Przyczajony tygrys, ukryty smok. Dlaczego Jarosław Gugała cały czas tkwi w Polsacie?
W 2004 roku w Polsce na Gugałę już czekał Polsat. Ówczesny szef TVP Robert Kwiatkowski nie widział dla niego w stacji godnego miejsca. Gugała odszedł (fot. Maciej Kulczyński/PAP)
Jarosław Gugała przestanie prowadzić program "Prezydenci i premierzy" w Polsacie i Polsat News. Dziennikarz nie będzie się też pojawiać w "Wydarzeniach wieczornych" – otrzyma za to nowy program, emitowany w dni powszednie o 20 w Wydarzeniach 24. Nad tym, dlaczego Gugała wciąż tkwi w Polsacie, zastanawialiśmy się już dwa lata temu w magazynie "Press". Teraz przypominamy ten materiał.
***
Ten tekst Doroty Boruszkowskiej pochodzi z magazynu "Press" – wydanie nr 09-10/2022. Teraz udostępniliśmy go do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników.
***
Szlachetna siwizna, wzbudzający zaufanie głos, ambasadorska powaga i doświadczenie w zawodzie czynią zeń rasowego anchora. Niektórzy obsadzają go w roli wskrzesiciela mediów publicznych po Jacku Kurskim. Dlaczego więc Jarosław Gugała tkwi schowany w niszowych programach Polsatu?
Czytaj też: Zmiany w Polsat News. Gugała znika z jednego programu, Kutyna przejmuje drugi
Polsat długo czekał na Gugałę. Żadnych nerwowych ruchów. Jak rasowy headhunter, który wie, że na dobry transfer trzeba czasu.
– Zadzwonili do mnie jakiś rok przed zakończeniem misji dyplomatycznej. Mówili, że mają dziewczynę, czyli Dorotę Gawryluk, ale brakuje im faceta, a ja bym się nadał, bo zrobili badania fokusowe, z których wynika, że jestem rozpoznawalny. I że jeśli po powrocie z Urugwaju będę zainteresowany, to proszą o kontakt – mówi Jarosław Gugała. – A ja w zasadzie nie byłem zainteresowany, bo gdy tylko wróciłem, odezwała się do mnie Nina Terentiew, szefowa Dwójki: „Jaheczku, przyjdź do mnie, wiesz, że nienawidzę polityki, ale będziesz mógł się z tymi politykami boksować, ile zechcesz, będziesz miał u mnie jak w haju” – kusiła. Niestety, nie zgodził się na to prezes Kwiatkowski, a w TAI mi powiedzieli, że coś mi w Warszawskim Ośrodku Telewizyjnym mogą znaleźć. Natychmiast poprosiłem o kartkę papieru i napisałem prośbę o rozwiązanie umowy za porozumieniem stron. Bo formalnie byłem pracownikiem TVP, ponieważ służba publiczna jest traktowana jako oddelegowanie. No i tak rozstałem się z TVP, po czym trafiłem do Polsatu.
Był rok 2004.
Dzieciństwo spędził na Warmii. Urodził się 63 lata temu w Młynarach niedaleko Elbląga – rodzice odbywali tam praktyki po szkole nauczycielskiej. Potem rodzina przeniosła się do Pasłęka, gdzie mały Jarek skończył podstawówkę. Naukę kontynuował w ogólniaku w Biskupcu Reszelskim.
Czytaj też: Jarosław Gugała w Wydarzeniach 24 poprowadzi program "Wydarzenia, opinie, komentarze"
Zdaniem Ryszarda Schnepfa, który na iberystyce wykładał historię Ameryki Łacińskiej i był opiekunem roku Gugały, trafił świetnie. – Nie było łatwo dostać się na iberystykę – chętnych było wielu, kilkanaście osób na miejsce, a egzamin bardzo wymagający. Jarek nie miał problemu. Potem zorientowałem się, że chodził do szkoły, w której była znakomita romanistka – wielu jej uczniów studiowało na naszym wydziale – opowiada Schnepf.
Gugała uczył się dobrze nie tylko francuskiego, co pozwoliło mu wydobyć się z okowów tzw. rejonizacji. W tamtych latach bowiem młodzi ludzie nie mogli podjąć studiów, gdzie dusza zapragnie. – Dla mnie dostępna była albo olsztyńska Szkoła Pedagogiczna, albo Akademia Rolniczo-Techniczna. Na szczęście jako laureat olimpiady polonistycznej mogłem wybrać dowolne studia humanistyczne, a że miałem piątkę z francuskiego na świadectwie maturalnym, zdecydowałem się na iberystykę. Dlaczego iberystyka? Powiem to samo, co często powtarzam, i co powiedziałem dziennikarzowi Radia Olsztyn, który przeprowadzał ze mną wywiad, gdy zostałem tzw. olimpijczykiem: „Chciałem czytać mistyków hiszpańskich w oryginale” – mówi mi Jarosław Gugała.
Ale serwis Plejada odszukał wywiad w „Gali”, w którym wspominał: „Byłem trochę wyobcowany, żyłem w takim inteligenckim domu na prowincji. Czytałem dużo książek i doszedłem do wniosku, że będę pisarzem. Wtedy akurat był boom na literaturę latynoamerykańską. Byłem laureatem olimpiady literatury i języka polskiego na poziomie ogólnopolskim, więc zastanawiałem się, na jakie humanistyczne studia pójść. Myślałem wtedy, że trzeba robić coś takiego, co nie ma kompletnie żadnego zastosowania praktycznego. Uznałem, że iberystyka to będzie to”.
Mistycy go jednak dopadli. W Warszawie zamieszkał w bursie nauczycielskiej na Tamce. Opodal stoi kościół św. Teresy od Jezusa, XVI-wiecznej reformatorki zakonu karmelitów, autorki m.in. poradnika ascetyczno-duchowego „Droga doskonałości”.
Zapewnia, że rzeczywiście wertował mistyczne tomiszcza. – Student wybijający się, przenikliwy, otwarty umysł, solidny. Wyróżniał się w Kole Naukowym Iberystyki – tak zapamiętał go Ryszard Schnepf. Kołem kierował Carlos Marrodán, tłumacz literatury hiszpańskiej. – Był jednym z trzydziestki arcyzdolnych studentów, taki mi się rocznik trafił, i tę arcyzdolność podtrzymał już w bardziej dorosłym życiu – uważa Marrodán.
Jarosław Gugała oponuje. – Owszem, bylem dobrym uczniem w szkole, ale studia przypadły na czasy zbyt ciekawe, by poświęcać się nauce. Miesiąc po immatrykulacji, przekraczając bramę UW, usłyszałem okrzyk: „Habemus papam!”. Wkrótce nastąpił karnawał Solidarności, po nim stan wojenny... Angażowałem się w działalność społeczną, bylem przedstawicielem wydziału neofilologii i iberystyki w samorządzie uniwersyteckim, a w stanie wojennym w podziemnej komisji ds. studentów zdobywałem pieniądze dla kolegów zatrzymanych podczas demonstracji przez milicję czy jej zmechanizowane oddziały. Kolegia ds. wykroczeń orzekały mandaty, których nieopłacenie groziło aresztem, wpisywanym do akt, co powodowało automatyczne relegowanie z uczelni – opowiada Gugała. Jako „drobny opozycjonista” woził bibułę, oporniki i znaczki Solidarności między Gdańskiem a Warszawą (serwis Plejada podaje, że łączył te misje z wizytami u ówczesnej dziewczyny) i pisywał do prasy bezdebitowej. – Ale to brzmi kombatancko – śmieje się po trosze skromnie, po trosze z dumą.
