Kumple bawią się
(fot. Wojciech Surdziel)
Z Richardem Porterem, autorem książki „Top Gear od środka”, rozmawia Jacek Balkan
Jacek Balkan: W trakcie czytania Twojej książki pomyślałem, że jesteś autorem widmem Clarksona. Macie podobny styl i identyczne poczucie humoru.
Richard Porter: Nigdy nie mów nic podobnego przy Jeremym. Jeśli go spytasz, czym się zajmuje, powie, że jest dziennikarzem. To jest jego podstawowa praca, tak siebie odbiera i tak chce być postrzegany. To faktycznie jest najszybszy i najbardziej błyskotliwy autor i pisarz, jakiego znam. Raz widziałem go naprawdę wściekłego, gdy ktoś z branży motoryzacyjnej spytał go, kto tak naprawdę pisze jego artykuły. Zrobił się czerwony na twarzy. Za to nad scenariuszem „Top Gear” faktycznie pracowaliśmy już razem, często we czwórkę. Zauważyłeś, że jego styl i mój styl są podobne, pewnie dlatego, że dorastałem, czytając jego motoryzacyjne artykuły i felietony. Nigdy nie przypuszczałem, że go poznam ani że będę mógł z nim pracować. No i mamy podobną głupawkę. Zresztą nie tylko z Jeremym, również z Richardem i Jamesem. Jest wiele rzeczy, co do których się nie zgadzamy, ale śmiejemy się z tych samych żartów. Czasem, kiedy wracałem do domu po nagraniu, zmęczony, mówiłem do żony takim tonem, że odpowiadała: Jasne, Jeremy.
Ile lat się znaliście?
Teraz mam 40 lat, a pierwszą pracę z Jeremym, jeszcze za czasów starego „Top Gear”, zacząłem w 1998 roku. Miałem wówczas 23 lata.
To jesteś prawie jak jego syn. W programie „Wheeler Dealers” nazywamy się czasem dysfunkcyjną rodziną.
Tak samo mówiliśmy o sobie w „Top Gear”. A kiedy zatrudniliśmy Jamesa, to został moim dziwacznym wujkiem.
Pewnie słyszałeś, że przez brak „Top Gear” w ubiegłym roku to „Wheeler Dealers” jest najchętniej oglądanym programem motoryzacyjnym na świecie. 200 milionów widzów.
I świetnie, że tak się stało. Zresztą w podobny jak w „Top Gear” sposób. Z roku na rok robiliśmy coraz lepszy program i ludzie zaczęli go sobie polecać. Bardzo spokojnie budowaliśmy naszą popularność i nagle bum, gigantyczne liczby.
A czy myśleliście kiedykolwiek o ostatnim odcinku „Top Gear”? Czy mieliście trwać, aż któryś z prezenterów umrze?
Tylko na to byliśmy przygotowani. Jeśli któryś z naszych prezenterów by umarł, to kolejny odcinek zaczęlibyśmy od słów: „Jak pewnie państwo wiedzą, James May zmarł. Anyway…”. Śmialiśmy się z tego wiele razy, ale jestem pewien, że niezależnie od tego, kto odszedłby pierwszy, program trwałby. A tak serio nigdy nie rozmawialiśmy o tym, kiedy i jak zakończymy serię. Szczerze, to liczyliśmy po cichu, a ja na pewno, że będziemy to robić do końca życia. A jeśli już, to skończymy show na naszych warunkach. Nie przypuszczałem, że tak zwariowany i idiotyczny program może się skończyć z tak niedorzecznego powodu. Ale stało się.
A gdyby Cię poproszono o wymyślenie zakończenia?
Stanęlibyśmy nad przepaścią albo na jakiejś skale i dalibyśmy ujęcie z helikoptera. Coraz dalsze, coraz dalsze… i to byłby koniec show. Ale nigdy o tym nie rozmawiałem z chłopakami. Mieliśmy za dużo zabawy, żeby myśleć o końcu.
Jeremy, James i Richard powoli stawali się światowymi celebrytami, teraz są milionerami, mogą wszystko. Woda sodowa nie uderzyła zbyt mocno?
