Nabrałem dystansu
- mówi Marek Kęskrawiec, który od połowy lutego będzie redaktorem naczelnym ”Dziennika Polskiego”
Przez dwa lata nie było Pana na rynku dziennikarskim. Dlaczego postanowił pan wrócić?
Zniknąłem, gdyż byłem zmęczony dziennikarstwem śledczym, tematami politycznymi i koniecznością niemal codziennego kontaktowania się z osobami, od których w normalnych warunkach trzymałbym się na kilometr. Obcowanie przez lata z ciemną stroną naszej rzeczywistości odbiło się na moich kontaktach z rodziną i przyjaciółmi. Już kilka miesięcy po odejściu z zawodu znajomi zaczęli mówić mi, że znowu się uśmiecham i że wreszcie się przed nimi na nowo otworzyłem. Teraz wracam, bo nabrałem większego dystansu do świata i potrafię na przykład świetnie sobie radzić bez codziennego wlepiania oczu w polityczne telenowele. Patrzę też – mam nadzieję – z większą dojrzałością na rzeczywistość i mam zamiar udowodnić to w "Dzienniku Polskim".
Sporą rolę w tym procesie odegrała praca nad książką o współczesnym Iranie. Widziałem ten kraj w przełomowym momencie zielonej rewolucji w 2009 roku. Na moich oczach strzelano do ludzi i ten obraz dość mocno zmienił moje postrzeganie świata. Z jednej strony, niezbyt optymistycznie widzę przyszłość gatunku homo sapiens, z drugiej zacząłem doceniać to, co mnie otacza w Polsce.
Wcześniej pracował pan w dużych warszawskich redakcjach. Nie będzie teraz Panu przeszkadzało, że pracuje w regionalnym dzienniku w Krakowie.
Wszystkich zawsze dziwi, gdy mówię, że tak naprawdę nigdy nie pracowałem w Warszawie. Od 1993 roku mieszkam w Krakowie. Dla moich pracodawców z mediów centralnych nigdy nie miało większego znaczenia, gdzie mieszkam. Ważny był poziom publikacji. A ja czułem się dobrze na wysuniętej placówce. Miałem wrażenie, że jestem bardziej niezależny.
Był Pan aktywnym dziennikarzem, stał się pan teoretykiem wykładającym na uczelni. Nie mógł pan znaleźć pracy w zawodzie?
Nie miałem problemów ze znalezieniem pracy. Z ”Newsweeka” odchodziłem na własną prośbę, rezygnując z bardzo wysokiej pensji, co niektórzy koledzy w środowisku uważali za objaw szaleństwa. A na Uniwersytecie Jagiellońskim nie jestem teoretykiem. Prowadziłem tam - i mam nadzieję, że będę mógł nadal to robić - zajęcia z dziennikarstwa śledczego i tzw. pracownię prasową. Warunkiem zaliczenia jest napisanie reportażu. Określiłbym swoją działkę jako wyjątkowo praktyczną.
Teraz będzie Pan redaktorem naczelnym, chociaż nigdy nie kierował Pan tytułem prasowym. Jak pan odpowiada na zarzut o braku doświadczenia?
Każdy kiedyś musi zacząć zbierać doświadczenie. Poza tym, moi pracodawcy widocznie uznali, że właśnie to, iż przez prawie 20 lat byłem aktywnym autorem jest moją mocną stroną. Wiem jak ten zawód wygląda od środka, jak się szuka dobrych tematów, mogących pociągnąć numer. Na UJ zajmuję się też analizą sposobu redagowania tekstów. Zbierałem doświadczenie zarówno w prasie lokalnej ("Nowości", "Czas Krakowski"), jak i w tygodnikach opinii ("Newsweek", "Tygodnik Powszechny"). Szefowałem też kilkudziesięcioosobowej redakcji reporterów w krakowskim TVN, tak więc mam pewne doświadczenie w kierowaniu sporymi zespołami.
Po odwołaniu Piotra Legutki, byłego naczelnego ”Dziennika Polskiego” pojawiły się komentarze, że pada ostatni prasowy bastion konserwatyzmu. Jak Pan ocenia obecny profil tej gazety?
To bardzo porządna, poważnie redagowana gazeta, co na poziomie lokalnym nie jest częste. Ma oczywiście swoje wady, jak każdy dziennik, ale o tym i o moich pomysłach będę rozmawiał najpierw z zespołem.
Podobają się Panu codzienne felietony Janusz Korwina-Mikke czy publikacje Marcina Wolskiego, Jana Pietrzaka i Stanisława Michalkiewicza?
Jest mi daleko do poglądów wymienionych panów. Komentarze pana Michalkiewicza na pewno znikną z "Dziennika Polskiego". Z innych autorów nie będę rezygnował, pojawią się jednak nowe twarze, które wyraźnie urozmaicą poglądy prezentowane w gazecie.
Rozmawiał Sebastian Kucharski
(26.01.2012)