Dział: PRASA

Dodano: Listopad 17, 2011

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Andrzej Poczobut - Kaskader

Andrzej Poczobut (fot. Andrei Liankevich)

Andrzej Poczobut wybrał dziennikarstwo, bo chciał się czuć wolny. I za tę wolność gotów jest siedzieć w więzieniu - pisze Mariusz Kowalczyk ("Press", październik 2011).

Na basenie w Grodnie Andrzej Poczobut przed wejściem do sauny prostuje się jak struna – pierś do przodu tak, by na siedzących w środku zrobić wrażenie swoją posturą. I bez tego budzi respekt: wysoki, waży ponad 100 kg. W progu sauny zawadiacko niemal krzyczy: „Zdorow, mużyki, kak dieła?” (Siema, chłopaki, jak leci?). Siedzący na ławce w saunie mężczyźni od razu robią Poczobutowi miejsce. Ten nonszalancko przechodzi kilka kroków i siada między nimi. – Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, co ja robię. Wydawało mi się, że wchodzę do nowej celi. A w więzieniu w takiej sytuacji musisz pokazać, że niczego się nie boisz, jesteś silny, pewny siebie, wyluzowany i ze wszystkiego zadowolony. Zdążyły się we mnie wykształcić takie odruchy więzienne – opowiada mi tę historię Andrzej Poczobut, korespondent „Gazety Wyborczej” na Białorusi. Jest początek sierpnia, siedzimy w knajpce na świeżym powietrzu przy ul. Sowieckiej w Grodnie. Raczymy się chłodnym kwasem chlebowym. Upłynął już ponad miesiąc od 5 lipca, kiedy Poczobut wyszedł z więzienia, w którym oskarżony o zniesławienie prezydenta Białorusi Aleksandra Łukaszenki czekał 91 dni na proces. Zbrodnia, którą miał popełnić, to pisanie w „Gazecie Wyborczej”, serwisie blogowym LiveJournal.com i serwisie Bielorusskij Partizan, że prezydent Białorusi to dyktator. Został za to skazany na trzy lata, z zawieszeniem na dwa. 
Andrzej Poczobut nie wygląda ani groźnie, ani na bohatera. Ubrany jest w koszulę z krótkim rękawem z wzorkami na piersiach, jasne spodnie i adidasy. Często głośno się śmieje, z lekką nadwagą sprawia wrażenie brata łaty. – W nim jest taka wschodnia miękkość, ciepło, co uzewnętrznia się w języku i zachowaniu – zauważył podczas rozmów z nim w Warszawie Jarosław Kurski, pierwszy zastępca redaktora naczelnego „GW”.
Ale w Poczobucie daje się też wyczuć stanowczość. Gdy mówię mu, że jeden z grodzieńskich Polaków skarżył mi się, że doprowadził do zwolnienia jego żony z jednej z wydawanych przez Związek Polaków na Białorusi gazet, twarz Poczobuta tężeje. Chwilę milczy i rzuca: – To nieprawda. 
Wyjmuje telefon i dzwoni do tego, kto postawił mu zarzut: – Co ty gadasz? Przecież sam wiesz, że ja ją właśnie broniłem. Wiesz co, jest mi przykro, strasznie przykro. 
Potem przystawia mi telefon do ucha. Słyszę, jak mężczyzna, który wczoraj prosił mnie, żebym w jego imieniu pytał Poczobuta o zwolnioną żonę, tłumaczy mu, że zaszło nieporozumienie.
Z Leninem w klapie
Andrzej Poczobut przyszedł na świat 38 lat temu w niewielkim miasteczku Brzostowica Wielka, w polskiej rodzinie, 10 km od granicy z Polską. 
Tak jak wszyscy uczniowie w Związku Radzieckim mały Andrzej był oktiabrionkiem, więc do klapy szkolnego mundurka wpinał znaczek z wizerunkiem Lenina, jako dziecka z kręconymi włoskami. Potem należał też do pionierów. Jednak to nie była rodzina, która popierała komunizm. W szkole w Brzostowicy, gdzie ojciec Andrzeja Stanisław uczył przysposobienia wojskowego, w 1980 roku ktoś na niego doniósł, że rozmawiał o polityce, o Katyniu, o 1939 roku. Nauczyciel stracił pracę. Stanisław Poczobut musiał szukać zatrudnienia w Grodnie. Wkrótce cała rodzina tam się przeniosła.
W 1988 roku Polacy z Grodzieńszczyzny zakładają Polskie Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe im. Adama Mickiewicza, które później zostanie przekształcone w Związek Polaków na Białorusi. Zapisują się do niego całe rodziny. Stanisław Poczobut przychodzi do Stowarzyszenia z 15-letnim synem. – Wcześniej na Białorusi władze nie pozwalały się organizować Polakom, nie było tu żadnych polskich szkół ani gazet – tłumaczy Andrzej.
Na Białorusi rozpoczęła się brutalna walka polityczna, ale odbywała się ona z zachowaniem podstawowych zasad demokracji. Łukaszenko był wtedy tylko jednym z parlamentarzystów. Prezydentem zostanie dopiero w 1994 roku. Poczobut musi wybrać kierunek studiów. Decyduje się na prawo na Grodzieńskim Uniwersytecie Państwowym. Chciał zostać adwokatem. – Ten zawód wcześniej coś znaczył. Gdy kończyłem studia, na Białorusi był już reżim Łukaszenki. Prawo, po zmianie konstytucji i podporządkowaniu sądownictwa administracji prezydenta, zaczęło się opierać na zupełnie innych zasadach niż te, których uczyłem się na studiach. Zlikwidowano niezależną adwokaturę, którą podporządkowano Ministerstwu Sprawiedliwości – opowiada Poczobut.

