Pies gryzie tego, kto się boi
(screen YouTube.com/RTL)
Peter R. de Vries, najsłynniejszy holenderski dziennikarz kryminalny, został postrzelony we wtorek w Amsterdamie. Reporter w ciężkim stanie przebywa w szpitalu. Jednym z zatrzymanych przez policję jest Polak. Przypominamy rozmowę, którą przeprowadził z nim dla "Press" Łukasz Koterba. Wywiad ukazał się w "Press" 09/2015.
Kilka dni po tym, jak umówiłem się z Panem na wywiad, przeczytałem na czołówce „NRC Handelsblad”, że siostra najsłynniejszego holenderskiego gangstera Willema Holleedera zeznała, iż umieścił Pana na liście osób do zlikwidowania. Boi się Pan?
Wiedziałem o tym już od pewnego czasu, więc tekst w „NRC” nie był dla mnie zaskoczeniem. No cóż, takie rzeczy w karierze dziennikarza kryminalnego co jakiś czas się zdarzają. Willem Holleeder nie jest pierwszym i nie ostatnim, który ma takie plany, niestety. Lecz jako dziennikarz kryminalny nie możesz się bać. Jeśli boisz się, uprawiając ten zawód, jesteś jak chirurg, który operuje drżącymi rękoma. Takie operacje zawsze się kończą źle. Musisz wtedy zmienić pracę.
Czy groźby były kiedyś na tyle poważne, że dostał Pan ochronę?
Zdarzało się. Nie byłem jednak z tego zadowolony. Policja ileś tam razy trzymała wartę przed moim domem, a ja się zastanawiałem: A co będzie, gdy to się skończy? Świat przestępczy nie macha białą flagą: „OK, przekonaliście nas, odpuszczamy”. A w pewnym momencie policja przecież wycofuje ochronę. Bywało nawet tak, że o wpół do dziewiątej rano wychodziłem wyprowadzić psa i wtedy jeszcze samochód z ochroną stał przed moim domem, a kiedy wróciłem, już ich nie było. Dzwoniłem na policję i pytałem, czy rzeczywiście ich wycofali. „Tak, tak – mówili – zrobiliśmy dodatkową analizę wewnętrzną i okazało się, że zagrożenia już nie ma”. „O, czyli dziś o drugiej w nocy zagrożenie jeszcze było, a o dziewiątej rano nagle już nie?” – pytałem.
Czasami policja mówiła mi, że przez tydzień czy dwa powinienem się ukrywać. Odpowiadałem: „Czy po dwóch tygodniach nagle się okaże, że już nic mi nie grozi?”. Dlatego nigdy się nie ukrywałem. Jeśli ktoś chce mi coś zrobić, zrobi po tych dwóch tygodniach. A jeśli człowiek zacznie słuchać takich zaleceń policji, nie będzie miał już normalnego życia. Bez przerwy będzie się wokół siebie rozglądał i za każdym razem wybierał inną drogę do domu. W Holandii mamy powiedzenie, którego się trzymam: „Człowiek cierpi najbardziej z powodu cierpienia, którego się obawia”.
Ataki fizyczne też się zdarzały?
Oczywiście, czasem dochodzi do konfrontacji. Na szczęście jestem dosyć wysoki i silny, dużo trenuję… Wie pan, co jest w tym zawodzie ważne? Gdy ludzie czują, że się nie boisz, wiele ci nie zrobią. Pies też zazwyczaj gryzie tego, kto się go boi.
Ze wspomnianym gangsterem Holleederem znacie się od lat – a początkiem znajomości było słynne porwanie magnata piwnego i miliardera Freddy’ego Heinekena w 1983 roku. Holleeder był jednym z czterech młodych amsterdamczyków, którzy dokonali tego „porwania stulecia”. Pan miał wtedy 28 lat.
Byłem młodym dziennikarzem kryminalnym w „De Telegraaf”, największej gazecie w Holandii. Miałem już na koncie kilka wielkich spraw, lecz kiedy porwano Heinekena, od razu pomyślałem, że to sprawa rangi światowej. Widać to było po reakcjach prasy zagranicznej: Japonia, Rosja, Chiny.... wszędzie o tym pisano.
