Temat: prasa

Dział: SYLWETKI

Dodano: Maj 02, 2016

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Człowiek z trotylu, czyli jak Tomasz Wróblewski nie wyleciał z mediów

Tomasz Wróblewski (fot. Beata Jarzębska/PMPG Polskie Media)

Człowiek z trotylu, czyli jak Tomasz Wróblewski nie wyleciał z mediów

Wyglądał na człowieka, któremu świat zawalił się na głowę. Mówił spokojnie, ale nieco drżącym głosem. Przez 20 minut tłumaczył, dlaczego jako redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” dopuścił do druku tekst o tym, że we wraku prezydenckiego tupolewa znaleziono ślady trotylu. Sam przygotował to nagranie wideo – oglądało się je jak dziennikarskie pożegnanie Tomasza Wróblewskiego.

Nie miał złudzeń: „Dwadzieścia sześć lat mojej pracy zawodowej rozsypało się”.

Wysadził je w powietrze opublikowany w październiku 2012 roku na czołówce „Rzeczpospolitej” tekst Cezarego Gmyza, który miał być dowodem, że pod Smoleńskiem nie doszło do katastrofy, lecz do zamachu na polską delegację. Prokuratura szybko zdementowała rewelacje o trotylu. Pracę stracili Gmyz, szef działu krajowego Mariusz Staniszewski, wicenaczelny Bartosz Marczuk no i Tomasz Wróblewski.

Oglądający jego wideo na YouTube też nie mieli złudzeń: to koniec Wróblewskiego. Jego tłumaczenia o tym, jak weryfikowano informacje, nie przekonywały. Jego skargi na wydawcę, który go zwolnił, nie wzbudzały żalu. Jego obrona, że inni też się mylili, a nie ponieśli tak surowych konsekwencji, brzmiała żałośnie. Wielu było przekonanych, że Wróblewski – były amerykański korespondent RMF FM, wicenaczelny „Życia”, wicenaczelny „Wprost”, twórca „Newsweek Polska”, wiceprezes Polskapresse, naczelny „Dziennika Gazety Prawnej” – po takiej wpadce w „Rzeczpospolitej” do głównych mediów długo nie wróci.

Zniknął z salonów. Przestał gościć w mediach.

Wśród niepokornych

W styczniu 2013 roku na rynku pojawia się nowy prawicowy „Tygodnik do Rzeczy”. Założył go zwolniony z Presspubliki (niedługo po Wróblewskim) Paweł Lisicki, z którym odeszli też m.in. Piotr Semka, Bronisław Wildstein, Rafał Ziemkiewicz, Łukasz Warzecha. Powstał z finansową pomocą Michała M. Lisieckiego, którego Platforma Mediowa Point Group (wydająca „Wprost”) objęła część udziałów w wydawnictwie Orle Pióro.

Na okładce pierwszego numeru twarze Semki, Lisickiego, Wildsteina, Ziemkiewicza i Waldemara Łysiaka oraz hasło: „Wracamy. Niepokorni dziennikarze nie dali się skreślić”.

Wśród niepokornych autorów pisma – Tomasz Wróblewski.

Paweł Lisicki już nie pamięta, czy to Wróblewski zwrócił się z prośbą o miejsce na łamach, czy zaproponowała mu to redakcja. – Gdy pojawiła się możliwość, że będzie do nas pisał, pomyśleliśmy, że warto mieć u siebie takiego publicystę – wspomina Lisicki. Choć wcześniej sam krytykował tłumaczenia Wróblewskiego w sprawie tekstu o trotylu, nie miał dylematu, czy wpuścić go na łamy. – Czym innym jest ocena tego, jak ten tekst powstawał, a czym innym ocena Tomasza Wróblewskiego jako publicysty. Uważam, że jest świetnym publicystą – tłumaczy Lisicki.