Andrzej Poczobut (fot. Andrei Liankevich)

Pierwsze zatrzymanie
Po studiach szuka pracy. Najpierw jedzie do Mińska, gdzie zatrudnia się w firmie jako prawnik od spraw gospodarczych. Nie odpowiada mu to jednak, więc nadal szuka.
Związek Polaków na Białorusi wydawał m.in. tygodnik polonijny „Głos znad Niemna”. Poczobut zgłasza się tam, żeby pisać. – Wiadomo, że płacy dziennikarzy nie da się porównać do zarobków prawników, ale z drugiej strony cały czas jesteś tam, gdzie się coś dzieje, no i możesz być wolny – podkreśla Poczobut.
W 2002 roku w strefie przygranicznej zbuntowany pop prawosławny rozpoczął budowę cerkwi, która miała należeć do tworzonej białoruskiej autokefalicznej Cerkwi. To się nie mogło udać. Władze białoruskie nie pozwalały na tworzenie Kościołów prawosławnych konkurencyjnych wobec Patriarchatu moskiewskiego. Wysłały buldożery, by zrównały z ziemią nieukończoną cerkiew. Andrzej Poczobut pojechał relacjonować, co się tam działo. Zastał wieś otoczoną przez służby specjalne. Wtedy został zatrzymany po raz pierwszy. – Noc w komisariacie. Ale kulturalnie, nie w żadnej celi. Zatrzymano jeszcze czterech innych dziennikarzy. To jeszcze były inne klimaty – wspomina dziennikarz. – Uznali, że nielegalnie przebywałem w strefie nadgranicznej i dostałem minimalną karę grzywny – opowiada. 
Jednak nie zamierzał płacić. – Wiedziałem, że mając delegację oficjalnie wystawioną przez redakcję, mogłem legalnie tam przebywać. Dlatego zaskarżyłem tę karę i wygrałem. Wtedy jeszcze czasami udawało się obronić swoje prawa – dodaje.
Żmija
Ówczesny redaktor naczelny „Głosu znad Niemna” Andrzej Dubikowski na nazwisko Poczobut reaguje nerwowo. Odmawia rozmowy o swoim dawnym dziennikarzu. Konflikt między nimi osiągnął szczyt, gdy w marcu 2005 roku władze białoruskie nie uznały wyboru nowej prezes Związku Polaków na Białorusi Andżeliki Borys i poparły zorganizowanie nowych wyborów, podczas których wyłoniono zarząd sprzyjający białoruskim władzom. Związek się podzielił. Poczobut pozostał przy opozycyjnej Borys, Dubikowski poparł opcję przeciwną. Dziś o Poczobucie mówi „ten osobnik” i że zatrudniając go w „Głosie”, „wyhodował sobie żmiję”. Sam nie zajmuje się już dziennikarstwem. 
– Decyzję o tym, kto jest zatrudniany w gazecie, podejmuje kierownictwo Związku. Dubikowski więc z tym zatrudnianiem mnie trochę przesadza – odpiera Poczobut. 
Do poważnego spięcia z naczelnym doszło już dwa lata wcześniej. Poczobut w dużym tekście opisał sprawę zamykanej wówczas, ukazującej się od 1992 roku, gazety „Pohonia”. Władze białoruskie nie mogły darować temu tytułowi tekstów krytycznych wobec Łukaszenki. Nie mogły jej też darować popularności wśród czytelników. Naczelny Mikoła Markiewicz został skazany na dwa lata i sześć miesięcy prac społecznych, czyli – jak się mówi na Białorusi – chemii. 
Poczobut do „Głosu” napisał na ten temat duży tekst. – Czułem, że jako dziennikarz muszę być solidarny z tymi ludźmi. Wybuchł skandal. Ówczesny prezes Związku Polaków Tadeusz Kruczkowski podjął decyzję, że ten tekst nie może się ukazać i zdjął go z kolumny. Dubikowski stanął po stronie prezesa. Zebrał się zarząd Związku, który zdecydował, że tekst jednak zostanie opublikowany. Tylko że ja stwierdziłem, że mam tego dość i się zwolniłem – wspomina Poczobut.
Mikoła Markiewicz, były naczelny „Pohonii”, którego problemy Poczobut opisał w „Głosie”, przeprasza za patos. – To bohater – mówi o Poczobucie Markiewicz. – On swoją niezłomnością daje przykład innym. Ja bym chciał, żeby on mógł pisać w białoruskich gazetach, a nie tylko w polskich – dodaje Markiewicz, który musiał zostawić dziennikarstwo i prowadzi dziś biuro podróży.
– Tylko, czy to bohaterstwo Andrzeja Poczobuta nie polega jedynie na tym, że nie przebiera w słowach, pisząc o Łukaszence, nazywa go dyktatorem? – pytam prowokacyjnie.
– Gdyby Andrzej nie był utalentowanym dziennikarzem, jego pisanina nie obchodziłaby ani czytelników, ani tych, których on krytykuje. A jest inaczej. Poza tym on napisał też wiele innych tekstów, w tym historycznych. Pamiętam jego świetny tekst o Czesławie Niemenie. To nie jest dziennikarz jednego tematu, co czasami tutaj próbuje się mu zarzucać – argumentuje Markiewicz. 