W Polsce wiedza o tym zdarzeniu nie jest powszechna. Może po obejrzeniu filmu, który w tym roku wszedł do kin, z Anthonym Hopkinsem w roli głównej, się to zmieni. Jakby Pan w kilku zdaniach opisał to, co czyniło tę sprawę niezwykłą?
Sprawcy byli bardzo młodymi przestępcami, nieznanymi policji. Mieli 25–27 lat. A sposób, w jaki dokonali porwania, był wyrafinowany. Przygotowali się świetnie, jakby to była akcja militarna, z fałszywymi tropami pozostawionymi policji i tak dalej. W dodatku do porwania doszło w centrum Amsterdamu, co było bardzo ryzykowne, i porwano dwie osoby – bo wraz z Heinekenem także jego szofera. Porywacze wprowadzili nowe techniki, również jeśli idzie o przekazanie okupu – to też zostało dokładnie przemyślane. Chodziło przecież o rekordową wówczas kwotę 35 milionów guldenów (ok. 16 mln euro). No i, co też istotne, Heineken był znany na całym świecie.
Gdy już po przekazaniu pieniędzy policja trafiła na trop porywaczy i uratowała Heinekena i jego szofera, dwójka przestępców – Willem Holleeder i Cor van Hout – zbiegła do Francji. Francja nie mogła ich odesłać do Holandii, a sama nie wiedziała, co z nimi począć. Jakiś czas przebywali w swego rodzaju areszcie domowym w hotelu, potem trafili do francuskiego więzienia. Pan tam nawiązał z nimi kontakt.
Kiedy uwolniono Heinekena, a Holleeder i van Hout uciekli do Francji, bardzo chciałem się dowiedzieć, kim byli porywacze, jak przygotowali to porwanie, jak się odbyło, gdzie popełnili błąd. Myślę, że moje szczęście polegało na tym, że byliśmy w podobnym wieku – ja i porywacze. Dziś, gdy jestem grubo po pięćdziesiątce, nawiązanie kontaktu z 25-latkami byłoby dużo trudniejsze.
Gdy van Hout siedział we francuskim więzieniu, napisałem do niego list. Nie miałem nic do stracenia. Pisałem: „Może mnie znasz, jestem Peter R. de Vries, pisałem o porwaniu Heinekena dla »De Telegraaf«, chciałbym przeprowadzić z tobą wywiad”. To był strzał w ciemno, nie liczyłem na odpowiedź. Ale po miesiącu przyszedł od niego list, odręcznie pisany, mam go nadal. Napisał, że nie udzieli mi wywiadu, bo przecież musi jeszcze stanąć przed sądem i nie może nic mówić, ale zrobiłbym mu wielką przyjemność, gdybym co poniedziałek przesyłał mu „De Telegraaf”. Mógłby sobie poczytać, jak grał Ajax, bo podobnie jak ja był fanem tej drużyny. Pomyślałem: „Cóż, mogę mu przesyłać te gazety”.
I robił Pan to miesiącami.
Najpierw myślałem, że to będzie kwestia kilku tygodni, bo szybko dojdzie do ekstradycji. Przesyłałem mu gazetę nie tylko w poniedziałek, ale i przez resztę tygodnia. Liczyłem, że być może w ten sposób zbuduję z nim jakąś więź, nawiążę kontakt. Chciałem się dużo dowiedzieć o tym porwaniu. Jednak nie wiedziałem, że do ekstradycji dojdzie za prawie dwa lata. Więc przez dwa lata wysyłałem mu codziennie gazetę, a od czasu do czasu jeszcze jakieś czasopismo, książkę czy list. I w ten sposób zbudowałem z nim więź, odpisywał na moje listy. To był fundament, na którym powstała moja książka.
On Panu zaufał.
Tak, bo pewnie z początku myślał: „Gazetę będę dostawać może przez trzy tygodnie i potem koniec”. A ja wysyłałem codziennie. Nawet jeśli byłem na wakacjach, dbałem o to, by dostał swoją gazetę.
Potem, kiedy van Hout i Holleeder przebywali we francuskich hotelach w areszcie domowym, rozmawiał Pan z nimi. Wtedy zrodził się pomysł napisania książki?