Były naczelny „Rz” wówczas jeszcze był na łamach pisma jakby z innej bajki. Tematyka jego tekstów była odległa od okładkowych tematów „Tygodnika do Rzeczy”. Gdy tygodnik próbował udowadniać, że main-streamowi dziennikarze to „salonowe dzieci”, które „utrudniały ustalanie prawdy o katastrofie Tu-154M”, Wróblewski starał się robić to, z czego był znany wcześniej – bronić wolnego rynku. Kiedy rząd Platformy Obywatelskiej zaproponował obniżenie ceny podręczników szkolnych, Wróblewski drwił: „Tak jak tańsze w PRL miały być żywność, ubrania i życie. I były tańsze. Tak tanie, że nawet socjalistycznym robotnikom nie chciało się ich produkować”.

– Jednak Tomasz Wróblewski zaczął się pojawiać na eventach organizowanych przez wydawnictwo Lisieckiego. Wsiąkał w to towarzystwo – opowiada była dziennikarka „Wprost”.

Na swoim

Z tekstów w tygodniku raczej się nie utrzymywał. – On przywykł do życia na wysokiej stopie. Świętowanie rocznicy ślubu w Birmie sporo kosztuje – mówi dziennikarz, którzy pracował z Wróblewskim już w czasach „Newsweeka” i dobrze go zna.

Wraz z Mariuszem Staniszewskim, wtedy sekretarzem redakcji „Tygodnika do Rzeczy”, i Piotrem Aleksandrowiczem, byłym naczelnym „Rz”, wymyślili, że będą wyszukiwali w innych serwisach interesujące treści i umieszczali je na swojej witrynie Tocowazne.pl.

„W »To co ważne« wybieramy nie tylko te informacje z prasy codziennej, nie tylko to, co znalazło się w magazynach, tygodnikach, miesięcznikach, ale też sięgamy po trudniej dostępne treści. Do agencji informacyjnych, sięgamy do portali partii politycznych, sięgamy do think tanków, sięgamy do blogów i do tego wszystkiego, co jest naprawdę wartościowe, a gdzieś nam się schowało w kraju i za granicą. My też naprawdę byliśmy umęczeni taką powierzchownością, trywialnością przekazu w Internecie: wszystkiego po malutku, tylko ktoś cały czas chciał wyrwać z nas to jeszcze jedno kliknięcie” – reklamował na YouTube swój serwis Tomasz Wróblewski.

Problem polegał na tym, że twórcy Tocowazne.pl sięgali po cudze treści tak, by nawet jednym klikiem nie podzielić się z autorami tych materiałów. Zaczerpnięte z innych serwisów teksty otwierały się w specjalnych ramkach, dzięki którym odwiedziny internautów były liczone tylko na stronie Tocowazne.pl. Serwis rozwijał się słabo, treści było w nim mało. W marcu 2014 roku zamarł.

Znowu naczelny

Za to Tomasz Wróblewski odżył. Wrócił do mediów w roli komentatora, przedstawiany jako redaktor naczelny serwisu Tocowazne.pl. Zapraszano go m.in. do porannych audycji w Tok FM. – W „Rzeczpospolitej” popełnił błąd, który świadczył o braku profesjonalizmu. Ale taki błąd nie oznacza, że ten, kto go popełnił, nie może być komentatorem – uważa Dominika Wielowieyska, która zapraszała byłego naczelnego „Rz” do swojej audycji w Tok FM.

W marcu 2014 roku Wróblewski dostał już własny program „Zapach pieniądza” w Superstacji. – Wcześniej do nas też przychodził jako komentator. Kiedyś zaproponował program ekonomiczny. No i spróbowaliśmy – opowiada Adam Stefanik, prezes i p.o. dyrektor programowy Superstacji. Pytany, czy wpadka Wróblewskiego z tekstem o trotylu go nie zastanawiała, odpowiada: – Nie uważałem, żeby nas ta sprawa dotyczyła. Wydawca „Rzeczpospolitej” był w tej sprawie o wszystkim poinformowany, dlatego to on ponosi odpowiedzialność za to, co się wtedy stało.