Schnepf: – Na przełomie października i grudnia 1981 roku, podczas strajku studenckiego, okupowaliśmy bibliotekę iberystyki, spaliśmy na podłodze przez kilka tygodni i mimo niecodziennej sytuacji studenci doskonale potrafili rozróżnić kumpelstwo od nauki. Jarek był poważnie zaangażowany w wydarzenia. Nie dziwię się, że został dziennikarzem, bo już wtedy miał solidne podstawy do tego zawodu.
+++++
Bez konspirowania objawił się za to jako artysta, i to w pełnym blasku scenicznych świateł. Zespół Reprezentacyjny to ważny punkt w jego biografii.
Współtworzył go wraz z Filipem Łobodzińskim. – Na pierwszym roku studiów od razu wpadliśmy sobie w oko. Pięknie się wysławiał, był dowcipny i oczytany. Buszował po antykwariatach i kupował książki po łacinie. Chodziliśmy na większość zajęć, z tym że on miał lektorat z francuskiego, a ja z angielskiego. No i współzakładaliśmy Zespół Reprezentacyjny – wspomina Łobodziński, pamiętany z dziecięcej roli Dudusia w „Podróży za jeden uśmiech”. W dorosłym życiu pracował w „Wiadomościach”, był dziennikarzem „Przekroju” i „Newsweeka”, dziś w Najwyższej Izbie Kontroli i tłumaczy książki z hiszpańskiego. – Był rok 1982. Carlos Marrodán, nasz wykładowca wstępu do kulturoznawstwa na pierwszym roku i literatury hiszpańskiej na drugim, wpadł na pomysł tłumaczenia poezji – zaczyna opowieść Łobodziński. A Gugała podejmuje wątek i ciągnie: – Tłumaczyliśmy wiersze z hiszpańskiego, katalońskiego i portugalskiego i prezentowaliśmy te nasze przekłady na wieczorach poezji, między innymi w Hybrydach. Dość szybko wzięliśmy na warsztat piosenki, bo zorientowaliśmy się, że publiczność znacznie chętniej słucha poezji śpiewanej niż recytacji. Szybko zebrał się spory repertuar, więc zaczęliśmy szukać miejsca do prób. I w Remoncie dostaliśmy salę obok zespołu reggae Daab. Warunek był jeden – musimy wystąpić w eliminacjach do Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie.
Reprezentacyjny duet uzupełnia Marek Karlsbad, menedżer zespołu. W 1982 roku jako student polonistyki spotkał ekipę iberystów na Mazurach. – Utwory Katalończyka Lluísa Llacha idealnie wpasowywały się w tamten czas, to były zaangażowane, mocne songi, warto było wyjść z takim repertuarem do ludzi. Zacząłem szukać klubów, w których moglibyśmy robić próby. Uniwersyteckie Hybrydy nam odmówiły, za to zgodziła się Riviera Remont. Dostaliśmy salę, fortepian i od razu wzięliśmy udział w warszawskich eliminacjach do Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie. Finał był w hali Wisły. Wystąpiliśmy ubrani w krakowskim stylu – na czarno – i zajęliśmy drugie miejsce, bo pierwsze przypadło Antoninie Krzysztoń. Ale już nagroda publiczności i nagroda rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego były nasze! Po tym sukcesie byliśmy ustawieni – mieliśmy zagwarantowane koncerty w jakiejś setce studenckich klubów, bo każdy za punkt honoru poczytywał sobie ściągnięcie do siebie festiwalowych gwiazd.
Ryszard Schnepf pamięta epizod z grudnia 1978 roku. – Zaprosiłem kilkunastu studentów do mojego żoliborskiego mieszkanka na przedświąteczne spotkanie. Był też mój przyjaciel Jacek Kaczmarski, wybijający się bard, już wtedy nielubiany przez władze. I odkrył u mnie płytę Llacha, a na niej piosenkę „L’Estaca”, co po katalońsku znaczy kolec. Był zafascynowany nagraniem – płyta była koncertowa, tłum śpiewał razem z pieśniarzem, to robiło wrażenie, tak samo jak okładka ze zdjęciem ludzi zgromadzonych przed sceną na Camp Nou. Jacka porwała melodia i śpiew, przesłuchał song kilka razy i dopytywał studentów, o czym to jest. A potem napisał słynne „Mury”, własną poetycką wersję antyfrankistowskiego hymnu Katalończyków.
Łobodziński: – „Mur” Llacha włączyliśmy do repertuaru dość późno. Mieliśmy własne wersje tłumaczeń, powstałe na zasadzie burzy mózgów, ale już bardzo znana była poetycka przeróbka Jacka Kaczmarskiego, czyli „Mury”. Wreszcie do swojego przekładu namówiła nas Agnieszka Rurarz.
– Na pieśni Llacha był zapis cenzorski. Zaprzyjaźniona pani cenzorka z Mysiej dała nam kiedyś zgodę na śpiewanie jego utworów na jakimś przeglądzie piosenki zagranicznej i myśmy tę zgodę wykorzystywali potem wielokrotnie, choć była na konkretną imprezę. Ale nawet melodia do „Muru” Llacha była objęta zakazem, bo nie dość, że „Mury” Kaczmarskiego były nieformalnym hymnem Solidarności, to jeszcze ich melodię słychać było w czołówce podziemnego Radia Solidarność – przypomina Gugała.
Marek Karlsbad: – W latach 80. dawaliśmy 15–20 koncertów miesięcznie, potem coraz mniej, przed pandemią – znacznie mniej, ostatni w styczniu 2020 roku w kawiarni Nowy Świat w Warszawie, a kolejny, zaplanowany na marzec, musieliśmy odwołać. Ale pewnie wrócimy do występów, zwłaszcza że nasza publiczność jest specyficzna: albo rówieśnicy, którzy słuchają „Muru”, albo ich wnuki, które świetnie bawią się przy „Dzielnej Margot” Georges’a Brassensa.
Skład ZR się zmieniał, ale Gugała i Łobodziński są w nim do dziś. Chociaż aktywność Gugały znacznie zmalała, gdy dyrektorował w TVP. – Podśmiewaliśmy się z kolegami z Zespołu, że jest taki zasadniczy, bywalec salonów, nie ma dla nas czasu, ale tak naprawdę to mu trochę zazdrościliśmy – mówi Łobodziński.