Ten pomysł miałem od chwili, gdy napisałem pierwszy list do więzienia. Zdawałem sobie sprawę, że szansa na to, iż się zgodzą, jest nikła. Tym bardziej że mieli jeszcze być sądzeni. A przyznanie się to proszenie o karę – powiadają w więzieniach. Gdy miałem już lepszy kontakt z van Houtem i rozmawialiśmy bezpośrednio, zacząłem napomykać o książce. Na początku Cor mocno oponował: „Czy ty oszalałeś, nie ma mowy!”. Stopniowo go przekonywałem.
Wywiady, na podstawie których powstała książka, przeprowadzał Pan jeszcze przed rozprawą sądową w Holandii. Van Hout musiał mieć pewność, że nie opublikuje Pan tego przed wyrokiem.
Tak, i on się tego bardzo bał. Policja zrobiłaby przecież wszystko, żeby dostać w ręce te zeznania. Podobnie jak pozostali porywacze, on także odmówił składania zeznań w trakcie procesu. Musiał mieć do mnie całkowite zaufanie. Podkreślam jeszcze raz: to, że byliśmy w podobnym wieku, że obaj byliśmy z Amsterdamu, obaj kibicowaliśmy Ajaksowi – tego typu wspólne sprawy odegrały wielką rolę w zbudowaniu zaufania.
Media potem jednak skrytykowały tę współpracę – bo umówił się Pan z van Houtem, że dostanie część wpływów ze sprzedaży książki. „Peter R. de Vries pomaga kryminaliście zarabiać na przestępstwie, które popełnił” – komentowano.
No cóż… Moje stanowisko jest następujące: on opowiedział historię, na której zarabia się pieniądze – zarabia na niej wydawca, księgarze, autor – dlaczego więc on miałby być jedynym, który na tym nie zarobi? Uznałem to za uczciwe rozwiązanie i podpisaliśmy kontrakt. Ale rozumiem ludzi, którzy mają z tym problem.
Francja, która nie wiedziała, co począć z holenderskimi porywaczami, odesłała ich na swoje terytoria zamorskie. Ludność na Karaibach o mało ich tam nie zlinczowała, gdy się dowiedziała, że Paryż wysłał im holenderskich gangsterów. Pan tam był, opisywał to. W pewnym momencie ukryto jednak van Houta i Holleedera tak dobrze, że nie wiedział Pan, gdzie są. Pewnego wieczoru wychodzi Pan sfrustrowany ze swojego pokoju hotelowego, by się czegoś napić, i nagle widzi, że z sąsiedniego pokoju wychodzi… van Hout. Aż trudno uwierzyć w taki przypadek.
Czasem trzeba mieć po prostu szczęście. To faktycznie był niewyobrażalny przypadek. Nigdy tego nie zapomnę. Choć później sam się zastanawiałem, czy rzeczywiście to tylko zbieg okoliczności. Potem często o tym rozmawialiśmy. Co by było, gdyby jeden z nas wyszedł pięć minut wcześniej lub później z pokoju? To były czasy, gdy nikt przecież nie miał telefonów komórkowych, kontakt był bardzo utrudniony.
Zaprzyjaźnił się Pan z van Houtem tak bardzo, że gdy w 2003 roku zginął w zamachu, przemówił Pan na jego pogrzebie. Nazwał go Pan swoim przyjacielem i „najbardziej niezwykłym człowiekiem, jakiego w życiu znał”. Holenderskie media nie szczędziły Panu słów krytyki. Czy dziennikarzowi kryminalnemu wypada przyjaźnić się z przestępcą?
Rozumiem, że ludzie uważali, iż trudno to pogodzić. Sam miałem z tym problem. Ale przecież on mi zaufał, gdy wspólnie pisaliśmy tę książkę, i z czasem pojawiło się między nami poczucie przyjaźni. Co nie oznacza, że będę bronić jego czynów. Sam mu wytykałem: „Jak możesz robić takie rzeczy?”.
Jednak nigdy nie czyniłem z tego tajemnicy, że z czasem się zaprzyjaźniliśmy. Mówiłem o tym w wywiadach, w programach telewizyjnych. Dopiero gdy go zastrzelono, ludzie sobie o tym przypomnieli, a ponieważ przemówiłem na jego pogrzebie, prasa się na mnie rzuciła. Nie była to przyjaźń, której szukałem. To się po prostu zdarzyło. I nie żałuję.
