Bojanowski: Każdy materiał jak dzieło życia
- Zawsze wyznawałem zasadę, że trzeba być jak najbliżej tego, co się dzieje - podkreśla Wojciech Bojanowski (Fot. Adam Guz)
Jeszcze tylko do 5 listopada przymujemy prace do tegorocznej edycji konkursu Grand Press. Jury przyzna nagrody za najlepsze materiały dziennikarskie, a kolegia redakcyjne wybiorą Dziennikarza Roku. W poprzedniej edycji został nim Wojciech Bojanowski z TVN. Przypominamy rozmowę z Dziennikarzem Roku 2017, która ukazała się w magazynie "Press" (nr 264).
Podobno gdy zbliża się termin oddania materiału, wyłączasz telefon i nie ma z Tobą kontaktu.
– Nigdy mi się nie zdarzyło, ale fakt, z deadline`ami zawsze balansowałem na krawędzi. Wydawcy „Faktów” mówią, że powinni dostawać dodatek, bo współpraca ze mną przynosi zagrożenia kardiologiczne. Gdy materiał w „Faktach” ma iść o 19.07, ja go przesyłam minutę lub dwie wcześniej.
Zawsze się udaje?
Dwa razy się nie wyrobiłem. Raz, gdy Tomek Sekielski prowadził „Czarno na białym”. Wysłali mnie na Węgry, żebym pokazał, co się dzieje w kraju Orbána. Jeździliśmy 10 dni po Węgrzech, a w dniu montażu Ewa Galica, z którą wtedy pracowałem, miała fantazję, żeby tłumaczenie wypowiedzi różnych osób czytali różni ludzie. Skończyło się tragedią. Emisja była zaplanowana na 20.30, a my o 19.30 wszystkie wypowiedzi mieliśmy nadal po węgiersku. Totalnie się w tym pogubiliśmy, nie wiedzieliśmy, które tłumaczenia komu przypisać. Materiał miał mieć 16 minut, a my wywalaliśmy z niego całe fragmenty trwające po kilka minut, żeby w ogóle coś się ukazało. Gdy wysyłaliśmy go na serwer emisyjny, gapiłem się na pasek postępu przesyłania i zaciskałem kciuki. Gdy zostało przesłane 70 proc., Tomek Sekielski był już w drugiej części zapowiedzi naszego materiału. Potem opowiadano mi, że producentka Zosia mówiła mu przez słuchawkę: „Tomek, czytaj po-wo-li”. Tomek cedził każde słowo, ja patrzyłem na ten pasek i zapowiedź się skończyła. Trzy sekundy ciszy w telewizji to jest dużo, a wtedy poszło z 10 sekund. Pamiętam ten nienawistny wzrok Tomasza Sekielskiego patrzącego w kamerę.
Innym razem robiłem materiał o pierwszym w Polsce przeszczepie twarzy w Gliwicach. Pracowaliśmy dobre dwa tygodnie i miał powstać najważniejszy materiał w „Czarno na białym”, wszystko miało być gotowe na 20.30. A my go wysyłaliśmy w trzech częściach i nie wyrobiliśmy się. Musieli wzywać Piotrka Jaconia, który był akurat w toalecie, żeby zrobił serwis informacyjny o korkach na zakopiance. Nasz materiał poszedł dopiero po tym serwisie. Wracałem w deszczu do domu na piechotę. Zadzwonił redaktor naczelny Adam Pieczyński. Mówił, że jest wiosna i ciepło, na tarasie oglądał rośliny, ale usłyszał w telewizji mój głos, zaciekawiło go to, co opowiadam, więc wszedł do domu i obejrzał materiał, który bardzo mu się spodobał, więc dzwoni, żeby mi pogratulować. Rozłączył się. Za chwilę dzwoni znów i mówi: „Nie chciałem łączyć tego z gratulacjami, dlatego dzwonię drugi raz. Jak jeszcze raz się spóźnisz, to ja ci już tego nie daruję!”.
A ja po prostu każdy materiał traktuję jak dzieło swojego życia.
Materiałem życia okazał się reportaż o sprawie śmierci Igora Stachowiaka w komisariacie we Wrocławiu.
Adam Pieczyński zapytał, co sądzę o tej sprawie, bo policja trzy dni po śmierci Igora, 18 maja 2016 roku, zorganizowała dziwną konferencję prasową. Pod komisariatem były zamieszki. Pojawiło się też zdjęcie zwłok Igora Stachowiaka z kostnicy, a na Facebooku powstała grupa założona przez przyjaciół rodziny, którzy próbowali znaleźć świadków zatrzymania Igora na rynku Starego Miasta we Wrocławiu.
Policjanci nie wiedzieli o nagraniu z paralizatora?
Wiedzieli. Mnie zdziwiło, że komendant główny policji po emisji materiału twierdził, że policja nie miała dostępu do tego nagrania i dlatego przez rok nic właściwie nie dało się zrobić w tej sprawie. Tymczasem miesiąc później okazało się, że na pytania rzecznika praw obywatelskich Komenda Główna Policji odpowiedziała, iż są dokumenty świadczące o tym, że policja miała dostęp do tego nagrania dwa tygodnie po śmierci Igora. Z innych dokumentów, do których udało mi się dotrzeć, wynika, że policjanci mieli dostęp do tego nagrania już od pierwszego dnia.
