Warsztat dziennikarza dociekliwego
Piotr Pytlakowski (fot. Piotr Król/Press)
Każdy z nas jest po trosze dziennikarzem śledczym, chociaż ja wolę określenie: dziennikarstwo dociekliwe.
Szanowna Redakcjo!
Z nieznanych powodów zwróciłaś się do mnie, bym napisał o swoim warsztacie dziennikarskim. Chcesz wiedzieć, kim jestem w tej profesji, po co to robię i jakich używam w pracy narzędzi. Zasypałaś mnie gradem pytań – abym miał łatwiej. No to muszę przyznać, że ułatwienie okazało się utrudnieniem, bo nie mam pojęcia, jak odpowiedzieć na większość kwestii, a już szczególnie na pytanie, które stawiasz na wstępie: jakim dziennikarzem jestem?
Skoro nie chcę uchodzić za dziennikarza śledczego, to kim jestem? Może dziennikarzem kryminalnym? Jest takie dziennikarstwo? Po co ono komu? Ma jakieś przesłanie? I przekonujesz, że panuje taki oto pogląd na moją robotę, iż wystarczy mieć znajomych w policji i prokuraturze, a newsy same przychodzą. Wydaje ci się, że łażę po komendach, gdzie ulokowana jest, jak piszesz, potężna siatka moich znajomych i dostaję tematy. Mam wrażenie, że cytowany pogląd to nie powszechna opinia, ale wyłącznie twoja, Szanowna Branżowa Redakcjo.
Wyjaśniam. Nie jestem dziennikarzem śledczym ani kryminalnym, cokolwiek by to nie znaczyło. Nie jestem dziennikarzem sportowym ani recenzentem literackim; nie jestem też publicystą politycznym ani reporterem społecznym. Co prawda zostałem nagrodzony Polskim Pulitzerem w kategorii Dziennikarstwo śledcze (pierwsza nazwa nagród Grand Press – przyp. red.), pisuję teksty na tematy kryminalne, zdarza mi się pisać też o sporcie i komentować sprawy polityczne. A kiedy jeździłem do oblężonego Sarajewa, pisałem stamtąd reportaże wojenne. I co z tego wynika?
Dopókiś ciekawy
Dziennikarstwo to nie jest etykietka raz na zawsze przyklejona do człowieka. Niezmiennie śmieszą mnie ogłaszane przez niektórych kolegów deklaracje, że są dziennikarzami śledczymi, korespondentami wojennymi albo reporterami literackimi (nie zmyślam, spotkałem się też z taką autoreklamą). To jasne, że każdy potrzebuje dowartościowania, ale namawiam do umiaru w kreowaniu siebie samego. Dziennikarz bez etykietki nie jest ani lepszy, ani gorszy od innych. Sprawy trzeba stawiać uczciwie. Ta praca polega na informowaniu. Zdobyciu jakiejś, najlepiej ekskluzywnej, wiadomości i przekazaniu jej w miarę możliwości w atrakcyjnej formie czytelnikowi, słuchaczowi lub telewidzowi. W tym sensie każdy z nas jest po trosze dziennikarzem śledczym, chociaż ja wolę określenie: dziennikarstwo dociekliwe.
Nie mam armii znajomych (czytaj: informatorów) na komendach policji i w prokuraturach. Bywam tam rzadko, podobnie jak na konferencjach prasowych. Dla dziennikarza pracującego w tygodniku konferencje to przeważnie strata czasu i daremny trud, bo wiedza, którą tam uzyska, zostanie wcześniej skonsumowana przez gazety codzienne i media elektroniczne. Nawet jeżeli sam zada jakieś pytania o interesujące go kwestie, odpowiedzi zasilą gazetowe newsy.