Chyba udało im się tego uniknąć, z wielu powodów. Choćby dlatego, że sposób, w jaki robiliśmy program, praktycznie w ogóle się nie zmienił. Popatrz na nasze biuro, to w Londynie przy BBC, ale zwłaszcza to na lotnisku. To najohydniejsze biuro, w jakim kiedykolwiek byłeś. Mogliśmy je zmienić, poprosić o coś schludniejszego, bardziej eleganckiego, ale te dość przykre warunki trzymały nas blisko ziemi, dawały poczucie realności. Bo niby słyszysz ciągle, że mamy 350 milionów widzów na całym świecie, ale nigdy nie poznajesz tych osób ani ich nie widzisz. Trudno było to przełożyć na naszą codzienną pracę, a jeszcze trudniej na te nasze ohydne biura z zapadającą się podłogą i plamami na ścianach. Nie zmieniliśmy się, prezenterzy też nie.
Na początku, w 2004 czy 2005 roku, dostawali pewnie około 120–140 tysięcy funtów rocznie za sezon, ostatnio chyba co najmniej z dziesięć razy tyle?
Kiedy James May dołączył do naszego programu, to na początku pracował za jedzenie, płaciliśmy mu frytkami.
Jednak trochę trudno uwierzyć, że przez te 10 lat pieniądze nie zmieniły ich w ważniaków.
Nie zmieniły, ale świat dookoła nich faktycznie bardzo się zmienił. Najbardziej dla Jamesa Maya, który dołączył do nas najpóźniej. Jeremy, gdy ruszaliśmy z programem, był już dość dobrze znanym dziennikarzem w Wielkiej Brytanii, ludzie rozpoznawali go na ulicy. Z Richardem szybko poszło, przystojny chłopak, spodobał się dziewczynom, błyskawicznie zyskał popularność. A z Jamesem mogłeś pójść do pubu, spędzić tam całą noc i nikt nas nie niepokoił. Ostatnio nie może spokojnie usiąść przy barze i napić się piwa. Co chwilę ktoś podchodzi, chce o czymś porozmawiać. James jest niesamowicie uprzejmy i wyrozumiały, ale siedząc wspólnie przy stoliku, niełatwo pogodzić się z tym, że co chwilę ktoś przerywa nam rozmowę, często w nachalny sposób. Ludzie niesamowicie na nich reagują. Kiedy widzisz Toma Cruise’a albo Brada Pitta w telewizji, to wiesz, że grają, że to tylko rola. James, Richard i Jeremy są w telewizji sobą. Rozmawiają ze sobą tak samo przed kamerą jak prywatnie. I jak ludzie ich widzą, chcą się od razu z nimi zaprzyjaźnić. Mało tego, po tylu obejrzanych odcinkach oni się już z nimi przyjaźnią, potrafią podejść, bez skrępowania się przywitać, zażartować. To jest chyba najpoważniejsza zmiana, która się wydarzyła przez te ostatnie lata. Jasne, mają więcej pieniędzy, mogą sobie kupić lepsze zabawki. Ale popatrz na ich ubrania. James potrafi przyjść w dziurawym swetrze, bo to jest jego ulubiony. Myślę, że to mówi o nich więcej niż cokolwiek innego.
Pracowałem z technikami z „Top Gear”, rozpytywałem ich kiedyś o prowadzących, wspominali o Richardzie, który potrafił być czasem niemiły dla ekipy. O Jamesie czy Jeremym nikt nie chciał powiedzieć nic złego. A jednak to Clarkson uderzył współpracownika. Myślałeś, że coś takiego może się kiedyś wydarzyć?
To był szok dla mnie. Nigdy nie myślałem, że mógłby zrobić coś takiego.
Był pijany?