Program Wróblewskiego nie zainteresował widzów Superstacji i po około roku zniknął z anteny.

Lecz już we wrześniu 2014 roku Wróblewski został współprowadzącym programu „Ekonomia raport” w TV Republika.

Także w 2014 roku Wróblewski pisał felietony do „Forbesa”, w którym kiedyś był wydawcą. Czyja to była inicjatywa? – Zapewne moja – odpowiada Kazimierz Krupa, wtedy naczelny „Forbesa” (dziś naczelny magazynu „Manager”). – Nie miałem z tym problemu mimo tego, co się stało w „Rzeczpospolitej” – przyznaje.

Tekst Wróblewskiego pojawił się też w nieistniejącym już dwutygodniku „Dobry Znak” wydawanym przez SKOK Wołomin. Było to wtedy, gdy nie udawało się już ukryć, że powiązane z politykami PiS SKOK-i mają problemy i by zapewnić wypłaty depozytów ich klientów, trzeba będzie uruchomić Bankowy Fundusz Gwarancyjny. Tomasz Wróblewski – znany dotychczas z propagowania gospodarczego liberalizmu – już po aresztowaniu dwóch członków zarządu i szefa rady nadzorczej SKOK Wołomin pisał wtedy o „nagonce na SKOK-i”.

Z kolegami poza mediami

Gościna – owszem, ale kierowniczych stanowisk w mediach nikt mu nie proponował. Zaczął więc szukać dla siebie miejsca poza mediami. Już w październiku 2013 roku zajął się kontaktami z mediami w Warsaw Enterprise Institute (WEI) – think tanku Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. Pół roku później został wiceprezesem WEI, którym jest do dzisiaj. Jak Wróblewski trafił do WEI? – Bo to nasz kolega – odpowiada krótko Robert Gwiazdowski, prezes WEI.

– Chyba sam nie wierzył, że uda mu się wrócić do mediów na stałe, więc WEI to był pomysł na to, co będzie robił poza mediami – ocenia Michał Kobosko, były naczelny m.in. „Newsweeka” i „Wprost”, a obecnie szef polskiego oddziału think tanku Atlantic Council.

W WEI Tomasz Wróblewski zajmuje się gospodarką. Ale patrzy już na nią jakby z innej strony. W serwisie internetowym WEI w październiku 2014 roku wziął się np. za temat SKOK-ów. W tekście „Krótkie loty Wielkiego Regulatora” pisał, że „nagonka trwa”, bo upolityczniona przez poprzedni rząd PO Komisja Nadzoru Finansowego próbuje niszczyć świetnie działające SKOK-i.

Taka postawa procentuje – Wróblewski znalazł zajęcie w Instytucie Sobieskiego nazywanym zapleczem intelektualnym PiS. Instytut od lat pomaga tej partii w przygotowywaniu programów i strategii. 26 marca 2014 roku Tomasz Wróblewski prowadził zorganizowaną przez Instytut Sobieskiego dyskusję pt. „Cztery lata rządów Viktora Orbána – jakie wnioski?”. Przedstawiano go tam jako redaktora naczelnego Tocowazne.pl.

Powrót do mainstreamu

A jednak wrócił. I to od razu na stanowisko redaktora naczelnego.

Gdy najpierw w wyniku afery taśmowej, a potem po publikacji serii tekstów o Kamilu Durczoku, który jakoby molestował podwładne w redakcji „Faktów” TVN, od „Wprost” odwracają się reklamodawcy, wydawca postanawia wymienić redaktora naczelnego. Zwalnia Sylwestra Latkowskiego i pod koniec marca 2015 roku rynek dowiaduje się, że nowym naczelnym „Wprost” będzie Tomasz Wróblewski.

