Dużo negatywnych emocji
(fot. Wojciech Artyniew/"Press)
Była niedziela po długim weekendzie z okazji 1 listopada. Wracałam z domu na Ukrainie do Warszawy, gdzie od roku pracuję w redakcji tygodnika dla ukraińskiej mniejszości „Nasze Słowo” jako dziennikarka. Nie po raz pierwszy przekraczałam granicę z Ukrainą z legitymacją prasową w kieszeni.
Tego dnia nie tylko ja spieszyłam się, by być w Polsce w pracy w poniedziałek rano. Kolejka na granicy Budomierz – Hruszew ciągnęła się więc przez jakieś 5 km. Nawet dziewięć godzin czekania. Mimo mnóstwa ludzi i samochodów polska Straż Graniczna nie przyspieszała odprawy. Wjeżdżając pod szlaban, od razu widziało się nonszalancko przechadzających się między samochodami polskich celników i strażników. Srogim głosem żądali dokumentów, skrupulatnie je sprawdzali.
Jakie dokumenty powinnam ze sobą mieć, żeby mi pozwolono wjechać z powrotem do Polski, gdzie pracuję? W normalnych wypadkach całą teczkę: paszport, aktualną wizę, zaproszenie do pracy, pozwolenie na pracę od wojewody, umowę o pracę, odpowiednią ilość pieniędzy, ubezpieczenie, ubezpieczenie na samochód...
Nie miałam ze sobą umowy o pracę, ale miałam zaproszenie – no i legitymacją prasową. Lecz polskiej strażniczce mój dokument się nie spodobał. Tłumaczenie, że w Polsce pracuję na umowie i jestem ubezpieczona, ale nie mam jak jej tego udowodnić tu na granicy – jej nie interesowało. Moja legitymacja prasowa tym bardziej. Powiedzieć, że była niemiła, to mało. Widoczną przyjemność sprawiało jej budowanie nastroju strachu i opresji.
Kierownik zmiany nie był lepszy: natychmiast mnie zawrócił, też nie przyjmując do wiadomości, że jestem dziennikarką pracującą w Polsce. „Po cholerę mi ten bezużyteczny kawałek plastiku?” – pomyślałam, ściskając w ręce legitymację.
Musiałam wrócić na Ukrainę, wykupić polisę ubezpieczeniową na 30 dni, przejść trzy kilometry od najbliższej przygranicznej wioski z walizką i plecakiem z powrotem do granicy, znaleźć kierowcę, który by mnie przewiózł przez granicę, po to, żeby za drugim razem strażnik nie spytał mnie o nic, oprócz paszportu z wizą.
Później, w odpowiedzi na pytania wysłane przeze mnie do biura prasowego polskiej Straży Granicznej, dowiedziałam się, że: „W sytuacji, gdy cudzoziemiec przekraczający granicę posiada wizę z prawem do pracy, legitymacja dziennikarska może stanowić dokument uzupełniający, potwierdzający zatrudnienie”.
Ciekawa jestem, czy strażniczka i jej przełożony zlekceważyli moją legitymację z powodu braku wiedzy o procedurach przekraczania granicy ludzi innej profesji niż budowlańcy, zbieracze truskawek czy opiekunki (nie żeby ich praca była mniej ważna – chodzi mi o listę dokumentów, które są wymagane od pracownika sezonowego)? Czy też nie ma znaczenia dla polskich strażników, jakiej jesteś profesji, bo przede wszystkim jesteś Ukrainką?
JEGO WINA, ŻE BYŁ ŚWIADKIEM
Nie są to pytania złośliwe. Sama znam inne przypadki z ostatnich lat, gdy zawód dziennikarski nie pomagał obywatelom ukraińskim w Polsce.
Jedna z dziennikarek (prosi o anonimowość), pracująca legalnie i zgodnie z prawem w polskim czasopiśmie, aplikowała do Biura ds. Cudzoziemców o uzyskanie karty pobytu – na podstawie umowy o pracę. Musiała zrobić dwa podejścia, by ten wymarzony dokument dostać. Za pierwszym razem biuro odmówiło jej, bo nie miała pozwolenia na pracę od wojewody (nie mogła mieć, bo na początku może być zatrudniona na sześć miesięcy na podstawie oświadczenia, a dopiero potem uzyskać długoterminowy kontrakt). I mimo że jej pracodawca gwarantował, że po skończeniu tego początkowego okresu zawrze z dzien-
nikarką umowę o pracę, biuro nie ustąpiło. Cała sprawa trwała osiem miesięcy. W takich sytuacjach właśnie rodzi się pytanie: czy osoba odpowiadająca za teczkę tej dziennikarki w urzędzie nie była uprzedzona do niej, bo jako Ukrainka starała się o pracę w polskim czasopiśmie?