Andrzej Poczobut (fot. Andrei Liankevich)

Masa kości
Rok 2003. Poczobut musiał znów szukać pracy. Zaczepił się w powstającym tygodniku „Miestnoje Wriemia”. Naczelnym był Arsenij Gulajew, który znał Łukaszenkę jeszcze z czasów komunistycznych, gdy przyszły prezydent Białorusi był dyrektorem sowchozu. – Wtedy wydawało się nam, że jeżeli będziemy robili lokalną gazetę, Łukaszenko nie będzie nam przeszkadzał – tłumaczy Andrzej Pisalnik, mieszkający w Grodnie korespondent „Rzeczpospolitej” na Białorusi, wcześniej korespondent w Moskwie, który też tworzył „Miestnoje Wriemia”. 
– Jednak ta dawna znajomość naczelnego z Łukaszenką nie pomogła, a wręcz przeciwnie. Do władz dotarło, że urzędnicy nie boją się wypowiadać do tej gazety, a sam naczelny zna wiele sekretów. Władze zamknęły gazetę po miesiącu – opowiada Andrzej Poczobut.
Kolejną szansą dla niego stała się jedna z największych opozycyjnych gazet. „Narodnaja Wola” ukazuje się dwa razy w tygodniu, a jej nakład dochodzi do 30 tys. egz., co dla białoruskiego niezależnego pisma jest imponującym wynikiem. Poczobut zaoferował jej naczelnemu Josifowi Sjaredziczowi, że może pisać korespondencje z obwodu grodzieńskiego. 
Już jako dziennikarz „Narodnej Woli” Poczobut dowiedział się, że jakiś mężczyzna ze słynącej złą sławą dzielnicy Grodna Przysiółka ma w domu 14 ludzkich czaszek, które znalazł na śmietniku. Poszedł popytać ludzi, skąd te szczątki. Okazało się, że ze stadionu. 
W Grodnie w tym czasie trwała budowa chluby sportowej władz miasta: Pałacu Lodowego, w którym można rozgrywać mecze ulubionego przez Łukaszenkę hokeja. Przy okazji przeprowadzano rekonstrukcję stadionu sportowego. – Idę więc na stadion i pytam pracowników o kości. Oni mi mówią: „Panie, nie tylko kości, ale też złote pierścionki tu znajdujemy” – relacjonuje Poczobut i widzę, jak oczy mu się zapalają na wspomnienie pracy reporterskiej. 
Kości i czaszki wywożono na śmietniska. Te szczątki pochodziły z przedwojennego cmentarza żydowskiego, na którym w latach 60. powstał stadion, teraz przebudowywany. Cała historia opisana przez Andrzeja Poczobuta w tekście „Hokej na kościach” trafia wiosną 2003 roku na pierwszą stronę „Narodnej Woli”.  
– Co ja mogę powiedzieć? Tylko tyle, że tak niezależnych i profesjonalnych dziennikarzy jak on na Białorusi można policzyć na palcach jednej ręki – ocenia Josif Sjaredzicz, naczelny „Narodnej Woli”, który słynie z powściągliwości w chwaleniu własnych dziennikarzy.
O sprawie na podstawie tekstu Poczobuta napisała agencja Associated Press. Następnie w Grodnie zjawiają się rabini, w białoruskim MSZ powołana zostaje specjalna komórka do rozwiązania tego problemu, obecna sekretarz stanu USA, a wtedy senator Hillary Clinton pisze list do Łukaszenki, żeby natychmiast wstrzymał wykopywanie ludzkich szczątków. 
Białoruskie władze zapamiętują nazwisko autora „Hokeja na kościach”. – Od tamtej pory nie mogłem uzyskać żadnej informacji od oficjalnych służb prasowych. Przestali mnie też zapraszać na konferencje prasowe. Pomyślałem, że się nie dam. Musiałem tylko zacząć wyrabiać sobie więcej własnych źródeł informacji – mówi.
Zdrada i rewizja 
Wiosną 2004 roku na wolność wychodzi były naczelny „Pohonii” Mikoła Markiewicz. Od razu przystępuje do pracy. Pod jego kierownictwem rusza internetowe wydanie „Pohonii” i tygodnik „Dień” w nakładzie 5 tys. egz. Poczobut rezygnuje z pracy w „Narodnej Woli” i zostaje zastępcą Markiewicza. „Pohonię” traktują jako serwis informacyjny, a większe teksty drukują w tygodniku. 
Tylko że białoruskie instytucje, które są monopolistami zajmującymi się m.in. kolportażem prasy (Biełsojuzdruk – sprzedaż kioskowa, Biełpoczta – rozsyłanie prenumeraty), odmawiają dystrybucji tygodnika. Nikt też nie chce go na Białorusi drukować, więc druk odbywa się w Rosji. Stamtąd egzemplarze przemycane są do Grodna, pakowane w koperty i wysyłane do prenumeratorów jako listy. W tygodniku podawana jest też informacja, w których punktach miasta będzie dystrybuowany kolejny numer.  
Poczobut odpowiada za materiały związane z milicją i prokuraturą. – Ma w sobie dziennikarską dociekliwość, co jest rzadką cechą u dziennikarzy w krajach byłego Związku Radzieckiego – potwierdza Wacław Radziwinowicz, korespondent „GW” w Moskwie, który pracował z Poczobutem na Białorusi. 
Andrzej Poczobut dotarł m.in. do źródła, które informowało go o wszystkich zabójstwach w Grodnie i okolicach. Na Białorusi nie jest wcale łatwo uzyskać takie informacje. – No i zainteresowały się tym służby, a facet, niestety, stracił pracę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak powinno się pracować w warunkach inwigilacji. Myślałem, że jak do człowieka zadzwonię, umówię się z nim i spotkam, to wszystko będzie dobrze. Okazało się, że dobrze nie było – mówi Poczobut, mając na myśli to, że służby białoruskie, na czele z KGB, masowo podsłuchują telefony.