Dla wielu to było zaskoczeniem, ale ci, którzy znają PMPG Polskie Media od środka, mniej się dziwili – wiedzieli, że prezes Michał M. Lisiecki potrzebuje kogoś z kontaktami wśród przedsiębiorców, które pomogą w zdobywaniu pieniędzy. – Wydawca „Wprost” szukał naczelnego, który uspokoi pismo i reklamodawców. Tomek był do wzięcia i miał kontakty – zauważa Michał Kobosko z Atlantic Council.

– Pierwsze spotkanie nowego naczelnego z zespołem było bardzo kurtuazyjne. Mówił, że przyszedł robić pismo oparte na wartościach i zasadach. Zapewniał, że nie będzie zwalniał ludzi – opowiada dziennikarka, która była wtedy we „Wprost”. Nowy naczelny wkrótce dobrał sobie zastępców. Ludzi, z którymi pracował wcześniej i z którymi wyleciał z „Rz”. Najpierw wicenaczelnym został więc Bartosz Marczuk (dziś jest wiceministrem). Zastępcą naczelnego jest też Mariusz Staniszewski.

Część zespołu tygodnika, w tym doświadczeni dziennikarze tacy jak Michał Majewski, Cezary Łazarewicz, Agnieszka Burzyńska nie zaufali Wróblewskiemu i od razu się zwolnili – zaczęli z Sylwestrem Latkowskim przygotowywać serwis Kulisy24.com.

Zwolnień nie było, ale propozycje nie do odrzucenia – owszem. – Poinformowano mnie, że będę miała obniżoną pensję. Nie zgodziłam się. Nie zapytałam nawet, o ile chcą mi ją obniżać. Potem się dowiedziałam, że to miało być 70 procent – opowiada Magdalena Rigamonti.

Młodsi dziennikarze patrzyli jednak na nowego naczelnego z nadzieją. Przecież słyszeli, jak to w czasach „Newsweeka” dla Wróblewskiego liczyła się przede wszystkim jakość tekstów i sukces gazety; jak to pracowało się tam po nocach, ale ludzie widzieli, że są tego efekty. – Przychodził do nas słynny Tomasz Wróblewski, który uruchomił w Polsce i poprowadził do sukcesu „Newsweek”. Więc trochę się rozczarowaliśmy, gdy Wróblewski prawie od razu po tym, jak został naczelnym, poszedł na miesięczny urlop. Redagowanie tekstów scedował na zastępców – opowiada była dziennikarka „Wprost”.

Konflikt interesów

Dziennikarze znający sytuację we „Wprost” pod rządami Wróblewskiego opowiadają, że niektóre teksty nadal są przez niego dokładnie czytane i gruntownie redagowane – jednak nie o ich jakość chodzi. – Z tekstu kolegi, który miał osiem tysięcy znaków ze spacjami, po zredagowaniu go przez naczelnego został tysiąc znaków, który nie był zmieniony. Stało się tak nie dlatego, że tekst był zły, tylko nie odpowiadał linii gazety. Najgorsze, że po zredagowaniu nie dostajemy potem swoich tekstów do przeczytania – opowiada jeden z dziennikarzy. Z relacji tych, którzy do niedawna pracowali we „Wprost”, wynika też, że nie przechodzą teksty niewygodne dla niektórych spółek skarbu państwa, na reklamy których liczy wydawca. Dziennikarze zajmujący się takimi newralgicznymi tematami niekiedy są nawet proszeni o przesyłanie prawniczce wydawnictwa do sprawdzenia pytań, jakie zamierzają zadać danej firmie. – Natomiast w przypadku tekstów uderzających w krytyków PiS panuje niezwykły pośpiech. Wtedy nie pomagają uwagi, że może lepiej byłoby tekst przełożyć, bo autor jeszcze nie wszystko sprawdził – opowiada osoba zorientowana w realiach redakcji.