Pytasz, czy pracując tyle lat, oceniam, że teraz jest trudniej wygrzebać jakiś fajny temat. Nie ma żadnej różnicy kiedyś czy teraz. Różnica tkwi w człowieku. Jako początkujący reporter byłem na spotkaniu ze Stefanem Kozickim, świetnym reportażystą, niesłusznie dzisiaj nieco zapomnianym. Był dokładnie w tym wieku, w jakim ja jestem dzisiaj. Opowiadał o rutynie, której poczucie zabija przyjemność czerpaną z dziennikarstwa. „Szósta rano, dzwoni budzik, muszę wstać, pędzić na dworzec i jechać do Szczecina” – mówił. „Pada deszcz, jest szaro i panuje ziąb. Cholernie mi się nie chce jechać do tego Szczecina, aby spotkać się z facetem (dzisiaj byśmy powiedzieli: informatorem), który coś mi opowie, a ja z góry wiem co, słowo w słowo. Ale mimo to jadę, bo wciąż jestem ciekawy innego człowieka”.
No więc ja też mimo wszystko jadę, chociaż z góry mniej więcej wiem, co usłyszę. Dziennikarstwo to taki fach, który należy wykonywać do momentu, kiedy człowiek jest nadal ciekawy, co mu rozmówca opowie, choćby było to z góry wiadome. Tracisz ciekawość – zmień zawód, tu już nic po tobie.
Wiedzieć, jacy oni są
Od lat penetruję środowiska przestępcze, co nie znaczy, że uważam się za dziennikarza kryminalnego. Możecie mi wierzyć: rozpoznając i opisując ten podziemny świat, trudno wpaść w rutynę i stracić ciekawość. Lecz pytany, jakich używam szczególnych narzędzi dziennikarskich i osobliwego warsztatu w tej robocie, odpowiadam: długopisu, notatnika i dyktafonu. Z warsztatem jest trochę więcej komplikacji. Warsztatem każdego z dziennikarzy jest jego osobiste doświadczenie. Trzeba trochę lat pracy i spojrzenia z głębszej perspektywy, by uniknąć pewnych niebezpieczeństw, na które narażony jest każdy dziennikarz zajmujący się podobną tematyką.
Pierwsza rafa to widzenie czarno-białe. Albo dobro, albo zło – nic pośredniego. Tak nie ma, świat jest bardziej skomplikowany. Gangsterzy, z którymi rozmawiam i których opisuję w moim tygodniku i w książkach, to nie potwory w ludzkiej skórze, choć i takich można spotkać, ale często zagubieni ludzie, którzy poszli niewłaściwą drogą. Nie należy im współczuć, ale warto próbować zrozumieć. Kiedy zapytano mnie, dlaczego z nimi rozmawiam, odpowiedziałem, że dlatego, iż chcę wiedzieć, jacy są i dlaczego dokonali takich, a nie innych życiowych wyborów. Z tego samego powodu rozmawiałem z seryjnym zabójcą na tle seksualnym Mariuszem Trynkiewiczem, który zamordował czterech chłopców. Przyznam się, że rozmawiając z nim, z trudem hamowałem złe emocje. Wcześniej spędziłem kilka dni w Piotrkowie Trybunalskim, rozmawiając z rodzicami jego ofiar. Im więcej czułem dla nich empatii, tym mocniej nienawidziłem Trynkiewicza. Do dzisiaj to się nie zmieniło.
Trynkiewicz to jedyny bohater moich reporterskich dociekań, do którego żywię tyle negatywnych uczuć. Dziennikarz nie powinien angażować własnych emocji, bo zatraca obiektywizm, ale w tym jedynym przypadku nie potrafiłem i nadal nie potrafię wyzwolić się z tak subiektywnego zaangażowania. Czasem to się zdarza. Przyznam, że moi gangsterscy rozmówcy to przy tym zabójcy z Piotrkowa całkiem sympatyczne postacie. Mają wiele wad, ale i pewne zalety.