Przyjaźni z van Houtem czy mowy na jego pogrzebie?
I jednego, i drugiego. Żałowałbym na wieki, gdybym tego nie zrobił. Utrzymuję jeszcze kontakty z dziećmi Cora van Houta, jego syn miał dziesięć lat, gdy zastrzelono jego ojca. Mam z nim bliski kontakt. Dlatego cieszę się, że nie muszę mu mówić, iż odciąłem się od jego ojca, a gdy on zginął, nie miałem odwagi przemówić nad jego trumną.
O porwaniu Heinekena nakręcono niedawno dwa filmy: najpierw holenderski, potem hollywoodzki. W powstanie tego drugiego był Pan zaangażowany. O obu jednak nie ma Pan najlepszego zdania.
Film holenderski nie zgadzał się z faktami. Na przykład w ogóle nie było w nim Willema Holleedera. W przypadku drugiego filmu wszystkie elementy potrzebne do sukcesu w zasadzie były, ale zdecydowano się na krótką, 90-minutową wersję – choć według mnie powinien on trwać co najmniej dwie godziny. W efekcie ważne sceny, na przykład te, w których jest trochę humoru albo lepiej poznajemy charaktery postaci, zostały wycięte. Esencja, która była w scenariuszu, została zatracona i w efekcie powstał przeciętny film.
Słynie Pan z tego, że utrzymuje bliski kontakt z osobami zaangażowanymi w sprawy, którymi się Pan zajmował, na przykład z rodzinami ofiar. Latami wysyła im Pan kwiaty w dzień śmierci ich bliskich, odwiedza ich, dzwoni do nich. To wyłącznie ludzki gest czy swego rodzaju inwestycja: gdy po kilku latach nagle dawna sprawa odżyje – pojawią się nowe dowody, sprawca wreszcie zostanie aresztowany – te osoby właśnie do Pana będą miały największe zaufanie...
Z wieloma ofiarami przestępstw, ich rodzinami, z bliskimi zamordowanych czy osobami zaangażowanymi w poszczególne sprawy utrzymuję regularny kontakt – czasem przez 10, 15 czy 20 lat – bo jestem dla nich często ostatnią deską ratunku. Nie mają już nikogo, kto może im w tych kwestiach doradzić, z kim mogą się konsultować. Oczywiście w pewnym momencie to stało się częścią mojego wizerunku. Wiadomo, że jestem kimś, kto nie odpuszcza, a po publikacji czy emisji programu nie mówi: „Dziękuję, do widzenia, teraz już zajmujcie się tym sami”. Dlatego ludzie mówią: „O, z tym musisz iść do Petera R. de Vriesa, bo wtedy masz gwarancję, że on łatwo nie odpuści”. To jednak oznacza, że trzeba być dostępnym 24 godziny na dobę. Jeśli ktoś dzwoni, nie mogę powiedzieć, że jestem na wakacjach i że ma oddzwonić za dwa tygodnie.
Pana bliski współpracownik opowiadał, że kiedyś włamał się Pan do biura osoby podejrzewanej o wykorzystywanie seksualne dzieci, żeby się tam rozejrzeć i sfilmować pomieszczenie. Myśli Pan, że nielegalne metody są dla dziennikarzy dopuszczalne?
To był jedyny raz, gdy coś takiego zrobiłem. To było niewielkie biuro w szkole. Do szkoły zostaliśmy wpuszczeni, mogliśmy tam być. Ale biuro było zamknięte na klucz. I wtedy faktycznie, używając śledzia namiotowego, otworzyłem ten zamek. Ale to był wyjątek; zawsze mówiłem współpracownikom: „Działamy zgodnie z prawem, żeby zdobyć materiał dowodowy”. Bo inaczej człowiek sam staje się przestępcą.
