckie media w Polsce tygodnika „Sieci” i należącego do niemieckiego kapitału radia RMF FM. A raczej udaje, że nie rozumie.
I zaraz po naszym spotkaniu, jeszcze zanim skończę ten tekst, on już publikuje w „Sieciach” felieton krytyczny – że „Press” uważa go niby za „dziwo, raroga, tygrysa szablozębnego lub innego przedpotopowego stwora” i „pojąć nie może, co »prawicowy dziennikarz« robi w mainstreamowym radiu”.
Czytelnik „Sieci” mało z tego jego wywodu zrozumiał, ale kluczowe było, niby prześmiewcze, pierwsze zdanie: „Och, jakże często my, felietoniści, udajemy, że piszemy o sprawie, by tak naprawdę pisać o sobie. I nawet nie dlatego, że zawód ten uprawiają ludzie z nadwyżką ego, po prostu formuła felietonu do tego skłania”.
To kolejny dowód, że lubi się krygować. Jak można się popromować i wyjść na niezależnego, to czemu nie.
Małgorzata Wyszyńska