Ten sam Wróblewski, który poprzez „Newsweeka” wprowadzał standardy amerykańskiego dziennikarstwa, teraz – będąc naczelnym „Wprost” – wciąż jest wiceprezesem WEI. Ten konflikt interesów ujawnił się już np. przy okazji tekstu Anny Gielewskiej „SKOK bez przeszkód”, opublikowanego jeszcze za czasów Latkowskiego. Ujawniła ona, że przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego wysłał list do najważniejszych osób w państwie z informacją, iż współzałożyciel SKOK senator Grzegorz Bierecki wyprowadził kilkadziesiąt milionów złotych do spółki, której był właścicielem i prezesem. Według szefa KNF pieniądze nie powinny trafić do prywatnej spółki, ale zasilić SKOK. Po publikacji tekstu wymienieni w nim Adam Jedliński i bracia Biereccy zażądali od „Wprost” przeprosin i wpłaty 300 tys. zł na Caritas Polska.

W październiku ub.r., już za czasów Wróblewskiego, „Wprost” przeprosiny opublikował – bez wiedzy autorki tekstu i byłego naczelnego. Choć Wróblewski – jako wiceprezes WEI – dobrze znał raport przygotowany dla SKOK właśnie przez WEI we wrześniu ub.r. pt. „Biała Księga SKOK”. Raport ten stawia tezę, że upolityczniona KNF szkodzi SKOK-om, które są w niezłej kondycji finansowej.

Ile SKOK zapłacił WEI za ten raport? – 45 tysięcy złotych – nie kryje Robert Gwiazdowski, prezes WEI.

– Jeżeli redaktor naczelny zasiada w zarządzie takiego instytutu jak Warsaw Enterprise Institute, może to rodzić konflikt interesów – stwierdza Bianka Mikołajewska z „Gazety Wyborczej”, która od lat pisała o SKOK-ach. Opublikowane przez „Wprost” przeprosiny odebrała osobiście. – „Wprost” przeprosił za opisanie sprawy, o której pisałam w 2011 roku w „Polityce”. SKOK-i nie przysłały wówczas żadnego sprostowania, nie wytoczyły – wyjątkowo – żadnej sprawy sądowej. Przeprosiny „Wprost” podważyły wiarygodność tamtego artykułu i wiarygodność wszystkich mediów ujawniających, co się dzieje w SKOK-ach – stwierdza Mikołajewska. – Prawicowe media sugerowały, że „Wprost” przeprosił za to, co inne media piszą o SKOK-ach od lat. Związany z kasami „Tygodnik Podlaski”, ukazujący się w okręgu wyborczym Grzegorza Biereckiego, ogłosił na jedynce, że „oszczercy przepraszają senatora Biereckiego”. A Jarosław Kaczyński mówił podczas spotkania wyborczego na Podlasiu, że Bierecki był oskarżany o różne sprawy, ale ci, którzy go oskarżali, musieli się wycofać – kończy rozgoryczona.

Zazgrzytało też z powodu zaangażowania Wróblewskiego w WEI w sierpniu ub.r., gdy „Wprost” napisał, że w przetargu na śmigłowce dla polskiego wojska były nieprawidłowości – wtedy Ministerstwo Obrony Narodowej zwróciło uwagę na powiązania Wróblewskiego z Andrzejem Talagą, rzecznikiem prasowym PZL Mielec. Talaga był zastępcą Wróblewskiego w „Rzeczpospolitej”; po utracie pracy tam w lutym 2014 roku szybko został... wiceprezesem WEI, a w czerwcu 2014 roku rzecznikiem PZL Mielec. Sprawę cywilną wytoczoną przez MON Wróblewskiemu i autorowi tekstu Cezaremu Bielakowskiemu sąd umorzył – po tym, jak nowa ekipa w ministerstwie po zmianie rządu wycofała pozew.