Był Pan też aresztowany w trakcie pracy nad swoim programem w telewizji. Co prawda tylko na kilka godzin, ale…
To akurat zdarzało się częściej. Zapewne chodzi Panu o sprawę oskarżonego o oszustwa policjanta, z którym chcieliśmy porozmawiać, gdy wraz z innymi policjantami przebywał na terenie prywatnym [de Vries wraz ze współpracownikiem weszli na ten teren, mimo zakazu wstępu, i zostali na kilka godzin zatrzymani – przyp. aut.]. Okazało się, że mieliśmy rację; później tego policjanta zwolniono.
Czy głównym celem dziennikarza kryminalnego jest rozwiązanie spraw, w których policja i prokuratura zawiodły?
Niekoniecznie zawiodły, czasem po prostu się im nie udaje. Oczywiście to cudowne w pracy dziennikarza kryminalnego, gdy zdarzy mu się rozwiązać sprawę morderstwa, zaginięcia czy szantażu. Z czasem udawało nam się to coraz częściej, ponieważ jako redakcja działaliśmy coraz bardziej jak śledczy i drążyliśmy sprawy, sprawdzaliśmy wszystkie nadsyłane nam wskazówki.
Czasami zdobywał Pan mocne dowody – i dzielił się nimi z policją jeszcze przed emisją programu w telewizji. Dziennikarz ma pracować dla redakcji i dla odbiorcy – a nie dla policji czy prokuratury. Pan uważa inaczej?
Z czasem mój program telewizyjny zaczął spełniać również funkcję śledczą, nakierowaną na rozwiązywanie spraw kryminalnych. A zatem miał nie tylko aspekt dziennikarski. Dzięki nam rozwiązano wiele spraw związanych z morderstwami, zaginięciami, przestępstwami seksualnymi i szantażem. Udowodniliśmy też wiele pomyłek sądowych. Czy wyłącznie ze względu na mój status dziennikarza miałem powiedzieć: Nie, tego już nie zrobimy, bo nie jesteśmy przedłużeniem prokuratury? Współpracuję z prokuraturą i policją wtedy, gdy to konieczne, a jednocześnie jestem od nich niezależny i wobec nich krytyczny, jeśli tak trzeba.
Czy taka współpraca się jednak opłaca? Weźmy sprawę morderstwa w Baarn. Pokazał Pan w swoim programie, że policja zlekceważyła fakt, iż spokojna starsza para nagle zniknęła, a w jej mieszkaniu pojawił się znajomy, który twierdził, że para przyłączyła się do sekty, jemu powierzając opiekę nad domem. Przekazał Pan wtedy materiały policji – a ta zażądała, by przestał Pan się zajmować tą sprawą. Wkrótce znaleziono ciała, mężczyzna został skazany. Policja nie chciała się przyznać do zlekceważenia tej sprawy i wbrew umowie nie informowała Pana redakcji jako pierwszej o przebiegu śledztwa. Ba! Nie zaprosiła Pana na konferencję prasową.
Właśnie dlatego wyszczególniłem w swoim programie moje zarzuty wobec policji i pokazałem moją kłótnię z przedstawicielką policji na konferencji prasowej – bo mimo wszystko na tej konferencji byłem. W takiej sytuacji nawiązuję walkę z policją i mówię wprost, że w danej sprawie źle zadziałali. To była ich wina. Na takich doświadczeniach człowiek się uczy – także przedstawiciele policji, bo później również żałowali tego, jak postąpili.
W 2008 roku jeden z odcinków programu „Peter R. de Vries. Dziennikarz kryminalny” obejrzało siedem milionów widzów – to tak, jakby w Polsce program kryminalny widziało 16,5 miliona ludzi! Chodziło o sprawę zaginięcia amerykańskiej nastolatki Natalee Holloway na Arubie. W Pana programie obejrzeliśmy, jak młody Holender Joran van der Sloot w samochodzie Pana informatora przyznał się do wrzucenia ciała Natalee do oceanu. Za ten reportaż dostał Pan International Emmy Award, był zapraszany do amerykańskich talk-show. Dlaczego ta sprawa tak wszystkich poruszyła?