Znów z pewną przyganą pytasz mnie, Branżowa Redakcjo: „Nie miałeś problemu, że po prostu promujesz takiego Masę?”. Rozmowy z Masą nie miały nic wspólnego z jego promocją. To był czas, gdy niewielu dziennikarzy miało z nim kontakt. Przekazywał ekskluzywne informacje, które trudno było zweryfikować. Kilkoro dziennikarzy przegrało potem procesy wytoczone przez osoby pomówione przez Masę. Ja sam ledwo uniknąłem procesu z byłym komendantem głównym policji, o którym Masa twierdził, że stał u niego w dyskotece w Bytomiu na bramce. Zrozumiałem wtedy, że chociaż dla prokuratury Masa był cennym nabytkiem jako świadek koronny, zdarza mu się mijać z prawdą. Od tej pory starałem się trzymać od gościa z daleka. À propos promocji tego człowieka: właśnie trafia do księgarń moja książka „Mój agent Masa”, w której ujawniam rzeczy bardzo dla niego niewygodne. O szczegółach tutaj nie będę się rozwodził, ale zaręczam, że treść tej książki to przeciwieństwo zarzucanej mi promocji gangstera.
Informatorów uspokajam
Gangsterami zacząłem się zajmować w połowie lat 90., pracując w „Życiu Warszawy”. Akurat trwała w stolicy wojna gangów, były ofiary i lała się krew. Stworzyliśmy w redakcji grupę antymafijną z Anką Kacperską, Pawłem Ludwickim i Bogną Świątkowską (później naczelną „Machiny”). Na szefa tego minizespołu wskazał mnie ówczesny sekretarz redakcji Bronek Wildstein. Wchodziliśmy w świat nieznany, ale stawaliśmy dzielnie, zwłaszcza obie dziewczyny, Anka i Bogna. Któregoś dnia do redakcji wkroczyło trzech facetów w dresach. Akurat piłem kawę z Wildsteinem, kiedy jeden z nich oświadczył, że szukają niejakiego Pytlakowskiego, który w artykułach nazywa Dziada bossem Wołomina. Rozpoznałem w tym gościu w dresach Dziada we własnej osobie i przyznam szczerze, nie miałem wielkiej ochoty na ujawnienie się, ale Bronek, osoba już wówczas bardzo pryncypialna, spojrzał na mnie wymownie. Co było robić, przedstawiłem się Dziadowi.
Ten, początkowo łypiący groźnie spode łba, nagle się rozchmurzył i całkiem przyjaźnie poinformował, że ktoś mnie wprowadza w błąd, bo on nie jest żadnym wołomińskim bossem, ale po prostu obrońcą sąsiadów z Ząbek. Tak zawarłem znajomość z osławionym Dziadem. Byłem potem u niego w domu, przypominającym twierdzę warowną, bo akurat trwała wymiana ognia między Pruszkowem a Wołominem, i nie tylko ja uważałem Dziada za lidera gangu z prawej strony Wisły.
Później rozmawiałem z wieloma mafiosami z gangsterskiej czołówki. Z Warszawy, Pruszkowa, Wołomina, Wrocławia, Poznania, Krakowa czy z Gdańska. Niektórzy, tak jak Dziad, pierwsi nawiązywali kontakt, innych szukałem po więzieniach, gdzie odbywali wyroki. Po co rozmawiam z przestępcami? A jak inaczej stworzyć mapę polskich gangów, scharakteryzować bossów, jak opisać ten tajemny i groźny świat? Wyłącznie na podstawie policyjnych komunikatów i aktów oskarżenia się nie da, bo nie zajmowałem się prowadzeniem kroniki kryminalnej, tylko diagnozowałem niebezpieczne i hermetyczne środowisko polskiej mafii. Czynię to do dzisiaj, chociaż świat przestępczy w kształcie z lat 90. już nie istnieje. Oni się zmienili, zmieniło się otoczenie, ale przestępczość nadal ma się dobrze, chociaż gangi działają dzisiaj inaczej.
Zawsze pojawia się pytanie, czy coś mi groziło, kiedy nadepnąłem któremuś z mafiosów za mocno na odcisk? Nawet gdyby tak było, nie chwaliłbym się tym publicznie, bo po pierwsze, to żaden powód do chwały, a po drugie, po co prowokować los. Dziesięć lat temu wyniosłem się z Warszawy na wieś i żaden z moich gangsterskich informatorów ani żaden z wrogów nie wie, gdzie mieszkam. Czuję się bezpiecznie.