Redaktor niezłomny

Jeszcze przed wyborami parlamentarnymi na łamach „Wprost” kierowanego już przez Wróblewskiego można było zaobserwować pewną prawidłowość: im więcej w sondażach zdobywało PiS, tym więcej pojawiało się tekstów zgodnych z linią i wypowiedziami polityków tego ugrupowania. Kiedy w połowie ub.r. PiS zaczął grać kartą uchodźców i straszyć nimi wyborców, Tomasz Wróblewski w redakcyjnym wstępniaku wtórował: „Wszyscy ci, którzy z moralnych pobudek szeroko otwierają ramiona i publiczną kasę dla uchodźców, mają też moralny obowiązek powiedzieć nam, gdzie jest granica tego szaleństwa. Zamiast tego uciekają się do podłych argumentów i szantażu”. W innym wstępniaku uchodźców nazwie „hordami psychicznie zdeformowanych”.

Po wygranych przez PiS wyborach Wróblewski niezłomnie broni polityki nowego rządu. Gdy agencja S&P obniżyła rating Polski, wyraźnie zaznaczając, że zrobiła to z powodu osłabiania ważnych instytucji przez nowy polski rząd, naczelny „Wprost” używał we wstępniaku takich samych argumentów jak politycy PiS: nie było żadnych powodów ekonomicznych do obniżania nam ratingu. „Twarda, bezwzględna gra obliczona na złamanie polskiego rządu” – pisał.

Wróblewski pilnie odrabia lekcje z chwytów stosowanych przez braci Karnowskich – i np. w grudniu dał na okładce „Wprost” znienawidzonych przez PiS Tomasza Lisa i Ryszarda Petru z hasłem: „Za ile kupiła ich Platforma”. – Pomyślałem wtedy, że to skrzyżowanie desperacji z błaganiem nowej władzy o pieniądze ze spółek skarbu państwa – komentuje Tomasz Lis.

– Tekst okładkowy był o tym, kogo wspiera Narodowe Centrum Kultury. W żaden sposób nie pasował do tej okładki, która była po prostu głupia – stwierdza Dominika Wielowieyska z „GW”.

Sam tekst też był kuriozalny, z naciąganą tezą, pisany bez zrozumienia, jak działa NCK.

– Właściciel „Wprost” naprawdę liczy, że nowa władza pomoże mu finansowo, na przykład reklamami spółek skarbu państwa, a naczelny to rozumie i się dostosowuje – mówi dziennikarka, która pisała do tygodnika.

Jarosław, nie czytelnicy

Na czytelnikach Tomaszowi Wróblewskiemu chyba już mniej zależy. Od kiedy został naczelnym, nie zatrzymał spadku sprzedaży tygodnika (w grudniu ub.r. wyniosła 31,5 tys. egz., ZKDP) – ba! „Wprost” wyprzedziły już nawet „Tygodnik do Rzeczy” i „Gazeta Polska”.

– „Wprost” stał się nieciekawy – kwituje Dominika Wielowieyska.

Jak oceniają niektórzy autorzy „Wprost”, wpływ na to ma archaiczny sposób redagowania tekstów. – Jeżeli chodzi o politykę, naczelnego i jego zastępcę Mariusza Staniszewskiego najbardziej interesuje analizowanie programów wyborczych partii i ich realizowanie, a mniej polityka od środka. A gdy się wyśle tekst, ukazuje się on potem ubarwiony wyświechtanymi zwrotami, w stylu „na linii politycznej trwa stan napięcia”. Czytelnika się tym nie porwie – opowiada jeden z autorów „Wprost”.

– Tej gazety czytelnicy już nie chcą, ale może pisowska władza zapłaci za swój PR, a spółki skarbu państwa za PR prezesów? – komentuje Tomasz Lis z „Newsweek Polska”.