W swojej pracy dziennikarskiej problemy miał już nie raz Igor Isajew, dziennikarz polsko-ukraiński. Jak wspomina, na początku 2018 roku odmówiono mu w sejmie wejścia na salę obrad Komisji ds. Mniejszości Narodowych, mimo że miał akredytację z „Naszego Słowa”. Nie wpuścili go tuż przed rozpoczęciem pracy organu kolegialnego. Powodu tej decyzji wtedy Igorowi nie podano. Dopiero po tym, jak zwrócił się do straży marszałkowskiej z prośbą o wyjaśnienie, usłyszał, że dostał zakaz wstępu do parlamentu na 2018 rok z powodu jego „niewłaściwego zachowania w lipcu 2017 roku pod sejmem”.
Co takiego zrobił Isajew w lipcu 2017 roku pod sejmem? Został spisany przez policję jako świadek biorący udział w proteście przeciwko uchwaleniu ustaw mających zreformować Sąd Najwyższy. Igor mówi, że nie zrobił wtedy nic, co wykraczałoby poza prawo – po prostu stał sobie wśród protestujących jako osoba prywatna, obserwator. Nie wykrzykiwał żadnych haseł. Gdy został później wezwany na komendę policji na przesłuchanie, zadano mu kilka pytań i na tym się skończyło. Lecz dla marszałka sejmu sam ten fakt stał się poważnym powodem do ograniczenia pracy Igora na terenie parlamentu. Igor Isajew postanowił zaskarżyć decyzję marszałka do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
Nie była to jedyna szykana wobec niego jako dziennikarza ukraińskiego pisma. Nie uzyskał akredytacji przy polskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych jako ukraiński dziennikarz na 2018 rok – można się tylko domyślać, że stało się tak z tego samego powodu, jakim było jego „niewłaściwe zachowanie w lipcu 2017 roku”.
– W przypadku akredytacji przy MSZ Polski nie wiem, do kogo mam większy żal: do polskiego ministerstwa czy ukraińskiej ambasady? – mówi Igor Isajew. – Ponieważ ukraińskie przedstawicielstwo państwowe w Polsce nie zrobiło nic, żeby wesprzeć mnie w uzyskaniu akredytacji. Jak dowiedziałem się później w rozmowie z dyplomatą ukraińskim przy Ambasadzie Ukrainy w Polsce Wasylem Zwaryczem, w ambasadzie przestali mnie bronić właśnie po tym, jak nasłuchali się w polskim MSZ złych rzeczy o moim nieetycznym zachowaniu – dodaje, rozżalony tym, że ukraińska ambasada tak łatwo uległa nieudokumentowanym oskarżeniom polskiego ministerstwa.
SPECYFIKA PRACY
Wydawany po ukraińsku tygodnik „Nasze Słowo” ukazuje się w Polsce od ponad 60 lat. Robimy go dla ukraińskiej mniejszości narodowej. Piszemy o sprawach ważnych dla Ukraińców w Polsce – o wydarzeniach w miejscowościach najbardziej zasiedlonych przez rdzennych Ukraińców, o aktualnościach na temat stosunków ukraińsko-polskich, wspólnej historii, o historii ukraińskiej mniejszości w Polsce, a ostatnio także o sprawach ukraińskich migrantów. Kiedyś „Nasze Słowo” miało 17 tys. egz. nakładu, dziś tylko 3 tys., ale staramy się pozytywnie patrzeć w przyszłość. Lubimy okrutnie żartować w redakcji, że nasi czytelnicy po prostu umierają. Trochę tak jest, ponadto – tak jak cały rynek – odczuwamy skutki kryzysu prasy drukowanej. Lecz powodem jest też fakt, że wspólnoty
ukraińskie w Polsce stają się coraz mniejsze, kolejne pokolenia asymilują się coraz bardziej.
„Nasze Słowo” ma również stronę internetową – ponad 60 proc. czytelników stanową Ukraińcy, którzy przyjeżdżają pracować do Polski. Przeformatowaliśmy się więc tak, by informować również o sprawach ważnych dla nich.