Wtargnięciu do redakcji tygodnika „Dień” funkcjonariuszy KGB zapobiegła miłosna schadzka. – Jeden z obrońców praw człowieka naprzeciwko drzwi do redakcji miał swoje biuro. W nocy gościł tam akurat pewną panią, z którą zapewne studiowali Deklarację praw człowieka – uśmiecha się Poczobut. Nagle usłyszeli głośne walenie w sąsiednie drzwi. Mężczyzna od razu zadzwonił do swoich kolegów opozycjonistów, którzy niebawem podjechali na ul. Karola Marksa. – Sam otworzył drzwi i zobaczył trzech smutnych panów próbujących dostać się do naszej redakcji. Wezwał milicję – opowiada dziennikarz. Milicjanci zabierają mężczyzn na komisariat. Zjawiają się tam też Markiewicz z Poczobutem. Milicjanci spisują dane włamywaczy, a Markiewicz podsłuchuje i je notuje. Później dziennikarze pójdą pod adresy, które sprawcy zajścia podali jako miejsca zamieszkania. Okazało się, że podali fałszywe dane. Ostatecznie wyszło też na jaw, że to byli oficerowie KGB.
„Dień” opisuje sprawę i drukuje portrety pamięciowe mężczyzn, którzy chcieli się w nocy dostać do redakcji. – Całe miasto, milicja i prokuratura, wszyscy śmiali się z KGB – mówi z satysfakcją Poczobut.
Dziennikarska solidarność
„Dień” ukazywał się niecałe dwa lata. Na reklamy gazeta nie miała co liczyć, bo na Białorusi nikt nie umieści reklamy w opozycyjnym piśmie. 
Andrzej Poczobut na początku 2005 roku znów nie miał pracy. Opozycyjnych gazet, do których mógłby pisać, w Grodnie już nie było, a on musiał utrzymywać rodzinę. – Zgłosiłem się do prac fizycznych, do kopania dołów. To, co zarabiałem, wystarczało na opłacenie rachunków. To było ciekawe doświadczenie, bo sam sobie udowodniłem, że mogę być naprawdę wolny, że w razie problemów zawsze mogę machać łopatą i w ten sposób się utrzymywać.
Jednak nadal się angażuje. W marcu 2005 roku na Białorusi odbywają się wybory uzupełniające do parlamentu. Do Grodna przyjeżdża Michał Kacewicz, dziennikarz tygodnika „Newsweek Polska”. Wraz z fotoreporterem zostaje zgarnięty z ulicy przez milicję. Ktoś z zatrzymanych zdążył zawiadomić SMS-em znajomego. – Tylko że nikt nie wiedział, co się z nami dzieje, bo przez dwie czy trzy godziny wozili nas po Grodnie. W końcu zawieźli nas na jakiś komisariat. Zarzucili mi, że mam sfałszowaną akredytację dziennikarską. W tym czasie szukał nas już Andrzej Poczobut. Swoimi kanałami dotarł do informacji, gdzie nas trzymają i pod komisariatem zdążył zebrać sporą grupę osób, która już protestowała przeciwko zatrzymaniu dziennikarzy – opowiada Michał Kacewicz. – W końcu prawie siłą wyrzucili mnie z tego komisariatu, bo gdyby mnie dłużej trzymali, zgodnie z prawem musieliby mnie aresztować. Nie mieli chyba na to ochoty i wyprowadzali mnie, popychając przez korytarz. Wzdłuż ścian stali uzbrojeni OMON-owcy (oddziały milicji do rozpędzania manifestacji – przyp. red.), zastanawiałem się dlaczego. Gdy wyszedłem i zobaczyłem grupę protestujących ludzi zebraną przez Andrzeja, zrozumiałem – dodaje Kacewicz. 
Gazety na przetrwanie
W marcu 2005 roku wybory na prezesa Związku Polaków na Białorusi wygrywa Andżelika Borys. Proponuje Poczobutowi stanowisko redaktora naczelnego wydawanego przez Związek miesięcznika „Magazyn Polski”. – Pomyślałem, że okres heroicznego dziennikarstwa mam już za sobą. Wydawało mi się, że będę sobie pisał o historii. Zgodziłem się.
Jednak zamiast do spokojnej pracy, Poczobut trafił w sam środek cyklonu. Białoruskie władze nie uznały wyboru nowej prezes, w sierpniu zorganizowały własne wybory zarządu.
Wobec tych, którzy zostali przy Andżelice Borys, rozpoczynają się represje i aresztowania. – Andrzej był wtedy mózgiem Związku, on ustalał strategie działania, a Andżelika Borys go potrzebowała – mówi Andrzej Pisalnik, korespondent „Rzeczpospolitej”, też działacz Związku.
– Postanowiliśmy, że mimo wszystko będziemy wydawali nasze gazety. Plan był taki, by drukować je w Polsce i przemycać na Białoruś. Potem rozwoziliśmy je własnymi samochodami po okolicznych miejscowościach – wspomina Andrzej Poczobut. 
Jego zdaniem ZPB przetrwał dzięki wydawanym i dystrybuowanym w konspiracyjny sposób „Głosowi znad Niemna” i „Magazynowi Polskiemu”. 
Poczobut jest wtedy często zatrzymywany i przesłuchiwany przez milicję oraz KGB. Widzi też, że jeżdżą za nim, że jest już śledzony.
10 dni za przeklinanie
Na początku 2006 roku „GW” ma spory problem. Wacławowi Radziwinowiczowi, który do tej pory zajmował się sprawami wschodnimi, władze białoruskie coraz bardziej utrudniają wjeżdżanie na Białoruś. – Zadzwonił do mnie Wacek i zapytał, czy nie znam jakiegoś dobrego dziennikarza, który pomógłby mu w pracy. Poleciłem Andrzeja – wspomina Andrzej Pisalnik, korespondent „Rz”.