– Jarka Gugałę poznałem, gdy zaprosiłem Zespół Reprezentacyjny na organizowany przeze mnie festiwal piosenki w Poznaniu. Miłe chłopaki, z hispanistyki, już byli po sukcesie na krakowskim festiwalu, ale specjalnie nie zadzierali nosa. Śpiewali nie tylko zaangażowane kawałki, jak „Mur” Lluísa Llacha, ale też świńskie piosenki Georges’a Brassensa – opowiada Andrzej Skworz, dziś redaktor naczelny magazynu „Press”. I z lekką zazdrością dodaje: – Pewnie mieli wtedy studenckie rockowe życie, bo dziewczyny się w nich kochały.
Rocka nie grali, ale furorę robili. – W ‘82 roku w Szczecinie przygrywała nam na pianinie Zosia Murawska, gdy nagle Jarek się odblokował – bo miał fobię od czasu, gdy organy poraziły go prądem. Usiadł przy klawiaturze i już po trzech minutach było jasne, że będzie to jego domena – śmieje się Filip Łobodziński. – Mieliśmy dwa wiosła, Jarek bywał nawet basistą, ale to pianino tworzy właściwe brzmienie – dodaje Marek Karlsbad. Pianino stało w domu rodzinnym Gugały.
Karlsbad zwraca też uwagę na wokal: – Na początku Jarek śpiewał w chórkach, stopniowo brał solowe partie. Teraz głosami zespołu są on i Filip, słychać różnicę. Dzielą się repertuarem mniej więcej po połowie, dobierają piosenki do swoich upodobań i możliwości głosowych.
Carlos Marrodán: – Na pewno Jarek jest najlepszym wykonawcą „Love Me Tender” na trasie Małkinia – Warszawa. Zdartym całkowicie głosem, po dwóch dniach nieustannego śpiewania na sesji wyjazdowej Koła Naukowego Iberystów, w wagonie wypełnionym członkami tegoż Koła, zaczął ni stąd, ni zowąd śpiewać, a może melorecytować. Zapadła całkowita cisza, zapanowało magiczne zauroczenie, a potem standing ovation.
Ostatnio kunszt pianistyczny i wokalny Gugała prezentuje na YouTubie. „List Sułtana Mehmeda IV do Siczy Zaporoskiej i odpowiedź Kozaków” – teledysk z napisami ukraińskimi – od premiery 23 marca do końca sierpnia br. miał prawie milion odtworzeń. Tekst na podstawie historycznych dokumentów do muzyki tureckiej i kozackiej opracował Jarosław Gugała.
– To jego wersja tej piosenki – przyznaje Łobodziński. – Na koncertach odpowiedź Kozaków śpiewaliśmy na głosy, robiło to wrażenie. Nawet ktoś wrzucił nagranie na YouTube’a, ale jakość była marna, więc usunęliśmy. Teraz nawet chciałem się dołączyć do tego klipu, ale chodziło o szybkie działanie, bo wojska rosyjskie wkroczyły na ukraińskie Zaporoże, i Jarek nagrał solówkę.
Ale nawet podana tylko głosem Gugały odpowiedź Kozaków robi wrażenie: „Belzebuba synu i pogańskiej suki,/ Świński ryju i psie rzeźnika!/ Jeża możesz zabić przy pomocy dupy,/ ale nie chrześcijanina!/ Ty kobyli zadzie i łbie nieochrzczony,/ świń tyś naszych nawet niegodzien wypasać!/ Nie dostaniesz naszej ziemi ani wody,/ czarcie gówno będziesz zjadać!/ Dziwko babilońska, egipski pastuchu,/ kundlu macedoński i zgięty chuju,/ kacie kamieniecki, gówno masz na uchu,/ ty aleksandryjski zbóju!/ Tak ci brać kozacka Zaporoskiej Siczy/ odpowiada na twą zasraną butę!/ List bez daty ślemy do twej brudnej dziczy,/ za co nas pocałuj w dupę!” – śpiewa niskim głosem Gugała, a na koniec mówi: „Utwór ten dedykuję – ku pokrzepieniu serc – Ukraińcom, a zwłaszcza dzisiejszym mieszkańcom Zaporoża”.
Pewnie ten kawałek znajdzie się na najnowszej płycie ZR. – Co sześć, siedem lat nagrywamy płytę, mamy już pomysł i część materiału na kolejną, ale Zespół Reprezentacyjny to przecież hobby, każdy z nas ma inną pracę, inne zajęcia – tłumaczy Karlsbad.
– Mamy w planach płytę, ale jakoś się opóźnia... – pomrukuje Gugała przytakująco.
+++++
Podsumowując początki muzycznej kariery, Gugała mówi: – W latach 80. zajmowałem się głównie jedyną dziedziną, która się wtedy intensywnie rozwijała – pieśnią protestu. Pracę magisterską pisałem z kultury katalońskiej i twórczości Llacha. Kiedy się ten nieszczęsny PRL wreszcie skończył, z chłopakami z Zespołu musieliśmy zdecydować, co robimy dalej. I uznaliśmy, że każdy pójdzie własną drogą.
Gugała wkroczył równocześnie na dwie ścieżki, bo aplikował i do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, które szukało pracowników dyplomatycznych, i do Telewizji Polskiej, która rekrutowała prezenterów i reporterów „Wiadomości”. Konkurs w TVP był wielostopniowy, a tych, którzy go przebrnęli, czekało długie szkolenie. Szefem ówczesnej Dyrekcji Programów Informacyjnych był Jacek Snopkiewicz, a prezesem TVP Andrzej Drawicz.
Krzysztof Luft był wśród tych, którzy przeszli przez sito. Spośród kilku tysięcy kandydatów wybrano dziesiątkę, m.in. także Tomasza Lisa, Jolantę Pieńkowską, Agatę Młynarską. – Z Jarkiem znaliśmy się wcześniej przez jakieś towarzyskie kontakty, ale bliżej poznaliśmy się po tym konkursie – podczas dziennikarskiego szkolenia, a potem na Woronicza i placu Powstańców. Ja z Agatą wylądowałem w „Obserwatorze”, programie informacyjnym Dwójki, a Jola, Tomek i Jarek w „Wiadomościach”, ale pozostawaliśmy zakumplowani – opowiada Luft.
Ani Jolanta Pieńkowska, ani Tomasz Lis, dziennikarze z tego samego naboru, nie zareagowali, gdy próbowałam namówić ich na rozmowę o Gugale.
A on, jako absolwent iberystyki, chciał pracować w redakcji zagranicznej. I zrazu tam trafił. Ale wkrótce było zapotrzebowanie na nowe twarze do relacjonowania polityki. – I niby formalnie byłem w redakcji zagranicznej, ale zajmowałem się prowadzeniem transmisji sejmowych, razem z Tomkiem Lisem – wspomina Gugała.
Chłonął wiedzę od mistrzów, najwięcej od Andrzeja Turskiego i Grzegorza Dziemidowicza.