Tak, był po kilku drinkach. Ale to była tylko jedna z wielu, wielu części składowych tego wieczoru. Dzień zdjęciowy był bardzo stresujący. Skończyliśmy pracę w studiu, zazwyczaj dostajemy na koniec jakieś kiepskie żarcie i rozjeżdżamy się do domów, ale następnego dnia mieliśmy zaplanowane kolejne nagrania, jakieś 400 kilometrów od studia. Zazwyczaj tego nie robimy, ale tym razem, żeby prezenterzy mogli się wyspać, zamówiliśmy dla nich helikopter. O, doskonale, nie musimy pół nocy prowadzić, napijmy się! Ale jest w tym coś jeszcze, to żadna tajemnica, Jeremy pisał o tym w felietonie. Nie wytrzymał presji również przez sprawy, które wydarzyły się w jego życiu prywatnym. Jego mama niedawno zmarła, bez przerwy był w tabloidach – z powodu rzeczy, które powiedział albo których nie powiedział, a BBC, pracodawca i nadawca, nie zawsze było po jego stronie. Nikt nigdy nie pracował przy „Top Gear” ciężej niż Jeremy, każdą uwagę pod adresem show bardzo przeżywał, czuł się atakowany z każdej strony. Powodów, dla których zrobił to, co zrobił, było wiele, ale tego dnia naprawdę nie był sobą, i nie był w zbyt dobrej kondycji. Nie zmienia to faktu, że wszyscy byliśmy zszokowani tym, co się stało.
No i wszyscy straciliście pracę. Jak to wyglądało dla Ciebie, dla nich? Dzwoniliście do siebie codziennie?
My jesteśmy, byliśmy, zespołem nawet poza planem zdjęciowym. Gdy dowiedzieliśmy się, że to już koniec, że wszystko skończone, zaczęliśmy chodzić wspólnie do pubu. Często. Bo jesteśmy dysfunkcyjną, ale rodziną. To było bardzo trudne, nikt nie chciał iść do domu. Ale nawet chwilę wcześniej, kiedy nie było jeszcze pewności, że program zostanie skasowany, siedzieliśmy w biurze i czekaliśmy. Ludzie z BBC powiedzieli, że nie musimy tu siedzieć, mamy wolne. A my siedzimy. Czemu? Bo czekaliśmy na piątą po południu, żeby spokojnie pójść razem do pubu i nie wyglądać jak banda alkoholików. To był ciężki czas, czuliśmy, jak rozpada się nasza rodzina.
Dziesięć lat temu program „Top Gear” był zabawnym, niekonwencjonalnym show o samochodach, ale z czasem zmienił się w ogromne przedsięwzięcie logistyczne. Według mnie wygląda to na 200 tysięcy funtów budżetu na każdy odcinek, kolumna 15 samochodów z ekipą filmową i sprzętem plus dwa śmigłowce do dyspozycji. Mylę się?
Przy specjalnych odcinkach faktycznie zaczęliśmy zabierać więcej osób. Bo jak byliśmy gdzieś w Afryce, w szczerym polu, i samochód nam nawalał, to był problem. James zna się na mechanice, Richard też, Jeremy raczej słabo, ale wymiana sprzęgła w polowych warunkach to nic przyjemnego. Jak nam coś nawalało pierwszego dnia i prezenter potrafił to sam naprawić, a my to filmowaliśmy, było fajnie. Ale jeśli działo się to znowu kolejnego dnia, to rozwalało nam cały plan. Dlatego zabieraliśmy dobrego mechanika, który dbał o samochody. Był też z nami ekspert od survivalu, choćby dlatego, że pośrodku lasów deszczowych Jeremy potrafił powiedzieć: wskoczę do tej rzeki. I potrzebny był ktoś, kto powie: poczekaj chwilę, tu są ostre skały, a te ryby to piranie. Tak na wszelki wypadek. No i był z nami lekarz. Na początku, przy pierwszych sezonach, faktycznie wystarczała nam jedna, dwie ekipy filmujące, potem mieliśmy już trzy, ale dzięki temu mieliśmy więcej lepszych zdjęć. Ktoś robił szerokie ujęcia, ktoś inny zbliżenia. To było faktycznie bardzo komfortowe. No i tak jak mówisz, latał za nami helikopter. Nie za każdym razem, ale zawsze mogliśmy sobie na niego pozwolić. Próbowaliśmy z dronami, ale to nie to samo. Wiem, że głupio to brzmi, ale brakuje im płynności ruchu, zasięgu, dokładności. Dron to nie to samo co helikopter.