Bezpiecznie mogą się czuć także moi informatorzy, bo nigdy ich nie ujawnię, chyba że sami sobie tego życzą. Dziennikarz musi być całkowicie lojalny wobec osób, które obdarzają go zaufaniem – to chyba jasne dla każdego z nas. Zdarzają się sytuacje, kiedy wzywa mnie prokuratura i pyta o źródło informacji. To zwykle stały schemat: ja odpowiadam, że zgodnie z prawem prasowym nie ujawnię źródła, a prokurator odnotowuje to dla porządku i na tym przesłuchanie się kończy. Ale zdarzały się próby dociskania, a nawet straszenia zagrożeniem karnym z powodu ukrywania danych osoby, która mnie informowała. Korzystam więc tu z okazji i doradzam młodym dziennikarzom, by nigdy, przenigdy nie szli z prokuratorem na układy. Tajemnica dziennikarskiego informatora jest po prostu święta, podobnie jak zasada, że jeżeli rozmówca powierzy nam swoje wrażliwe dane, nie możemy ich nikomu zdradzić.
Kiedyś jedna z prokuratur w zachodniej Polsce oskarżyła pewnego policjanta, że zdradził mi tajemnicę służbową. Twierdzili, że w artykule, który napisałem, użyłem wiedzy pochodzącej z poufnego raportu, przekazanego mi właśnie przez tego funkcjonariusza. Wezwano mnie w charakterze świadka na sprawę sądową, którą prowadził pewien młody sędzia. Prokurator najpierw dopytywał o moje kontakty z oskarżonym policjantem, a potem przedstawił swój kluczowy dowód – nagranie rozmowy telefonicznej między mną a policjantem. Nie rozmawialiśmy o raporcie. Po prostu umawialiśmy się na spotkanie. Według prokuratora to była poważna poszlaka, że to policjant był moim informatorem. Młody sędzia okazał się, nazwijmy to wprost, mądrym człowiekiem. Odrzucił dowód z podsłuchu. Stwierdził, że prokuratura, podsłuchując rozmowę funkcjonariusza z dziennikarzem, naruszyła wolność mediów. Na koniec uniewinnił policjanta. Byłem tą postawą sędziego naprawdę zbudowany. On doskonale zrozumiał, że mój artykuł nie był napisany dla sensacji, tylko w interesie społecznym. Policjant nie ujawnił mi tego raportu, ale nawet gdyby tak było, nie narażałoby to na szwank interesów państwa polskiego.
Nie dla nagród
Na koniec, Szanowna Branżowa Redakcjo, pytasz żartobliwie, jaki jest ze mnie, czy z mojego dziennikarstwa, pożytek dla odbiorców. A jaki ma być? Oczywiście nie mam pojęcia. Dostałem kilka nagród dziennikarskich, chociaż nie ścigam się o nie, bo nie nagrodami oblicza się coś, co nazwałaś pożytkiem. Żaden z moich nagrodzonych czy nominowanych do nagród tekstów nie jest dla mnie powodem do jakiejś szczególnej chwały.
Opowiem ci starą historię, która zdarzyła mi się w pierwszej połowie lat 90. Jeżeli szukam w pamięci jakiegoś pożytku z mojego dziennikarstwa, przychodzi mi na myśl właśnie ta opowieść.
Jechałem wraz z innymi dziennikarzami w konwoju humanitarnym do oblężonego przez bośniackich Serbów Sarajewa. Traktowaliśmy to jako przygodę i taka panowała wśród nas atmosfera. W autobusie prasowym jechał trzymający się na uboczu starszy pan. Miał bodajże 75 lat i przedstawiono go nam jako zapasowego kierowcę. Szczerze mówiąc, od początku podróży intrygował mnie. Długo nie mogłem sprowokować go do wyjawienia tajemnicy, po co pcha się w tak niebezpieczny rejon. W końcu lody pękły i pan Gustaw, bo tak miał na imię, opowiedział, że jedzie szukać swojej siostry Karoliny. Przed laty wyszła za mąż za Omera, Bośniaka. Mieszkali w domku w dzielnicy willowej na wzgórzu nieopodal Stadionu Olimpijskiego. To miejsce było nieustannie ostrzeliwane przez Serbów. Od początku wojny w Bośni Karolina i Omer nie dali znaku życia. Dlatego Gustaw, emerytowany wojskowy, ruszył na wojnę, aby sprawdzić, czy jego siostra i szwagier żyją.