Marcin Zimoch, dziś „mikroprzedsiębiorca na emeryturze”, z TVP związany był od 1989 do 2008 roku. Gugałę poznał w „Wiadomościach” i ta znajomość przetrwała. – Jarek to mój przyjaciel. Pracowaliśmy razem, ale też spędzaliśmy czas rodzinnie, nasze żony się zaprzyjaźniły, wspólne wakacje, wspólne imprezy. Jarek przyszedł do telewizji dwa, trzy lata po mnie, ja już miałem doświadczenie radiowe, bo do TVP trafiłem z Trójki, Jarek uczył się zawodu. W tamtych czasach próbowaliśmy robić „Wiadomości” po bożemu, obiektywizm dziennikarski był – w porównaniu z tym, co dzieje się dziś – wzorcem z Sèvres!
W tym mniej więcej czasie Gugałę poznała Dorota Gawryluk, obecna dyrektorka pionu informacji i publicystyki telewizji Polsat. Spotkali się na lotnisku przed służbowym wyjazdem do Francji. On był wtedy jeszcze w TVP, ona już w Polsacie. Oboje kupowali puder i zaśmiewali się: „Dobrze, że pudrujemy tylko nosy, a nie rzeczywistość”. – I wciąż się pudrujemy, żeby nie przyćmiewać własnym blaskiem przekazu – śmieje się dziś Gawryluk. – Jarek to kolorowy ptak – stwierdza, a gdy dziwię się takiemu opisowi, precyzuje: – Poczucie humoru, artystyczna dusza, szerokie zainteresowania, ambasadorowanie w Urugwaju – to sprawia, że nie jest jednowymiarowy. Jako kolega jest sympatyczny, inteligentny, dobrze się z nim współpracuje.
Jerzy Ernst, wieloletni operator TVP, już na emeryturze, wielokrotnie pracował z Gugałą. – Jeździliśmy po tym świecie lat temu 25 – przyznaje z nutką nostalgii. Nie stracili kontaktu nawet wtedy, gdy Gugała odszedł z TVP. – Podczas służbowego objazdu marszałka Macieja Płażyńskiego po Ameryce Łacińskiej, który obsługiwałem z Katarzyną Kolendą, odwiedziliśmy Jarka w Montevideo, spotkaliśmy też wtedy innego ambasadora – Daniela Passenta – wspomina Ernst. – Spędziliśmy też kiedyś 10 dni na statku podczas rejsu dla dziennikarzy. Atmosfera była luźna, koleżeńska. Pod okiem załogi zdobywaliśmy sprawności, na przykład w przeciąganiu liny czy wspinaniu się na bocianie gniazdo. Dostaliśmy też pisemne potwierdzenie umiejętności napełniania kufli piwem z nalewaka, a trzeba pani wiedzieć, że fachowo rozlane, musi mieć i właściwe nagazowanie, i odpowiednio gęstą pianę – śmieje się Jerzy Ernst. I sięga po zdjęcia. Na jednym Jarosław Gugała macha do kolegów ze szczytu masztu, na innym – z kilkudniowym zarostem wilka morskiego, w żółtym T-shircie, krótkich spodenkach i boso, rzuca kołem ratunkowym do celu. Dziennikarski uniform – garnitur i krawat – został na stałym lądzie.
Ale szefom Gugała kojarzył się bardziej ze służbowym uniformem. – Byłem starszy od moich kolegów o kilka lat i, chcąc nie chcąc, zacząłem dostawać propozycje kierownicze. Najpierw chcieli mi wcisnąć „Teleexpress”, ale odparłem, że nie chcę być kierownikiem, tylko dziennikarzem. Minęło parę miesięcy i zaproponowali, żebym został szefem reporterów – i na to się zgodziłem – opowiada Gugała.
Jacek Snopkiewicz pamięta, jak Gugała mu podpadł pod koniec lat 90. – Byłem wtedy szefem TAI. Gugała w „Wiadomościach” ogłosił, że o Januszu Tomaszewskim, wicepremierze, mówi się, iż współpracował z SB. Zawiesiłem go wtedy, bo to nie był fakt, tylko zaśmiecenie pola informacyjnego. Tymczasem wicepremier błagał mnie, bym przywrócił Gugałę, bo w AWS mogłyby powstać opinie, że zawiesiłem go pod jego naciskiem. Do dziś nie wiem, czy miałem z tym zawieszeniem rację, faktem jest, że Tomaszewskiego sąd oczyścił z zarzutów. Pewnie nie miałem racji w innej sprawie. Chciałem zmienić reporterki sejmowe, bo Maruszak i Kolenda za bardzo próbowały rządzić, nie podobało mi się też budowanie pozycji zawodowej przez kontakty z politykami. Rozpisałem więc konkurs. Wpłynęły opracowania od obu pań oraz od Gugały. Tyle że on się w ogóle nie przyłożył i w efekcie został prowadzącym „Wiadomości”, a nie reporterem sejmowym – snuje opowieść Snopkiewicz.
Za prezesury Janusza Zaorskiego Gugała został dyrektorem TVP 1. – Potrzebował kogoś młodego do zrobienia porządku, kogoś, kto się nie będzie bał, a będzie działał. Zgodziłem się – wzdycha Gugała. Wzdycha, bo praca okazała się gorzej opłacana niż na stanowisku reportera, a trzeba było siedzieć w biurze od rana do nocy. – Ale pewne rzeczy się udało wprowadzić, na przykład poranne pasmo „Kawa czy herbata”, telewizję edukacyjną i wieczorne pasmo filmowe, choć wszyscy eksperci od rynku telewizyjnego pukali się w głowę: „Kto ci będzie po 23 filmy oglądał?”.
Barbara Rogalska, która od 1989 roku przebywała w Sofii jako bałkańska korespondentka „Wiadomości”, w 1994 roku wróciła do Polski i od razu zameldowała się u swego przełożonego Jarosława Gugały. – Zdziwiłam się, bo był kilkanaście lat młodszy ode mnie, miał za sobą krótką w sumie karierę, a już był dyrektorem. Siedział w swoim pokoiku przy komputerze i coś pisał, a ja przyznałam się, że nigdy nie pracowałam z takim urządzeniem. „Jeśli się pani nie nauczy, będziemy się musieli rozstać” – powiedział żartobliwie – wspomina Rogalska.
Michał Samul, redaktor naczelny TVN 24 i „Faktów” TVN: – Spotkałem Jarka w 1996 roku, w pierwszej redakcji, do której trafiłem jako 21-latek – „W centrum uwagi” w TVP 1. On był wtedy eksdyrektorem TVP i „Wiadomości”, ale przede wszystkim autorem i prowadzącym ten program. Pierwsze wrażenie: jego otwartość i dociekliwość dziennikarska oraz chęć pomocy młodszym dziennikarzom. To na pewno artysta i w pracy, i w życiu, nietypowa osoba i niestereotypowy dziennikarz. Do swoich tematów, zarówno w muzyce, jak i w dziennikarstwie, podchodzi z wielką wrażliwością. Od 25 lat pozostajemy w kontakcie, mimo że pracujemy w konkurencyjnych stacjach – mówi Samul.