W redakcji pracują ukraińscy dziennikarze, niektórzy już od 48 lat, jak np. Natalia Krawczuk, czy ok. 30 – jak Igor Szczerba. Pamiętają jeszcze, jak pracowało się pod cenzurą w PRL. Wspominają, że jedyny przyjazny dla ukraińskiej gazety okres to były lata 90., gdy z budżetu państwa przeznaczono dużo na potrzeby mniejszości ukraińskiej w Polsce. – A teraz to nam wydzielają tyle pieniędzy, żebyśmy nie umarli, ale też żebyśmy nie mogli się rozwijać – mówi Igor Szczerba.
Wysokość dotacji dla „Naszego Słowa” z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji nie zmienia się zasadniczo od 10 lat, np. w 2018 roku wynosiła 430 tys. zł, od 2015 do 2017 roku – 420 tys. zł. Od ostatnich wyborów nowe władze ministerstwa skomplikowały tylko życie Związku Ukraińców w Polsce i „Naszego Słowa”, zwiększając biurokrację procesu dotacji: więcej papierków do raportu, mniej czasu na pracę. Do tego dochodzi specyfika pracy w redakcji „Naszego Słowa” – czyli codzienne mierzenie się z dużą ilością negatywnych emocji wobec wszystkiego, co ukraińskie.
Roksana Tchir, ukraińsko-polska dziennikarka, która w Polskim Radiu Kraków od 2010 roku do niedawna robiła program ukraiński, zrezygnowała z tej pracy właśnie z powodu stresu i negatywnego nastawienia, z którym się spotykała. Dobrze wspomina swoich kolegów z radia, ale: – Pamiętam pierwszy dzień, gdy przyszłam do pracy do Polskiego Radia. Zostałam natychmiast wezwana do gabinetu dyrektora programowego, który mi wytłumaczył, jak powinnam robić programy o problemach historii polsko-ukraińskiej. Zostałam wyraźnie pouczona, żebym nie wyświetlała jej tylko od strony ukraińskiej. Taka rozmowa na dzień dobry bardzo mnie zdziwiła – wspomina Roksana.
Mariana Kril, ukraińska dziennikarka, która prowadzi audycję „Bez granic” w Akademickim Radiu Centrum, miała podobną sytuację w Polskim Radiu Lublin. Ma 15-letni staż pracy w radiu i różnych gazetach, w Radiu Lublin prowadziła audycję „Przyszłość Ukrainy”, radiowe lekcje języka ukraińskiego i codzienny informator kulturalny w języku ukraińskim. – Po zmianie władz na początku 2016 roku zrozumiałam, że nie będzie miejsca na antenie dla wszystkich moich projektów. O tym poinformowano mnie dosłownie na schodach – opowiada. – A na kolegium redakcyjnym stwierdzono – w 2016 roku! – że „wojny na Ukrainie nie ma, to takiej audycji też nie trzeba”. Ponadto kilka razy usłyszałam od redakcyjnych kolegów, że ja, Ukrainka, mam swoją audycję, a równie dobrze mógłby ją prowadzić Polak. To było smutne. No i po zmianie władzy w Polsce mówiono mi też, że należy bardzo ostrożnie podchodzić do niektórych tematów – dodaje.
Ostatnią audycję „Przyszłość Ukrainy” w Polskim Radiu Lublin Mariana zrobiła w czerwcu 2016 roku. – Potem jeszcze przygotowywałam materiały dla innych redakcji, sporo współpracowałam z redakcją reportażu, lecz z początkiem 2017 roku umowy o współpracę ze mną nie przedłużono. Poinformowano mnie o tym e-mailem. To był e-mail z działu technicznego mniej więcej takiej treści: „Prosimy o zwrot telefonu służbowego i karty wstępu w związku z zakończeniem współpracy”. Do dziś nie dostałam wyjaśnień od kierowników rozgłośni – opowiada Mariana.
Zarówno ona, jak i Roksana podkreślają, że z innymi dziennikarzami w redakcji miały wspaniałe relacje, że byli dla nich życzliwi. Osobista niechęć, którą odczuwały w pracy, pochodziła ze strony kierownictwa.