Od tej pory już nieustannie towarzyszyłem Gustawowi. Zafascynowała mnie jego opowieść i chciałem na własne oczy zobaczyć, jak odszukuje siostrę. Po dotarciu do Sarajewa wynajęliśmy jakiś samochód i leżąc na podłodze, bo tak nam nakazał kierowca, by nie paść ofiarą snajpera, pojechaliśmy pod właściwy adres. Karolinę i Omera znaleźliśmy w garażu. Od kilku miesięcy mieszkali w nim jak w prowizorycznym schronie, kryjąc się przed bombardowaniem. Sypiali w samochodzie marki Yugo, głodowali, a Omer ciężko chorował. Niesamowita była scena powitania Gustawa z siostrą i szwagrem. Nie mogli uwierzyć, że Gucio, jak go nazywała Karolina, przyjechał na wojnę, by ich odbić.
Błagali nas, abyśmy zabrali ich z naszym konwojem, lecz to nie było możliwe. Serbowie w licznych punktach kontrolnych dokładnie sprawdzali każdy pojazd; gdyby znaleźli osoby niewpisane w dokumenty, mogłoby dojść do tragedii. Karolina płakała zrozpaczona, a ja pod wpływem emocji złożyłem przyrzeczenie, że nie spocznę, aż wyciągnę ich z oblężonego miasta. Problem polegał na tym, że Karolina od lat nie miała już polskiego paszportu, była obywatelką Jugosławii.
Po powrocie do Warszawy ruszyliśmy z Gustawem do wszystkich możliwych urzędów, by kogoś zainteresować dramatem Polki i jej bośniackiego męża. Najpierw odbijaliśmy się od ściany obojętności, ale w końcu przyjął nas dyrektor departamentu spraw obywatelskich resortu spraw wewnętrznych. Obiecał pomoc. Podobnie jak ówczesny rzecznik MSZ Grzegorz Dziemidowicz. Dołączali kolejni. Karolinie wyrobiono zaocznie polski paszport. Do Sarajewa przewiózł go polski konsul z Zagrzebia. Pojechał w przebraniu, bo nie miał uprawnień, by przekroczyć granicę kontrolowaną przez Serbów. Po miesiącu Karolina była już w Warszawie, a niebawem ściągnięto także, na zasadzie łączenia rodzin, Omera. Burmistrz Żoliborza przekazał im klucze do przytulnej kawalerki w czynszowej kamienicy, a Ikea ufundowała wyposażenie do tego mieszkania.
To niesamowite, jak łatwo udało się stworzyć łańcuch dobrej woli złożony ze wspaniałych osób, pełnych serca dla bliźnich. Tę historię opisałem w 1993 roku w „Gazecie Wyborczej”. I do dzisiaj uważam, że to mój największy dziennikarski sukces.
Jeżeli, Szanowna Redakcjo, pytasz o pożytki z mojego dziennikarstwa, to właśnie jest odpowiedź.
Piotr Pytlakowski
Dziennikarz „Polityki” od 1997 roku, autor i współautor 12 książek, licznych reportaży telewizyjnych i filmów dokumentalnych. Jako reporter pracował w „Nowej Wsi”, „Przeglądzie Tygodniowym”, „Spotkaniach”, „Gazecie Wyborczej”, „Życiu Warszawy” i „Życiu”. Współautor scenariusza serialu „Odwróceni” i cyklu telewizyjnego „Alfabet mafii”. Zanim został dziennikarzem, pracował m.in. jako sanitariusz w szpitalu, maszynista sceny w Teatrze Wielkim, konduktor w wagonach sypialnych i instruktor kulturalno-oświatowy w domu kultury
(07.05.2016)