A czy w tych wszystkich zaimprowizowanych przez Was wyścigach, które zresztą sam wymyślałeś, było choć trochę prawdy?
Nieraz tłumaczyliśmy naszym widzom, skąd mamy te wszystkie piękne ujęcia samochodu kręcone w trakcie wyścigu. Robiliśmy je później. Wyścig jest prawdziwy, a potem samochód wraca na start i zaczynamy zdjęcia. I całą ekipą, z reżyserem, dbamy o to, by zrobić ładne ujęcia. Pracujemy „do tyłu”, koniec jest punktem wyjścia. A wyścig pozwala nam zorientować się w czasie, sprawdzić, dokąd i o której dojedziemy, kiedy będzie następny pociąg. Tej pracy nie bylibyśmy w stanie zaplanować na sucho, z biura. A tak byliśmy w stanie zrobić dobrą telewizję.
„Wheeler Dealers”, „Top Gear” czy „Fifth Gear” albo „Car is Born” z Markiem Evansem z końca lat 90. Najlepsze motoryzacyjne programy w historii telewizji nakręciliście Wy, Brytyjczycy. To z miłości do samochodów?
To może wynikać z naszego niecodziennego do nich podejścia. Rozmawialiśmy kiedyś o tym, jak to wyglądało tutaj, w Polsce, w latach komunistycznego reżimu, kiedy auto było czymś naprawdę wyjątkowym. Trudno było myśleć o ściganiu się, modyfikacjach czy jakiejkolwiek zabawie samochodem, skoro byłeś szczęściarzem, że w ogóle jakiś miałeś. U nas było inaczej. Auta były łatwiej dostępne, wolny rynek mamy od zawsze. Ale w odróżnieniu od Stanów Zjednoczonych, gdzie samochód ma czysto użytkową formę i gdzie już w latach 50. prawie każdy miał auto, albo i dwa, my ciężko musieliśmy na nie pracować. Więc jesteśmy trochę pośrodku, ale na pewno potrafimy się cieszyć i samochodami, i motoryzacją. Takie programy jak „Wheeler Dealers” pokazują tę najczystszą pasję, którą widać też w „Top Gear”.
Wiesz coś o nowym „Top Gear”? A może pracujesz już z nowymi prowadzącymi, Chrisem Evansem i Mattem LeBlankiem?
Odezwali się do mnie kilka miesięcy temu. Niestety pisałem wtedy książkę, musiałem odmówić.
I co im powiedziałeś, że kończysz książkę, a potem jedziesz do Stanów pracować ze starą ekipą?
Nowy „Top Gear” pracuje w naszym starym biurze, tyle że je doczyścili, mają to samo studio. Część mnie czuła, że to by było nie w porządku, dziwne, jak powrót do starej szkoły albo do domu, w którym dorastałeś, ale który nie jest już twoim domem. Zresztą w pewnym punkcie życia trzeba coś zmienić. I postanowiłem, że nie będę częścią ani jednego, ani drugiego programu. Będę siedział w domu przed telewizorem, oglądał i oceniał. Nie mogę się doczekać nowego „Top Gear”, znam ludzi, którzy pracują przy tym programie, to zawodowcy. Chris Evans to świetny gość, to będzie niezła frajda zobaczyć, co uda im się stworzyć.
A co ze starymi przyjaciółmi, będziesz pracował z Jeremym, Jamesem i Richardem?
Obiecałem sobie, że nie, bo chciałbym popracować nad czymś innym.
Ale?
Ale cały czas do mnie dzwonią. I wiem, że mają sporo frajdy z tego, co obecnie robią. Proszą, żebym się zaangażował. To bardzo miłe z ich strony. Zobaczymy. Coraz trudniej odmawiać, zwłaszcza gdy wiesz, że starzy kumple bawią się bez ciebie.
Jacek Balkan