Na początku to była luźna, sporadyczna współpraca. – Ale kiedyś zadzwonili do mnie z „Gazety” i zapytali, czy nie pojechałbym do Mińska na wybory prezydenckie. Odpowiedziałem, że chętnie – wspomina Poczobut.
Tylko że zaraz po tej propozycji do mieszkania Poczobuta zapukali milicjanci i jego żonie Oksanie usiłowali wręczyć wezwanie do stawienia się męża w prokuraturze w dniu, kiedy miał wyjeżdżać. Poczobut jest przekonany, że milicja o wyjeździe do Mińska na wybory dowiedziała się, ponieważ jego telefon był na podsłuchu. – Powiedziałem żonie, żeby nie odbierała wezwania, tylko żeby dała im telefon do mnie. Zadzwonili i milicjant mówi mi o tym wezwaniu. Odpowiedziałem mu, że jestem w drodze do Mińska. Pyta mnie, kiedy wracam, więc mu powiedziałem, że jak tylko skończy się ta cała rewolucja. Nie mógł nic zrobić, tylko odrzekł, że mam takie prawo. 
Poczobut dotarł do Mińska, gdy odbywały się przedterminowe głosowania, potępiane przez niezależnych obserwatorów, bo właśnie wtedy najłatwiej jest fałszować wybory. Poczobut napisał tekst dla „GW” i postanowił przejść się po Mińsku. Szedł ulicą i przez telefon udzielał komentarza nadającemu z Białegostoku po białorusku Radiu Racja na temat rocznicy wybrania na prezes ZPB Andżeliki Borys. – Nagle obok mnie zatrzymuje się z piskiem opon samochód i wyskakują w moją stronę jacyś faceci ubrani po cywilnemu. Zdążyłem tylko do telefonu powiedzieć, że właśnie mnie aresztują. Wykręcają mi ręce i próbują mnie wpychać do auta. Mówię im: „Panowie, przynajmniej legitymacje pokażcie”. Wyjmują dokumenty i czytam: „KGB”.
Samochód podjechał pod główną siedzibę KGB w centrum Mińska. Poczobuta zaprowadzili do głównego budynku. Przy wejściu strażnik mówi mu, żeby zostawił torbę, którą miał ze sobą. – A ja w tej torbie miałem 10 egzemplarzy nielegalnego przecież „Magazynu Polskiego”. Myślę, że świetnie, torbę zostawię, a jak się przyczepią do gazet, to powiem, że je podrzucili. Zostawiam torbę i mówię im: „Tylko niczego mi nie podrzućcie, żeby się zaraz nie okazało, że ja tam mam kałasznikowa” – wspomina.
Wprowadzili go do pokoju, gdzie siedzący za biurkiem oficer na wstępie go poinformował, że KGB do niego żadnych pretensji nie ma. Tylko że problem polega na tym, iż półtorej godziny temu miał się stawić w prokuraturze w Grodnie. I w związku z tym zostanie odwieziony do Grodna. Natychmiast. Po szaleńczej podróży, kiedy jechali nawet 180 km na godzinę, docierają do grodzieńskiego komisariatu. „Panie Poczobut, jak panu nie wstyd?” – zaczął wiceszef grodzieńskiego OMON. „Przeklinał pan na ulicy. OMON-owiec pana prosił, żeby pan przestał przeklinać, a pan dalej przeklinał” – kontynuował milicjant.
Został skazany na 10 dni aresztu. Nie wiedział jeszcze, że na całej Białorusi przy okazji ówczesnych wyborów prezydenckich epidemia przeklinania i sikania na ulicy objęła kilkaset osób, głównie związanych z opozycją. 
Więzień sprzeczności
Z Andrzejem Poczobutem idziemy na róg ulic Dzierżyńskiego i 17 Września (ulica nazwana tak na pamiątkę „wyzwolenia zachodniej Białorusi przez Armię Czerwoną” w 1939 roku) do siedziby Związku Polaków na Białorusi. Stamtąd Poczobut wysyła korespondencję do swojej redakcji. Jest nie tylko dziennikarzem, ale też przewodniczącym rady naczelnej ZPB. 
Czy nie ma konfliktu interesów między jego pracą dziennikarską a działalnością w Związku? – Nie przypominam sobie, żeby Andrzej kiedykolwiek pisał o Związku Polaków – mówi Wacław Radziwinowicz z „GW”.
– On niekiedy na zebraniach potrafi nawet oświadczyć, że to, co za chwilę powie, nie powinno się wydostać do prasy – mówi jeden z członków ZPB. 
– Poczobut stara się oddzielać członkostwo w Związku od pracy dziennikarskiej. Andrzej działa z pobudek moralnych, a nie politycznych, chociaż w systemach totalitarnych każda działalność okazuje się polityczna. Jest więźniem tej sprzeczności. Ale my w opozycji w latach 80. też wydawaliśmy gazety. W przypadku państw niedemokratycznych czy totalitarnych to jest dla dziennikarza kwadratura koła – przekonuje Jarosław Kurski, zastępca naczelnego „GW”.
Andrzej Poczobut zapewnia, że o ZPB nie pisze, bo zdaje sobie sprawę z konfliktu interesów. – Najchętniej wybrałbym tylko dziennikarstwo i zrezygnował z działalności w Związku. W normalnym kraju tak bym zrobił, ale gdy cały czas białoruskie władze uderzają w Związek, nie potrafię tych ludzi zostawić – rozkłada ręce.
Odebrana akredytacja
Władze na razie dają mu spokój. Ma czas na kontynuowanie współpracy z „GW”, do której coraz regularniej pisze teksty razem z Wacławem Radziwinowiczem. – Wiadomo, że jeżeli człowiek od urodzenia żyje w innym środowisku językowym niż to, w którym pisze, to czasami jego teksty trzeba delikatnie podredagować. Ale w materiałach, które przesyłał Poczobut, było wszystko, co być powinno – podkreśla Radziwinowicz.