PR wśród nowej władzy robi sobie za to sam Wróblewski. Tak więc „Wprost” przyznał tytuł Człowieka Roku 2015 Jarosławowi Kaczyńskiemu. Po gali Tomasz Wróblewski poprowadził krótki panel dyskusyjny o tym, jak komunikować zmiany. Udział w nim wzięli Joanna Lichocka, posłanka PiS (Wróblewski zwracał się do niej: Joasiu), Paweł Lisicki z „Tygodnika do Rzeczy” i Ryszard Legutko, europoseł z PiS. Naczelny „Wprost” utyskiwał, że na Zachodzie większość mediów źle pisze o tym, co robi nowy polski rząd, a na zakończenie przekonywał, że warto być sobą.

Nie poznaję Tomka

– Tomek ma poglądy konserwatywne, ale nie aż tak, jak to wygląda teraz w jego gazecie. Widać, że realizuje jakiś zamysł wydawcy. Nie powinien tam iść pracować, bo Michał Lisiecki dorobił się w branży takiej opinii, że poważni ludzie nie idą do niego do pracy – mówi jeden z wydawców.

– Kiedy Tomasz Wróblewski został naczelnym „Wprost”, myślałem, że będzie zmieniał ten tygodnik w stronę magazynu z zacięciem gospodarczym. Tymczasem pismo stało się upolitycznione. Nie bardzo w tym poznaję Tomka – przyznaje Kazimierz Krupa.

Ten nowy Tomasz Wróblewski, który powstał jak feniks z popiołów wysadzonego trotylem naczelnego „Rz”, jest dziś trudnym tematem nawet dla jego dobrych znajomych. Nie chcą rozmawiać o jego przemianie. – Z Tomkiem znamy się od dawna, lecz teraz musiałbym powiedzieć wiele niemiłych dla niego słów. Wolałbym tego uniknąć – wymiguje się od rozmowy znany publicysta.

Lecz niektórzy mniej się dziwią. Oceniają, że Wróblewski zawsze potrafił się odpowiednio ustawić. – Kiedyś mnie zapytał: ty naprawdę masz lewicowe poglądy? Jemu się w głowie nie mieści, że można mieć przekonania nieuwarunkowane koniunkturalnie. To, co teraz robi, nie jest niczym innym niż próbą utrzymania się na powierzchni – ocenia Roman Kurkiewicz z TVN 24.

„Wprost” jak trotyl

„Dwadzieścia sześć lat mojej pracy zawodowej rozsypało się” – mówił ponad trzy lata temu.

Dziś jest wśród nominowanych do Nagrody Kisiela. Wydawca „Wprost” zapewnia, że to czytelnicy go nominowali. Wraz z Wróblewskim nominowany jest też sam wydawca „Wprost”.

Jerzy Kisielewski, syn Stefana Kisielewskiego, jest zdziwiony, że osoby związane z redakcją w ogóle pretendują do tej nagrody. Zapewnia, że nie chodzi nawet o to, że powstał konflikt między kapitułą Nagrody Kisiela, która wybierała laureatów od 1990 roku, a „Wprost”, który przez lata patronował konkursowi. – Była po prostu zasada, że nie bierze się pod uwagę osób, które piszą we „Wprost” – mówi Jerzy Kisielewski.

Ale kto im zabroni. W kolejnym rozkwicie zawodowej kariery Tomasz Wróblewski pewnie nawet nie zauważa kuriozalności całej sytuacji. Chcieliśmy z nim o tym porozmawiać, ale się nie zgodził.

Wielki powrót? – We „Wprost” rozpoznaję rękę mojego byłego szefa z „Newsweeka” tylko w tym, że zmarginalizował dział Kultury, bo on nigdy nie miał serca do tej tematyki. Po tym, co teraz robi we „Wprost”, w przyszłości może mieć problem z powrotem do mediów niezwiązanych z PiS – ocenia Piotr Bratkowski, publicysta „Newsweeka”.

Z drugiej strony, jeśli wpadka z trotylem nie wysadziła Tomasza Wróblewskiego w zawodowy niebyt, to dziennikarska służba władzy pewnie także z czasem pójdzie w zapomnienie.

Kisiel pewnie by się uśmiał.

Mariusz Kowalczyk

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.