Danuta Holecka, szefowa „Wiadomości”, od razu zastrzega: – Nie powiem o Jarku złego słowa! – choć wcale jej do tego nie namawiam. – Był dobrym szefem i dobrym człowiekiem, bardzo pomocnym. Gdy zaczynałam pracę, doradzał na każdym etapie, chodził ze mną na montaż, zapoznawał ze sprzętem, podpowiadał, jak się zachowywać na wizji, na co uważać, jak budować materiał. Znał się świetnie na fachu. To on mnie nauczył podstaw zawodu – podkreśla Holecka. Pytam więc, czy chciałaby mieć Jarosława Gugałę w zespole. Nie rozumie lub nie chce rozumieć pytania, bo obrusza się: – Ależ on był moim szefem!
Przed upływem roku Gugała miał dosyć administrowania, zapragnął wrócić do informacji. „Fajnie, jest nowa struktura, Telewizyjna Agencja Informacyjna, trzeba zbudować ekipę” – powiedzieli mu. Chlubi się, że udało mu się znacznie zwiększyć udział informacji na antenie, w Jedynce np. było sześć wydań „Wiadomości”, a ostatnie, wieczorne, sam prowadził. – To był mój warunek, nie chciałem schodzić z wizji – podkreśla.
Bogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”, stykał się w Gugałą na różnych etapach jego kariery. – Poznaliśmy się w 1992 roku w TAI, gdzie przyszedł na szefa po Ryszardzie Terentiewie, prosto ze stanowiska dyrektora TVP 1. Myślę, że przez wiele lat mogłem o nim mówić jako o przyjacielu, choć w ostatnim czasie nasze kontakty przygasły. Bez wątpienia jest człowiekiem dwóch żywiołów: telewizji i muzyki – ocenia Chrabota.
Sławomir Zieliński, w TVP od roku 1989 do 2016, gdy prezesurę objął Jacek Kurski: – Jarek to po prostu przyzwoity człowiek. Jestem mu wdzięczny, bo w ‘92 roku – jako dyrektor programów informacyjnych – przywrócił mnie do pracy po tym, jak wyrzucił mnie z „Panoramy” jego poprzednik Robert Terentiew.
– Przyjąłem do pracy sporo osób, między innymi Katarzynę Kolendę, ale też Danutę Holecką, czego wolę nie komentować – Gugała zawiesza głos i milknie na dłużej.
Pomocną dłoń wyciągnął też do Filipa Łobodzińskiego. – W 1992 roku on był dyrektorem TAI, a ja trochę na lodzie. Zadzwonił i namówił mnie do udziału w konkursie na prezenterów i reporterów TVP. Spróbowałem i osiem lat spędziłem w „Wiadomościach”. Jarek był lojalny, ale nie miał problemu, by wytknąć mi błąd. I robił to z klasą, w stylu: „Stać cię na więcej”. W ogóle starał się żyć dobrze ze wszystkimi – podkreśla Łobodziński.
A w takim środowisku jak TVP nie jest to dobra strategia. – Tam wciąż się ścierały rozmaite frakcje, i każda z nich była pewna, że Jarek jest człowiekiem tej drugiej – opowiada Łobodziński. – Toczyła się walka buldogów pod dywanem, aż wreszcie pampersy go jakoś tam wygryzły. I nikt go nie bronił. Trochę się jeszcze przechował w Dwójce, a potem wyjechał do Montevideo.
Gugała prostuje: nikt go nie wygryzł! Epizod w TAI trwał dwa lub trzy lata, a gdy przyszła epoka tzw. pampersów, umknął do Dwójki. – Nawet nie miałem z nimi złych relacji. Po prostu się wkurzyłem, bo zaczęła się wytwarzać wyrazista linia ideologiczna, a na to mam alergię, bez względu na to, w którą stronę idzie – opowiada, jeszcze teraz wzburzony.
Barbara Rogalska: – Role się odwróciły i to ja zostałam szefową Jarka – kierowałam redakcją publicystyki w TVP 2. Jarek prowadził „Wiadomości”, był bardzo sprawny, oczytany, kompetentny, no i przystojny, chociaż miał jeszcze młodzieńcze loczki... Dogadywaliśmy się, a ja miałam z tej znajomości dodatkową frajdę, bo od zawsze byłam wielbicielką Zespołu Reprezentacyjnego. Gdy do telewizji przyszła ekipa pampersów, z Walendziakiem i Kurskim na czele, myśmy sobie przesiadywali w kawiarni Kaprys przy Woronicza, rozmawialiśmy o programach i planach, zaprzyjaźniliśmy się. Jarek był współprowadzącym „W centrum uwagi”. Przed wyborami prezydenckimi w 1995 roku wpadł na pomysł prezentacji kandydatów w Dwójce. On, Piotr Najsztub, Jacek Żakowski, Andrzej Turski i Jerzy Diatłowicki przepytywali, maglowali wszystkich po kolei, i ta formuła siła złego na jednego bardzo się sprawdziła.
Schnepf: – W styczniu 1998 roku Jarek zaprosił mnie do TVP do komentowania wizyty Jana Pawła II na Kubie. Na miejscu była Dorota Warakomska, transmisja szła na żywo, ale przylot papieża opóźniał się – czekaliśmy dwie godziny, do drugiej w nocy. Byłem zestresowany, pierwszy raz w studiu na żywo, i Jarek bardzo mnie wspierał, sprawił, że pozbyłem się tremy.
A potem Gugale zaproponowano objęcie placówki dyplomatycznej.
+++++
Oferta pracy w dyplomacji na początku była ogólna, choć kierunek wytyczono: Ameryka Łacińska. W kraju rządziły wtedy AWS i UW, premierem był Jerzy Buzek, a wicepremierem i szefem MSZ – Bronisław Geremek. Wybór Gugały był logiczny – jako dziennikarz znający język był blisko tych zagadnień, obsługiwał wizyty, rozmawiał z politykami. – Zgodziłem się, bo akurat prezesem TVP został Robert Kwiatkowski, co od razu oprotestowałem. Zaprosiłem go do „W centrum uwagi” i zapytałem wprost: „Prowadził pan kampanię wyborczą Aleksandra Kwaśniewskiego. Co pan zrobi, żebyśmy my, dziennikarze, nie byli podejrzewani o stronniczość polityczną?”. Oczywiście zapewniał, że telewizja pozostanie niezależna, ale doskonale pamiętamy, jak było, choć obeszło się bez chamówy, jaka jest teraz.
Jarosława Gugałę jako kandydata na ambasadora RP w Urugwaju musiała zaakceptować sejmowa komisja spraw zagranicznych, a także prezydent i premier. Gugała dostał akcept, ponoć jednogłośny.
– Wtedy wezwał mnie kierownik. „Panie Jarosławie, jest pan teraz politykiem, nie może pan z nami pracować, ja pana zawieszam” – wspomina Gugała.
Snopkiewicz: – Gdy Gugała zostawał ambasadorem, oświadczyłem mu, że stracił patent na dziennikarstwo, że nie ma powrotu z dyplomacji, polityki, do tego zawodu. I tu na pewno nie miałem racji, bo jakoś udało mu się wrócić...