Też sobie zadaję to pytanie. Zajmowałem się przecież wieloma morderstwami, zaginięciami młodych dziewczyn, które uważałem za równie ważne, ale pewnie w tym przypadku dużą rolę odegrało to, że miejscem akcji była Aruba i chodziło o Amerykankę. W związku z tym interesowała się tym amerykańska prasa i zrobiła się wielka afera. Parę razy już mówiłem, że uważam to za niesprawiedliwe – jest więcej zaginionych dziewczyn, które czasem nie wzbudzają żadnego zainteresowania mediów.
W Pana reportażu istotne są nagrania z ukrytej kamery. Jak dotarliście do świadka i przekonaliście go, by wyciągnął zeznania od mordercy?
Myśleliśmy – i mieliśmy wiele wskazówek to potwierdzających – że Joran van der Sloot wiedział dokładnie, co się tego wieczora wydarzyło. Ale milczał, także w trakcie przesłuchań. Zastanawialiśmy się, co zrobić, żeby zaczął mówić. Mieliśmy szczęście, bo wtedy zgłosił się do nas Patrick van der Eem, pokerowy kolega Jorana, i powiedział nam, że dobrze go zna i myśli, że Joran może powiedzieć mu więcej. Tego właśnie potrzebowaliśmy. Tylko co zrobić, żeby van der Sloot poczuł się bezpiecznie i zaczął mówić? Przecież nie mogli się umówić w kawiarni, gdzie inni mogą podsłuchiwać.
Z własnego doświadczenia wiem, że gdy ktoś jedzie z kimś samochodem gdzieś daleko, przez pierwszą godzinę gada się o jakichś banałach, pogodzie i tym podobnych, ale potem takie tematy się wyczerpują. Często jest tak, że skoro jest się we dwójkę w samochodzie i nikt inny nie może podsłuchiwać, człowiek czuje się bezpiecznie i mówi więcej. Uznaliśmy więc, że musimy tych dwóch po prostu wsadzić do auta z ukrytą kamerą i niech jadą, gadają sobie i powoli przechodzą na poważniejsze tematy. Doszło do pięciu takich przejażdżek z ukrytą kamerą i okazało się, że to świetnie działa. Van der Sloot czuł się bezpiecznie; myślał, że nikt ich nie podsłuchuje, sytuacja była jeden na jeden. Wtedy właśnie opowiedział, jak było naprawdę i się przyznał.
Patrick van der Eem – który zresztą sam miał kryminalną przeszłość – nie zaproponował Panu współpracy z dobrego serca. Według holenderskich mediów dostał za to 25 tysięcy euro.
Poświęcił na to wiele czasu, to trwało tygodniami. Tak naprawdę my go wynajęliśmy, by dla nas pracował. Jeśli zatrudniamy producenta czy dziennikarza, też mu płacimy. A on był naszym informatorem. Nie uważam tego za coś złego. Dlaczego ten Patrick van der Eem miałby pracować dla nas przez ten czas za darmo? Przecież też ryzykował.
Często się Panu zdarza płacenie informatorom za współpracę?
Właściwie rzadko. Akurat przypadkiem wspomniał Pan te dwie sprawy, gdy komuś trzeba było zapłacić… Pracuję jako dziennikarz kryminalny od 35 lat i myślę, że może 20 razy coś komuś zapłaciłem za informacje. Chequebook journalism w Holandii właściwie nie istnieje.
Nagrania z ukrytych kamer to cecha charakterystyczna Pana programów, inną jest zajmowanie się sprawami przez lata. Najlepszym przykładem jest tak zwany mord z Putten, któremu poświęcił Pan aż 44 odcinki programu. Dlaczego tak dużo?
Kiedy robiłem pierwszy odcinek o tej sprawie, myślałem po prostu: „Dziwna sprawa, trzeba temu poświęcić jeden odcinek”. Ale z czasem zdałem sobie sprawę, że mamy tu do czynienia z olbrzymią pomyłką sądową.
Od początku wiedział Pan, że dwaj mężczyźni skazani za gwałt i morderstwo 23-letniej dziewczyny, którzy spędzili w więzieniu siedem lat, tak naprawdę są niewinni, a prawdziwy morderca uniknął wymierzenia sprawiedliwości?