Ambasada Białorusi w Warszawie dała jasno do zrozumienia, że Radziwinowiczowi nie dadzą już akredytacji dziennikarskiej. – Zdecydowała o tym wkładka do „GW” o więźniach sumienia na Białorusi, którą przygotowałem razem z Andrzejem. W „GW” uznano więc, że w tej sytuacji korespondentem na Białorusi zostanie Andrzej Poczobut – wspomina Radziwinowicz.
Pod koniec 2008 roku Andrzej Poczobut, pasjonujący się działającym po wojnie podziemiem na pograniczu białorusko-polsko-litewskim trafia na trop pochodzącego z tych terenów Litwina, ks. Józefa Bulki. Bulka, mimo że to katolicki ksiądz, był przez Łukaszenkę szanowany. Dobrze pisała o nim też opozycyjna prasa. „»Sowietskaja Biełorussija« nazywa Bulkę »architektem Boga«, a o jego plebanii mińska kinematografia kręci film pt. »Białoruski Wersal«” – opisywali go w „GW” w 2009 roku w tekście „Polski ksiądz, sowiecki agent” Andrzej Poczobut, Marcin Kowalski i Piotr Głuchowski. 
Poczobut pojechał do Wilna poszperać w litewskich archiwach. Doszukał się dokumentów świadczących o tym, że Bulko był też agentem radzieckiej bezpieki i walczył w oddziale partyzanckim stworzonym przez Sowietów tylko w celu mordowania ludzi z antykomunistycznego podziemia. Dotarł też do samego ks. Józefa Bulki. 
– Na Białorusi ten tekst był odebrany bardzo źle. Duchowni i władza zarzucili Andrzejowi między innymi, że nagabywał na łożu śmierci schorowanego księdza Bulkę – mówi Andrzej Pisalnik, który pisze z Grodna dla „Rz”.
– Byłem jeszcze na Litwie, gdzie zbierałem materiały do tekstu, a tutaj pocięto mi drzwi i zostawiono pogróżki – mówi Poczobut. – Gdy wracałem, na granicy poddali mnie trzygodzinnej rewizji osobistej. Myśleli, że ja będę wiózł teczkę Bulki. A z tym łożem śmierci to bez przesady (Bulka zmarł rok po ukazaniu się tekstu – przyp. red.). Trudno mi z nim rozmawiać na takie tematy, bo jestem katolikiem, a to jednak katolicki ksiądz. Gdy się już z nim spotkałem, wszystkiego się wyparł, nawet tego, że miał brata – opowiada dziennikarz.
Po ukazaniu się tekstu Poczobut został wezwany na milicję na przesłuchanie. Tam mu wprost powiedzieli, że to dziwne, iż on ma jeszcze akredytację dziennikarską, która i tak mu się kończyła. Ostatniego dnia jej ważności odebrano mu ją. – Uzasadnienie było takie, że nazywam prezydenta dyktatorem, a białoruskie władze reżimem. Od tamtej pory pracuję bez akredytacji. Ale w sumie nic to nie zmienia. Za pracę bez akredytacji mogą mnie upomnieć, ale kary za to nie ma – w Andrzeju Poczobucie ujawnia się prawnik. 
Pracę bardziej utrudnia mu podsłuch telefonu komórkowego. – Podsłuch mam też w domu. Nie wiem tylko, czy mam też podgląd – śmieje się. – Ale cały czas wiem, że jeżeli zadzwonię do kogoś, kto jest moim źródłem informacji, narażam go na niebezpieczeństwo. Przez lata pracy udało mi się wypracować kontakty i ci ludzie wiedzą, że nawet jak wsadzą mnie do więzienia, to nie ujawnię, od kogo miałem informacje. 
Siadanie na zmianę
19 grudnia ub.r. Andrzej Poczobut jest w Mińsku, bo znów ma obsługiwać wybory prezydenckie. W dniu wyborów wraz ze znajomymi podjeżdża samochodem na ulicę oddaloną 100 m od siedziby administracji prezydenta. Poczobut zostawia komputer w komitecie mało opozycyjnie nastawionego kandydata na prezydenta Alesia Michalewicza. Korespondencję do „GW” przekazuje przez telefon. 
W centrum Mińska zgromadziło się kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W pewnym momencie ktoś rozbija szyby w drzwiach wejściowych do budynku rządu. Do akcji wkracza specnaz i zaczyna się brutalne rozpędzanie demonstracji. 
Poczobut zobaczył, że na ulicy leży człowiek otoczony milicjantami. Podszedł bliżej, ale cały czas rozmawiał przez komórkę. Uwagę milicjantów zwrócił język polski. – No i mnie zatrzymali. Dostałem kilka razy gumą, ale byłem pewny, że potrzymają mnie godzinkę, dwie i wypuszczą – mówi.
Milicjanci zapakowali go do autobusu już pełnego ludzi. Wszystkim było zimno, bo chwycił silny mróz. – Jedna dziewczyna Gala wyglądała na nie więcej niż 14 lat. Milicjanci straszyli ją rewizjami, więzieniem. Autobus zaczął krążyć pomiędzy mińskimi aresztami, ale nigdzie już nie było miejsca, żeby przyjąć kolejnych zatrzymanych. Wreszcie miejsce się znalazło na komisariacie milicji. Tam spisują protokoły, biorą odciski palców. – A ja się przełączyłem na polski czas, bo jeszcze niedawno nadawałem korespondencję dla „Gazety” i umawialiśmy się według czasu w Warszawie (na Białorusi czas jest przesunięty o godzinę do przodu w porównaniu z Polską – przyp. red.). Upierałem się, że zostałem zatrzymany o 21.45, czyli jeszcze przed tym, jak poleciały szyby i zaczęła się cała awantura. Było to na moją korzyść, ale wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. W rzeczywistości zatrzymali mnie godzinę później – mówi Poczobut. 