Schnepf: – Jarek jest dobrym dziennikarzem, ale potrafił się przeistoczyć w dyplomatę, by godnie reprezentować kraj. Trudno go było przekonać do misji w Urugwaju, sporo pomogło to, że w telewizji nie mieli mu wtedy wiele do zaoferowania, więc przyjął nowe wyzwanie. Chciał spróbować sił w służbie publicznej, a miał do tego dryg, rozumiał grę symboli, a to ważne w dyplomacji, choć – tak jak ja – źle znosił biurokrację.
W 1999 roku, po paru miesiącach szkoleń, Gugała z żoną Katarzyną i dwójką dzieci wyruszył do Montevideo. A tam grasował konsul honorowy RP Jan Kobylański. Schnepf: – W Urugwaju Jarek – tak jak ja – borykał się z Kobylańskim. I tak jak ja na początku ulegał jego czarowi, póki konsul honorowy nie storpedował w brutalny sposób wydarzenia kulturalnego, które ambasador chciał zorganizować. Wreszcie po latach problem rozwiązał profesor Władysław Bartoszewski. 12 października 2000 roku, w święto Hiszpanii, zadzwonił do mnie do Madrytu, gdzie byłem zastępcą ambasadora, i oznajmił, że odwołał Kobylańskiego z funkcji. Ten człowiek i mnie, i Jarkowi zrujnował w dużym stopniu pobyt w kraju tak przyjaznym jak Urugwaj.
Misja ambasadora trwa cztery lata, ale Gugałowie zostali za oceanem trzy miesiące dłużej, bo MSZ musiał znaleźć tzw. wypychacza. Przedłużający się pobyt na obczyźnie łatwiej było znieść u boku żony i dzieci. Wszyscy, którzy utrzymują bądź utrzymywali z Gugałami prywatne relacje, podkreślają, że Gugała jest bardzo przywiązany do rodziny. – Ważne miejsce w jego życiu zajmuje żona Katarzyna, skądinąd bardzo serdeczna osoba – stwierdza Bogusław Chrabota. W wywiadzie dla „Gali” z 2013 roku Jarosław Gugała zdradził, że żona prowadzi szkołę językową. I żartował: „Czasami się śmieję i mówię jej, żeby jak najbardziej rozwinęła tę swoją szkołę, bo ja bardzo chętnie stałbym się jej utrzymankiem. Ona będzie zarabiać, a ja będę grabił ogródek, zmywał, sprzątał”.
Być może żonie przydałaby się pomoc w zapanowaniu nad rozrzucanymi po mieszkaniu lekturami. – Jarek zachłannie czyta wszystko w każdej sytuacji, co doprowadzało Kasię, jego żonę, do białej gorączki. Szczególnym miejscem do pogrążania się w lekturach była oczywiście toaleta, więc Kasia pilnie strzegła, by Jarek znikał tam bez żadnych książek czy gazet. Niemniej kiedyś nakryła go, jak siedząc na tronie, czyta skrupulatnie swój dowód osobisty – wspomina Carlos Marrodán, zaprzyjaźniony z Gugałami od lat.
Jarosław Gugała, wspominając pobyt w Urugwaju, przywołuje spotkanie z Krzysztofem Zanussim. – Jako ambasador zorganizowałem przegląd filmów reżysera i zaprosiłem go. Pracował akurat nad scenariuszem filmu „Persona non grata”, którego akcję osadzono w placówce dyplomatycznej gdzieś na Dalekim Wschodzie, ale pomyślał: „A czemu nie w Urugwaju?”. Więc mu zorganizowałem możliwość kręcenia tam, a tytuł zyskał status filmu pod patronatem państwa urugwajskiego – relacjonuje nie bez dumy. Po zakończeniu misji jeździł do Montevideo dwa czy trzy razy, żeby doglądać produkcji. Wystąpił też w epizodzie – jako pasażer.
+++++
W 2004 roku w Polsce na Gugałę już czekał Polsat. Ówczesny szef TVP Robert Kwiatkowski nie widział dla niego w stacji godnego miejsca. Gugała odszedł.
W Polsacie od razu odczuł różnicę między telewizją publiczną a komercyjną. Prywatny nadawca obraca w palcach każdą złotówkę, publiczny – wydaje bez umiaru, bo przecież realizuje misję. – Podczas ostatniego konklawe koledzy z TVP mieli 70-osobową ekipę, my obsługiwaliśmy wydarzenie w siedmioro. Oni zrealizowali 12 godzin na wizji, my – 30 – opowiada. – No, ale to my mieliśmy szczęście, że biały dym poleciał w niebo podczas naszego czasu antenowego, więc to nasza ekipka zgarnęła cały show – konkluduje z satysfakcją.
I wymienia kolejne różnice: – W TVP zmieniały się wciąż władze i kierunki politycznego nacisku, w Polsacie jest znacznie stabilniej i atmosfera spokojniejsza. Gdy dyrektorowałem w TVP, bywało, że z emocji nie przesypiałem nocy, w Polsacie nigdy mi się to nie zdarzyło, chociaż byłem szefem „Wydarzeń”, a potem całego pionu informacyjnego – porównuje Gugała.
Dlaczego nie jest już dyrektorem? – Bo jestem dziennikarzem. To o wiele ciekawsze niż administrowanie. Szefowie zawsze widzieli mnie na kierowniczych stanowiskach i mnie w to wpychali, nie tylko w Polsacie zresztą. Ale ja naprawdę wolę rolę dziennikarza. Rządzenie ludźmi sprawia, że ma się mniej czasu na własne sprawy dziennikarskie. Niemożliwe są też normalne kontakty z pracownikami, nawet jeśli jako szef chce się utrzymywać stosunki koleżeńskie. Po tylu latach na 300 procent jestem przekonany, że najważniejsze i najwartościowsze jest dziennikarstwo – mówi kategorycznie.
+++++
A dziennikarstwo to jego żywioł – tak twierdzi wielu moich rozmówców.
Ryszard Schnepf: – Jarek jest jak amerykański anchor, budzi zaufanie, jest przekonujący, odpowiedzialny za słowa, wiarygodny. Jest w nim coś, co nazywam sumieniem dziennikarskim. Skala tego, co się dzieje w tym zawodzie, pogoń za sensacją, nieliczenie się z faktami, jest dla niego bolesna, jak dla wszystkich rasowych dziennikarzy.
Bogusław Chrabota: – Należałem do tych, którzy przekonywali go, by po epizodzie ambasadorskim wrócił do dziennikarstwa. Nie trzeba było długo przekonywać. Ma poczucie własnej wartości, choć nie ma „ciągu na bramkę”, pasji przewodzenia, zarządzania czy karierowiczostwa. Zero oportunizmu. Kiedy jest pod presją, woli się wycofać. Bez wątpienia jest erudytą, zna się na wielu sprawach, choć – jak wyobraża sobie wielu dziennikarzy jego klasy – nie na wszystkim. Chyba dzisiejsze role nie do końca go satysfakcjonują. Myślę, że Polsat niedostatecznie wykorzystuje jego potencjał dziennikarski. Gugała mógłby być wizytówką stacji. Dlaczego tak nie jest? Wydaje się, że ma to związek z tym jego przywiązaniem do bycia samotnikiem. Nie zabiega o godne siebie miejsce.