Kateryna Semchuk (fot. Wojciech Artyniew)
MIT O BANDERYZMIE
Roksana Tchir pamięta, jak w 2011 roku, gdy w Bartoszycach robiła nagranie do programu o wymianie młodzieży między Ukrainą a Polską, w restauracji jej rozmowę z bohaterką usłyszał starszy pan przy sąsiednim stoliku. Słysząc język ukraiński, podszedł do Roksany i zaczął mówić, że on jej z chęcią opowie o tym, „jak Ukraińcy mordowali Polaków na Wołyniu”. – Takie sytuacje potem także się zdarzały, lecz dotyczyło to raczej starszych Polaków. Jednak – i to mnie niepokoi – w ostatnich latach tę samą retorykę przejęli młodsi Polacy, którzy nagle uważają się za ekspertów od stosunków ukraińsko-polskich i pozwalają sobie na bardzo negatywne komentarze – analizuje Roksana.
Ja do „Naszego Słowa” przyszłam przed ponad rokiem i zdarzenie na granicy było pierwszym, gdy poczułam, że jako ukraińska dziennikarka mogę budzić niechęć polskich służb. Wcześniej mieszkałam w Polsce podczas pięcioletnich studiów i podobało mi się, że nikt ze znajomych nie traktował mnie inaczej niż Polaków, choć w urzędach i instytucjach państwowych zawsze dawano odczuć, że jest się cudzoziemcem. Lecz nie wiedzieć czemu, zawsze sądziłam, że to innych Ukraińców będą traktowali jako gorszych, nie mnie. Przykro mi się teraz do tego przyznać, ale może chciałam się czuć tą lepszą Ukrainką i pewnie sama czułam to, co Polacy, do ukraińskich pracowników? Dopóki sama nie stałam się ukraińską pracownicą w Polsce.
Odczuwam różnicę między 2013 rokiem, kiedy po studiach wyjechałam z Polski, a końcem 2017 roku, kiedy wróciłam tu z osobistych przyczyn pracować. Od pierwszych dni w redakcji musiałam przyzwyczajać się do lawiny hejtu, jaka spadała na Ukraińców w komentarzach do artykułów na naszej stronie i na facebookowym profilu „Naszego Słowa”. Pamiętam, jak musiałam się nauczyć pracować, pokonując stres wywołany taką falą nienawiści.
Przykładowe komentarze pod naszymi artykułami: „Krzyż na drogę :) Powodzenia najtańsi!”; „Banderyzm tutaj nie przejdzie! Wybijcie to sobie z zakutych banderowskich łbów raz na zawsze!”; podpisany „Polak”: „Sram na was banderowcy jak wam nie pasuje to wypierdalać na dzikie pola”; „Ukraina, co to? To sztuczny twór. To my Polacy byliśmy na Kresach u siebie!”. Ci „prawdziwi Polacy, którzy są w Polsce dla Polaków” w komentarzach zostawiają też niby udokumentowane zdjęcia z Wołynia.
Ten mit o banderyzmie, o którym Polacy myślą, że Ukraińcy noszą w sobie jak jakąś dżumę, wpływa negatywnie nie tylko na ukraińską mniejszość czy migrantów z Ukrainy pracujących w Polsce, ale także na nas, dziennikarzy. Gdy relacjonuję jakieś wydarzenie publiczne, np. Marsz Niepodległości 11 listopada czy protest pod sejmem przeciw ustawom sądowym, nie wiem, co gorsze: czy przedstawić się jako dziennikarka „Naszego Słowa”, czy w ogóle nie zdradzać, że robię reportaż.
Wraz z innymi ukraińskimi dziennikarzami odnotowujemy, że w polskich urzędach nasze pytania są odbijane jak piłeczki w ping-ponga. Na odpowiedzi na moje pytania do pewnego zakładu karnego czekam już ponad miesiąc. A na niektóre pytania do MSW czy do administracji prezydenta w ogóle nie dostaję odpowiedzi.
Roksana, Ukrainka urodzona w Polsce, odeszła z zawodu dziennikarza niecały rok temu. Ta „specyfika pracy” jako ukraińskiej dziennikarki w Polsce bardzo ją męczyła. – W radiu, telewizji, gazetach zaczęli nas, Ukraińców, bombardować bardzo mocnymi negatywnymi emocjami. Przykro mi to mówić, ale w tym momencie lepiej i spokojniej mieszka mi się we Włoszech niż w państwie, w którym się urodziłam – kończy Roksana.
Tekst ukazał się w magazynie "Press" (numer 01-02/2018). Zachęcamy do lektury tego wydania.
Kateryna Semchuk, „Nasze Słowo”