Po zeznaniach znowu zamknęli wszystkich w zimnym autobusie aż do rana. Nikt nie zmrużył oka. A rano do sądu. Tam zamykają w maleńkich celach, nazywanych stakanami, po osiem osób. Ścisk jest taki, że wszyscy muszą stać. Miejsca, żeby usiąść, wystarcza tylko dla jednego człowieka. Zatrzymani siadają więc na zmianę. – Myślałem tylko o tym, żebym szybciej trafił do więzienia, gdzie się będę mógł położyć i wyspać.
Po siedmiu godzinach w stakanie wyprowadzają grupę Poczobuta na rozprawy. On idzie pierwszy, bo chce być jak najszybciej sądzony. Ale sędzia po sprawdzeniu jego danych powiedział, że on będzie sądzony ostatni. – Gala dostała 10 dni aresztu, jej koleżanka 15. Przyszła moja kolej, a ja zażądałem adwokata z Grodna, nie zgodziłem się na adwokata proponowanego przez nich. Zażądałem też przesłuchania świadków. To taka taktyka, że jak wpadłeś w taką maszynkę, to trzeba robić wszystko, by ją zatrzymać. Trzeba się starać opóźnić te procedury, chociażby poprzez żądanie adwokata. Jak zatrzymasz tę maszynkę, nie jesteś już w pociągu jadącym do więzienia – tłumaczy. Próbuje więc zatrzymać pociąg. Odmawia składania zeznań. W końcu mówi, że chce wiedzieć, jak nazywa się sędzia. Siedząca przy sędzi sekretarz wybucha śmiechem. 
Sąd ogłasza przerwę, Poczobuta wyprowadzają na korytarz. Przerwa się przedłuża. Po kilku godzinach zaczyna się ruch: pojawia się sędzia, naczelnik komisariatu, ktoś biegnie z jego dowodem osobistym. Naczelnik komisariatu zwraca się do Poczobuta: „Biorąc pod uwagę miejsce pana zatrudnienia w polskiej »Gazecie Wyborczej« władze Republiki Białoruś postanowiły bardziej szczegółowo zbadać raport milicjantów, na podstawie którego został pan zatrzymany. Teraz jest pan wolny”. – Wyszedłem, w jednej ręce trzymając pasek, w drugiej sznurowadła, które mi oddali, i widziałem, jak z bramy wyjeżdżają samochody wiozące ludzi do więzienia, w tym tę małą Galę. Pomyślałem, że lepiej, gdyby jednak mnie zamknęli, a nie te dzieci. 
Po wyjściu na wolność pierwsze kroki kieruje do siedziby kandydata na prezydenta, bo chce odebrać komputer. Nikt nie otwiera. Potem się dowie, że kandydaci na prezydenta też zostali aresztowani. 
Dzwonią z „GW”, cieszą się, że jest na wolności. Uzgadniają, że napisze im tekst o tym zatrzymaniu. Za redakcję posłuży mu kawiarenka internetowa.
Bicie za milczenie
Andrzej Poczobut wraca do Grodna. Normalnie pracuje, pisze teksty do „Gazety”. Jednak gdy wychodził z klatki schodowej, usłyszał za plecami pytanie: „Andriej Stanisławowicz Poczobut?”. Odpowiada: „Da”. Dwóch milicjantów po cywilnemu chwyta go pod ręce i wpycha do samochodu. Tam dostaje wezwanie do KGB.
W siedzibie KGB dowiaduje się, że chcą z nim porozmawiać o tym, co robił 19 grudnia w Mińsku. Odmawia zeznań. Milczy. KGB-iści zaczynają się robić nerwowi. Jeden podchodzi i zaczyna straszyć, że zaraz przestaną być mili. I wychodzi z pokoju. Drugi podbiega i uderza go w klatkę piersiową. Dziennikarz przewraca się na plecy, uderza głową o szafę, a KGB-ista dopada go i zaczyna bić pięścią po głowie. – Wiem, że w takich sytuacjach powinno się krzyczeć, ale tak się skupiłem na tym milczeniu, że milczałem nadal – mówi.
Dali mu do podpisania oświadczenie, że został ostrzeżony, iż jeśli pojawi się na jakiejś opozycyjnej demonstracji, może dostać kilka lat więzienia. Dziennikarz zażądał kopii tego dokumentu na dowód, że był na KGB, by potem – gdy będzie składał skargę – KGB-iści nie mogli twierdzić, że jego tam nie było. Robi tylko dopisek na ostrzeżeniu, że się z nim nie zgadza.
W domu od razu siada do pisania relacji dla „GW”. Kilka tygodni później KGB przeprowadziło rewizję w domu dziennikarza. – W jednym z tych, którzy prowadzili rewizję, poznałem swojego kolegę z roku. Pytam: „Wania, to ty?”. A on na to: „Nie, to nie ja” – mówi. – Zabrali mi komputer i notes. Notes z telefonami to dla dziennikarza bardzo ważna sprawa. A ja niedawno straciłem poprzedni w Mińsku, ledwo co udało mi się odtworzyć jego część i teraz znów zabrali – ubolewa.
Zabierają Poczobuta do KGB. Tam krótkie przesłuchanie, podczas którego kolega z roku Wania pyta go o wydarzenia z 19 września. Z przesłuchania wpychają go do samochodu. Nie chcą odpowiedzieć, dokąd jest zabierany. Widzi tylko, że wyjeżdżają na drogę do Mińska. Ciemna noc, zatrzymują się w lesie. – Człowiek się boi w takich sytuacjach – przyznaje Poczobut. Ale odetchnął, bo postój był tylko na siku. Noc spędza na komisariacie. Rano dowiaduje się, że będzie sądzony za udział w nielegalnej demonstracji 19 grudnia. – Dostałem karę grzywny. Sami milicjanci mówili, że nie rozumieją, po co mnie wieźli w nocy – relacjonuje.