Filip Łobodziński: – Sprawdza się w „Wydarzeniach”, widać, że dobrze się czuje przed kamerą, ma niewymuszony sposób bycia, pozwala sobie na dowcipne uwagi. Ale jest zupełnie niewykorzystany – program nadawany jest późnym wieczorem, ma małą oglądalność.
Elżbieta Rutkowska, dziennikarka „Dziennika Gazety Prawnej”: – Jarosława Gugałę cechuje elegancja i zawodowa solidność. Dzięki temu zdołał wrócić do dziennikarstwa po dyplomatycznej przygodzie i uprawia ten fach przez wiele lat, nie tracąc zaufania widzów.
Dr Małgorzata Bonikowska, prezeska Ośrodka Thinktank, która zaraz po studniach, w 1995 roku, trafiła do TVP z ogólnopolskiego konkursu: – Jarek był moim opiekunem merytorycznym podczas trzymiesięcznego stażu. Pozostał mentorem w pracy. Profesjonalny, życzliwy, pomagający – to rzadkość w środowisku dziennikarskim, pełnym rywalizujących jednostek z często przerośniętym ego.
Carlos Marrodán: – Nie wiem, jaka była droga Jarka do dziennikarstwa, jest to dla mnie tajemnica tych dziwnych lat 90., kiedy moi studenci i absolwenci iberystyki zostawali nagle dyplomatami – co jest nawet naturalne, poniekąd, dziennikarzami, menedżerami różnej maści. Niewątpliwie coś miał z tego dziennikarstwa wańkowiczowskiego: jest niezrównanym gawędziarzem, potrafi zapamiętywać i własne historie, i historie zasłyszane, i przekazywać je dalej.
Michał Samul: – Jako początkujący dziennikarz miałem przywilej pracy z istotnymi dla tego zawodu postaciami, jak Grzegorz Miecugow, Jolanta Pieńkowska, Tadeusz Zwiefka i Jarek Gugała właśnie. To dziś dziennikarz spełniony i doceniony, zarządzał różnymi projektami. W naszym skromnym telewizyjnym krajobrazie wyróżnia się pod wieloma względami. Także tym, że grał już w wielu drużynach i na różnych pozycjach. I zawsze jest filarem. Niesztampowy, ma ogromne poczucie humoru i dystansu do siebie. Zadanie, misja, tak, ale bez fałszywego namaszczenia. Cenię jego wnikliwość dziennikarską i warsztat, sumienne podejście do zawodu. Widać, że nie jest obojętny, jest wręcz chory na Polskę. Żył polskimi sprawami jako ambasador, sprawował tę funkcję de facto jako misję, jako służbę publiczną, i tak też postrzega dziennikarstwo.
Jacek Snopkiewicz: – „Wydarzenia wieczorne” są bardzo dobre, a Gugała się w nich sprawdza. Ma co prawda kłopoty z oddechem, ale to drobny mankament. Przede wszystkim to prezenter i komentator, któremu się ufa. Szkoda, że Polsat przyjął inną opcję polityczną i odsunął Gugałę na boczny tor. Chociaż... w szkole filmowej, w której wykładam, studentom pierwszego roku daję zadanie przeanalizowania głównych serwisów informacyjnych i od lat „Wydarzenia” oceniają jako najbardziej obiektywne, choć ostatnio ten obiektywizm jest jakby nieco mniejszy.
Wojciech Szeląg, dziś w Interii, wiele lat pracował w Polsacie: – Jarosław Gugała jest dżentelmenem. Ale nie w sensie, że otwiera drzwi kobiecie, choć pewnie otwiera. Po prostu cechuje go pewien dystans, który sprawia, że nie będzie się bił z ludźmi, którzy intelektualnie stoją niżej od niego. Raczej przyjrzy się z chłodną rezerwą ich niecnym praktykom. I to mu daje przewagę. Paradoksalnie, bo skoro nie będzie się bił o swoje, to nie wygra. Ale to, że stoi z boku, pozwala mu przeczekać takie sytuacje, przetrwać. Jarek ma też rozległe horyzonty pozadziennikarskie i szerokie spojrzenie na rzeczywistość. Redakcje powinny o niego zabiegać, bo właśnie on jest stworzony do uczenia młodych tego zawodu. To autentyczny silver head, żywa pamięć redakcji, takich ludzi trzeba doceniać, nawet jeśli nie są frontmenami. Zasad tego zawodu nie można się nauczyć przez obserwację, kontakt bezpośredni jest podstawą, a z Jarkiem nawet prywatne rozmowy są dziką frajdą, bo to prawdziwy erudyta. Jako współpracownik ma w sobie spokój, jest koncyliacyjny. Owszem, podnosi głos, zdarza mu się w emocjach, ale nigdy nie chodzi o ego, tylko o pryncypia.
Sławomir Zieliński: – Gugała to ostatni Mohikanin porządnej branży informacyjnej: siwowłosy, doświadczony i w dyplomacji, i w prowadzeniu programów informacyjnych, z dużą wiedzą, w sposób wyważony i uczciwie wykonujący swój zawód. Bardzo spokojny, wzbudzający zaufanie. Człowiek, któremu nigdy nie odbiło. Stworzył markę wiarygodnego dziennikarza, a taką wypracowuje się latami. Myślę, że nadal jest największą gwiazdą Polsatu, mimo pewnego „schowania” na późniejsze pory.
Marcin Zimoch: – To uczciwy facet, i tak chce wykonywać ten zawód, wierny ideałom markowego dziennikarstwa, bez gwiazdorzenia. Jest koncyliacyjny, kopanie się z koniem nie leży w jego charakterze. Polsat Jarka zmarginalizował, po pierwsze ze względu na PESEL, po drugie – jak sądzę – ze względów politycznych. Nie jest tajemnicą, że w informacjach pierwsze skrzypce grają osoby przychylne nowej władzy. Ale to dywagacje, z Jarkiem o tym nie gadamy. Skądinąd wiem, że Zygmunt Solorz jest „niekrwawy”, nie pozbywa się ludzi dla widzimisię, dlatego Polsat jest dobrym miejscem pracy, spokojną przystanią.
Osoba znająca polsatowskie realia i hierarchie: – Polsat to od wielu lat struktury skostniałe. Redakcją „Wydarzeń” i Polsatem News rządzi zamknięte grono osób, Dorota Gawryluk i jej zaufani, głównie z administracji. To oni dyktują warunki, a reszta bierze – albo traci – to, o czym zdecydują bramini. Pariasi nie znają dnia ani godziny. Lądują w ścieku, bo rządzi grafik. Pewnego dnia człowiek wypada z grafiku, więc nie pracuje, chociaż go nie zwolniono. Niby jest zatrudniony, ale nie zarabia, bo każdy ma – wynegocjowane wcześniej – pensum dyżurów, za które dostaje określoną w umowie kwotę. A jak nie wypełni pensum, to mu się nie należy. Gugała też wypadał z grafiku i też nikt nie wie dlaczego, a on przede wszystkim. Gugała dzięki swojemu doświadczeniu, biografii i metryce nie pasuje do obecnego towarzystwa, które nadaje ton, i oczywiście się w nim nie udziela. Parę razy zastanawiał się, czy nie cisnąć tej roboty, ale wykalkulował, że nie warto się chandryczyć, lepiej dociągnąć do emerytury.