Uznałem, że jeśli jako dziennikarz kryminalny mam takie podejrzenie, to moim obowiązkiem jest drążyć tę sprawę. To kwintesencja pracy dziennikarza kryminalnego: w sprawie, w wyniku której niewinni ludzie trafili do więzienia, nie odpuszczać aż do końca. Inni członkowie redakcji i sami widzowie często mówili: „Boże, znowu ten mord z Putten, skończ z tym, mamy tego dosyć!”. Wtedy powtarzałem, że tak długo jak ja tu pracuję, będziemy to robić.
Czy rzeczywiście tak często pojawiały się nowe fakty w tej sprawie, by wypełnić nimi aż 44 programy?
Tak, pokazywanie wszystkich błędów i manipulacji w tej sprawie było systematycznym procesem. Do czasu sprawy mordu z Putten wszyscy wierzyli w nieomylność holenderskiego wymiaru sprawiedliwości. Nigdy nie wątpiono w słuszność wyroków, uważano je za święte. Dlatego właśnie udowodnienie, że tym razem sąd się pomylił, zajęło mi tyle lat: początkowo nie chciano w to wierzyć. Gdy w końcu pomyłka została udowodniona – a był to prawdziwy cause célèbre – ludzie uświadomili sobie, że takich pomyłek może być więcej i rzeczywiście udowodnienie kolejnych było już łatwiejsze.
Mogę z całą arogancją powiedzieć, że gdybym się w sprawę mordu w Putten aż tak bardzo nie zaangażował, niewinnie skazani mężczyźni nigdy nie doczekaliby się ponownego procesu i nigdy nie zostaliby oczyszczeni z zarzutów. A faktyczny morderca uniknąłby kary za ten czyn. Obecnie odsiaduje wyrok za to morderstwo i skazano go również za inne zabójstwo na młodej kobiecie, którego dokonał już po mordzie w Putten.
W 2012 roku, po 17 latach i 264 odcinkach, program „Peter R. de Vries. Dziennikarz kryminalny” wyemitowano po raz ostatni. Od tego czasu nie ma Pan już swojego stałego programu w telewizji. Czy mimo to nadal wiele osób się do Pana zgłasza?
Bardzo wiele. Tylko przez moją stronę internetową dostaję codziennie minimum 50 różnych zgłoszeń. Czasami małe sprawy, czasami duże; czasami ktoś pyta o radę, ktoś inny chce, żebym wrócił do dawnej sprawy i tym podobne. Takich zgłoszeń jest bardzo wiele.
Odpowiada Pan?
Odpowiadam na wszystkie.
Peter R. de Vries
(ur. 1956) – jeden z najbardziej znanych dziennikarzy w Holandii. Jako młody reporter największej holenderskiej gazety „De Telegraaf” relacjonował w 1983 roku porwanie Freddy’ego Heinekena i poszukiwania sprawców. Z jednym z nich przeprowadził potem wywiad rzekę, który stał się podstawą książki „Przypadek Heinekena” opublikowanej w 1987 roku. Był to największy true crime bestseller w Holandii, sprzedano ponad pół miliona egzemplarzy. W latach 1995–2012 miał program telewizyjny w komercyjnych stacjach RTL 4 i SBS 6: „Peter R. de Vries. Dziennikarz kryminalny”. Słowa, którymi rozpoczynał każdy z 264 odcinków: „Dobry wieczór, zapraszam na program, który przeprowadza śledztwa, demaskuje, oskarża i broni” – stały się w Holandii legendą. Trwający ponad godzinę program składał się zazwyczaj z jednego lub dwóch długich reportaży. De Vries często stosował ukryte kamery, osobiście konfrontował się z podejrzanymi. Często zajmował się nierozwiązanymi przez policję sprawami i pomyłkami prokuratury czy sądów. Po tym jak w 2012 roku de Vries przestał prowadzić swój program w SBS 6, nadal często zabiera głos w telewizji i prasie, nie tylko w kwestiach związanych z przestępczością. W 2013 roku pomagał przy hollywoodzkiej ekranizacji swojej książki o porwaniu Heinekena (z Anthonym Hopkinsem w roli porwanego). Niedawno dla RTL 5 zrobił serię reportaży o internetowych przestępcach i ich ofiarach. Od 2014 roku wraz z synem prowadzi firmę zajmującą się reprezentowaniem interesów piłkarzy
Łukasz Koterba