Andrzej Poczobut (fot. Andrei Liankevich)

Odrzucona propozycja
W marcu przychodzi zaproszenie od Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych na konferencję poświęconą Białorusi. Do domu przychodzi śledczy, który wręcza dziennikarzowi wezwanie na przesłuchanie. Ten mu odpowiada, że nie będzie mógł przyjść, bo wybiera się na konferencję do Polski. W odpowiedzi słyszy, że nie zostanie wypuszczony z Białorusi.
Poczobut jednak próbuje wyjechać, wpada na pomysł, że może pojechać przez Rosję, bo między tym krajem a Białorusią nie ma kontroli granicznej, potem obierze kurs na południe przez Ukrainę i do Polski. Udaje mu się dotrzeć do Warszawy. – Wiedziałem, że to może być na długo moja ostatnia podróż do Polski – mówi Poczobut.
– Już wcześniej z polskiego MSZ dostaliśmy sygnały, że władze białoruskie zamierzają zamknąć Andrzeja. Zaproponowaliśmy mu, że pomożemy w załatwieniu azylu politycznego, a potem obywatelstwa polskiego. Nie byłoby z tym żadnych problemów, bo Andrzej spełniał wszystkie wymagania. Odpowiedział, że nie zdecyduje się na to, bo na Grodzieńszczyźnie jest jego ojczyzna, a Łukaszenko nie będzie decydował, gdzie będzie mieszkał – opowiada Jarosław Kurski z „GW”.
– Ja lubię ten kraj. Gdybym pojechał do Polski i nie mógł wjechać na Białoruś, to musiałbym zacząć pisać o czymś innym, zaczynać od początku życie zawodowe. A tu mam swoje kontakty, znam tutejszą rzeczywistość. Poza tym pamiętam ludzi, którym rozwoziłem samochodem „Magazyn Polski” po wsiach. Nikt z nich złego słowa by mi nie powiedział, ale jakoś nie mógłbym wyjechać i ich zostawić. Plan był taki, że gdyby mnie aresztowali, a władze białoruskie zaczęłyby się czepiać mojej rodziny, to rodzina wyjedzie do Polski – tłumaczy Poczobut. 
Więzienna delegacja
Gdy Poczobut jeszcze był w Polsce, prokuratura do domu przysłała mu zawiadomienie, że 19 marca wszczęła przeciwko niemu sprawę karną. Pozostaje jednak na wolności, może pracować. Robi jeszcze telefoniczny wywiad z byłym kandydatem na prezydenta Alesiem Michalewiczem, któremu udało się uciec do Czech. Rozmowa ukazuje się w „GW” pt. „Łukaszenko jak terrorysta”. Co jakiś czas jest wzywany do prokuratury na przesłuchania. 6 kwietnia, gdy Poczobut wyjeżdżał do Mińska, by wziąć udział przez telemost w konferencji organizowanej przez Parlament Europejski, zostaje aresztowany. Najpierw zawieziono go do prokuratury, a potem od razu do więzienia. KGB i prokuratura zarzuciły mu znieważenie prezydenta w siedmiu tekstach w „GW” i we wpisach internetowych. Wśród jego przestępczych tekstów jest ten, w którym opisał, jak został pobity w siedzibie KGB. 
W więzieniu spędzi prawie 100 dni, bo na kolejnych rozprawach ogłaszana będzie przerwa w procesie.
Swój pobyt w więzieniu opisze w „GW” w tekście „Moja więzienna delegacja”. Będzie to możliwe, bo cały czas robił notatki, żeby nic mu nie umknęło. Zaczął go tak: „Milicja zabiera mnie do suki, ręce mam skute kajdankami za plecami. Po chwili jedziemy ulicami nocnego Grodna. Widzę zakochanych idących przez centralny plac Lenina. Robi się smutno. Ale mówię sobie: Aleksander Łukaszenko zaoferował ci nie lada podróż. Zwiedzisz miejsca, o dotarciu do których inni dziennikarze nie mogą nawet marzyć. Potraktuj to jako trudną delegację. To pomaga. Uspokajam się”.
W więzieniu do celi podesłano mu nawet więźnia, który współpracował ze służbą więzienną, by go przekonywał, że wyjdzie na wolność, jeżeli tylko ukorzy się przed Łukaszenką i go przeprosi. Odrzuca takie propozycje.
Kaskaderskie ryzyko
Media w Polsce solidaryzowały z Andrzejem Poczobutem, drukowały apele o jego uwolnienie. Ze strony rządowych mediów białoruskich mógł tylko liczyć na zniewagi. Sprawa Poczobuta to „czysty kryminał” – grzmiał w czerwcu na konferencji prasowej Anatolij Liemieszonok, prezes skupiającego reżimowe media Białoruskiego Związku Dziennikarzy i naczelny rządowej gazety „Respublika”. Na początku września na wysłane przeze mnie pytania odpowiada jego sekretarka, że jest on na urlopie.
Nie ma czasu dla mnie też Nikołaj Mieljaczenko, dyrektor grodzieńskiego oddziału państwowej telewizji. Po tym jak dowiedział się, że chcę rozmawiać z nim o Andrzeju Poczobucie, jego sekretarka codziennie przez dwa tygodnie odpowiadała, że szef właśnie gdzieś wyszedł. A jeszcze w czerwcu dyrektor Mieljaczenko sam nakręcił propagandowy materiał o tym, że Poczobut powinien być przykładnie ukarany za obrazę Łukaszenki.
Natomiast naczelny prezydenckiego dziennika „Sowieckaja Biełorus”, który celuje na Białorusi w propagandzie, Paweł Jakubowicz nie potrafi odpowiedzieć, czy powinno się karać więzieniem dziennikarzy za krytykę władz. Mówi tylko: – Uważam, że w więzieniu powinni siedzieć przestępcy.
– Ludzie o nim u nas mówią: „Pszek z zasadami” (pszek: nieformalne określenie Polaka – przyp. red.) – mówi Oksana Siwodiedowa z gazety „Wieczernij Grodno”. – On jest jak kaskader, który wie, że naraża się na niebezpieczeństwo, ale nie potrafi bez tego żyć – dodaje dziennikarka.
Poczobut nie potrafi narzucić sobie autocenzury w dziennikarstwie. Już kilka godzin po wyjściu z więzienia robił to, za co do niego trafił, czyli w rozmowie z radiem Tok FM nazywał Łukaszenkę dyktatorem. Grozi mu za to w każdej chwili odwieszenie kary i kilka lat za kratkami. – Jak raz spróbowałeś być wolnym dziennikarzem, to potem już nie możesz narzucać sobie żadnych ograniczeń – powtarza, gdy jest pytany o to, czy dla dziennikarstwa warto iść do więzienia.

 

Mariusz Kowalczyk

(17.11.2011)

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter

PODOBNE ARTYKUŁY

Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.