Inna osoba znająca polsatowskie realia i hierarchie: – Gugała ma jedną przewagę – list żelazny od Solorza. Więc zaciska zęby, a w zamian ma gwarancję, że w narożniku dotrwa do końca kariery.
Dziennikarz, ekspert rynku telewizyjnego: – Spadł w hierarchii, bo z jednej strony nie jest człowiekiem Doroty Gawryluk, a z drugiej ma jednak jakiś kapitał zaufania u kierownictwa Polsatu, więc w razie konfliktu redakcyjnego czy kłopotów samej Gawryluk mógłby stanowić dla niej zagrożenie. Tak było kiedyś z Tomaszem Lisem, którego Gugała zastąpił. W przypadku kierowania głównymi programami informacyjnymi w grę często wchodzą wielkie ambicje. Lepiej nie mieć pod bokiem kogoś, o kim wiadomo, że jest w stanie przejąć stery.
Kolejna osoba znająca polsatowskie realia i hierarchie: – Gugała został nie tyle odstawiony na boczny tor, ile wręcz schowany. Nic w tym dziwnego ani zaskakującego, bo Zygmunt Solorz chce żyć dobrze z każdą władzą, a Gugała jest i był kojarzony z Platformą Obywatelską.
Coś jest na rzeczy, bo w roku 2015, gdy przychylność elektoratu zyskiwało znowu Prawo i Sprawiedliwość, nagle, wbrew wcześniejszym ustaleniom, przedwyborczą debatę Ewa Kopacz – Beata Szydło poprowadziła Dorota Gawryluk. Niespełna rok później, gdy rząd Szydło okrzepł, wsparty przez namaszczonego przez PiS prezydenta Andrzeja Dudę, Polsat wycofał z ramówki program „Państwo to my” prowadzony na zmianę przez Gugałę i Chrabotę. W kwietniu roku 2018, gdy premierem był już Mateusz Morawiecki, a szefową pionu informacji i wydarzeń została Gawryluk, Gugała zniknął z „Wydarzeń” na dobre, aby – jak tłumaczono – pracować nad wieczornym pasmem w Polsat News.
W grudniu 2020 roku Gugała w ogóle wypadł z grafiku. „Zostałem poproszony, żeby opracować nową koncepcję programu »Prezydenci i premierzy«, którego jestem gospodarzem. Mam się temu poświęcić w najbliższym czasie. Nie będę prowadzić wieczornych »Wydarzeń«” – mówił wtedy „Presserwisowi”. Na główną antenę Polsatu wrócił po pięcioletniej przerwie – od maja tego roku prowadzi „Prezydentów i premierów”.
Baczny obserwator polsatowskich układów stwierdza: – Gugała to porządny facet, stać go na duży dystans do siebie i autoironię, ale tylko gdy ma do czynienia z osobami równymi mu wiekiem i pozycją zawodową. To wynika z tego, że bardzo wcześnie został szefem, więc z zawodu jest dyrektorem. Słychać to w dyskusjach, gdy zamiast przedstawić swoje racje, Jarek wygłasza referaty. Chciałbym go oglądać częściej jako artystę, bo wtedy porzuca mentorski ton. Z drugiej strony siwizna, ambasadorska elegancja, głęboki głos i powaga poparta doświadczeniem czynią z niego godnego szacunku telewizyjnego anchora.
+++++
Sam Jarosław Gugała deklaruje, że jest zadowolony ze swojego miejsca w hierarchii Polsatu. Zapewnia, że do prowadzenia głównych „Wydarzeń” się nie rwie, a wieczorne, które stworzył i które prowadzi, uważa za program wyróżniający się: ma dużo szerszą formułę, choćby przez to, że jest dłuższy, można więc zapraszać gości i robić pogłębione materiały. – Ten program ma większą szansę, ale też misję, by nie tylko dostarczać doniesienia, ale również tłumaczyć ludziom świat – stwierdza. I dodaje: – Wydaje mi się, że ze względu na swoją pozycję i na swój wiek bardziej do czegoś takiego pasuję.
O emeryturze dziennikarskiej nie myśli. Uważa, że akurat dziennikarstwo można uprawiać bez ograniczeń wiekowych. – Oczywiście nie mam zamiaru skazywać Polsatu na swoją obecność przez kolejne 10 lat, nie wymagam zresztą tego od stacji, bo mam wystarczająco dużo dystansu do siebie – zastrzega. Zauważa zarazem, że na Zachodzie dla doświadczonych prezenterów w jego wieku to szczytowy moment kariery, bo w tym zawodzie liczy się wiarygodność.
Są tacy, którzy uważają podobnie. A nawet mają dla Gugały misję do spełnienia.
Jacek Snopkiewicz, pierwszy szef Gugały w TVP: – To jeden z ostatnich dziennikarzy z pierwszego pokolenia „Wiadomości”, które miało niezwykłą możliwość szybkiego rozwoju. Od początku swojej kariery, poza przygodą ambasadorską, rozwija się zawodowo. To anchor, komentator, dziennikarz, któremu można ufać. Dotrwał w zawodzie do dziś, a to istotne dla przyszłości – bo to on odbuduje to, co w telewizji publicznej legło w gruzach. Taki moment nastąpi prędzej czy później, i to Gugała będzie jednym z filarów tej misji, bo to jego wewnętrzny obowiązek. On przechował DNA pierwszych „Wiadomości”: niezależne dziennikarstwo, którego uczyliśmy się z niebieskiej książeczki, czyli „Poradnika dla dziennikarzy z Europy Środkowej i Wschodniej”, dlatego czekają go wielkie wyzwania w przyszłości – mówi górnolotnie Snopkiewicz.
Krzysztof Luft: – Mimo pracy w telewizji Polsat, Jarek jest idealny do mediów publicznych, których dziś, niestety, w Polsce nie ma. Ma misyjne podejście do zawodu. Został dziennikarzem nie po to, by być gwiazdą, tylko dlatego, że chciał opisywać rzeczywistość, wobec której nie jest obojętny. Uprawia dziennikarstwo niezależne, hołduje zasadzie dziennikarskiej niezawisłości.
– Polsce jest potrzebna telewizja publiczna, ale najpierw Polacy muszą zdecydować, czy tego chcą. A potem znaleźć ludzi, którzy zechcą to realizować. Media służące wszystkim, które edukują, tłumaczą świat, są absolutnie niezbędne. Takie media były marzeniem, gdy zaczynałem w tym fachu, i wydawało się, że je spełnimy, a okazało się, że to jest ciągle do zrobienia – konkluduje Gugała.
***
„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.
Czytaj też: Nowy „Press” – Katarzyna Kasia, Solorz, odejścia szefów RMF, a także TVP PiS Bis
Dorota Boruszkowska