Rozumiem, że znaleźli się policjanci z wyrzutami sumienia, którzy zdecydowali się z Tobą rozmawiać?
Tak, ale rozmawiałem z bardzo wieloma osobami. Zawsze interesuję się tym, z jakiego powodu zgłaszają się do mnie ludzie z tematami – czasem ktoś chce się zemścić, czasem wyrzuty sumienia, motywacje są różne, ale warto je po prostu znać.
Masz już sygnały, że teraz wszystkie tasery w Polsce mają pozaklejane kamery?
Nie, ale policja mogłaby mieć rewelacyjne narzędzie, żeby je kontrolować. Są systemy, które pozwalają sprawdzać, w jaki sposób każde z tych urządzeń było używane, zamieszczać filmy w chmurze po to, by osoba uprawniona mogła je oglądać. Tylko że polska policja z tego nie korzysta. W Polsce jest około 800 paralizatorów, z czego co najmniej 400 ma kamery, ale brak jakiegokolwiek systemu nadzoru wykorzystywania tych urządzeń.
A jak to możliwe, że z wrocławskiej komendy nie zachowały się nagrania z monitoringu?
Mnie to zatrważa, bo giną nie tylko nagrania z wrocławskiej komendy. Zajmowałem się też sprawą z Lublina, gdzie użyto paralizatora – tam również nie zachowały się nagrania. W Kołobrzegu, gdzie chłopak o imieniu Kornel był wielokrotnie rażony taserem w plecy, też nie zachowały się żadne nagrania. Wciąż zajmuję się sprawą chłopaka, który zmarł w radiowozie. Przed jego śmiercią samochód stał na podwórku przed komisariatem policji, gdzie były dwie kamery. Nagrań brak.
Łatwo to zrozumieć: policja kręci.
Policja jest potrzebna i w wielu przypadkach robi dobrą robotę. Wiele dziewczyn i chłopaków poświęca się tej służbie. Z myślą o nich powinno się unikać niejasnych sytuacji. Dlatego uważam, że materiał o Igorze zrobiłem dla dobra policji.
Co Ci dawało napęd w tej sprawie?
Wkurzenie. Gdy już wiele zrozumiałem, że była grupa policjantów, która znęcała się nad chłopakiem, gdyż wydawało im się, że złapali człowieka, który im uciekł w kajdankach, wtedy uświadomiłem sobie, że taki przypadek mógł spotkać każdego z nas. W dodatku działo się to w jakimś ciemnym kiblu… Mnie się potem śnią te moje tematy. Nie mam potrzeby zbawiania świata, ale jak masz taką sprawę, wiesz, że tylko od twojej determinacji zależy, czy doprowadzisz ją do końca.
Rok po śmierci Igora Stachowiaka okazało się, że oni normalnie pracują. Gdy ich zobaczyłem, a sporo czasu tkwiłem pod komisariatami w fiacie Punto przyszłej teściowej, wiedziałem już o nagraniu z paralizatora. I pomyślałem sobie, że coś jest nie tak, że prokuratura nie może im nawet postawić zarzutu przekroczenia uprawnień. Bo w przepisach stoi wprost, że rażenie paralizatorem kogoś zakutego w kajdanki jest przekroczeniem uprawnień.
Po tej sprawie policja się przed Tobą zamknęła czy wręcz przeciwnie – masz tam więcej informatorów?
Dostaję listy od policjantów, którzy opisują, co się dzieje u nich na komisariatach. Lecz z całą mocą stwierdzam: nie prowadzę krucjaty przeciw policji. Życzę im dobrze.
Policjanci podali Cię do prokuratury za ujawnianie materiałów ze śledztwa. Sąd zwolnił Cię już nawet z tajemnicy dziennikarskiej. Bałeś się, że każą Ci ujawnić informatorów?
Ja się nie boję o siebie, bo za mną stoi duża firma, ale jest w Polsce wielu dziennikarzy, na przykład lokalnych, którzy w takiej sytuacji mogliby się poczuć zagrożeni. Grożenie bezpieczeństwu informatorów jest szalenie niebezpieczne. Jako dziennikarze powinniśmy wszyscy przeciwko temu protestować.
A gdyby Tobie kazali ujawnić informatorów, co byś zrobił?
Z uśmiechem poddałbym się karze. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby zdradzić informatorów. Sprawa jest o tyle kuriozalna, że ja nawet nie zostałem przesłuchany, nie zdążyłem się zasłonić tajemnicą dziennikarską, a już zostałem z niej zwolniony rzez sąd. Sąd się z tego wycofał między innymi dzięki solidarnej reakcji środowiska dziennikarskiego. Sprawa jednak toczy się nadal i zobaczymy, czym się skończy. W dodatku był to już drugi raz w ciągu jednego roku. Wcześniej zajmowałem się sprawą nielegalnego wysypiska śmieci przy granicy z Ukrainą i chciałem odpowiednim służbom przekazać informacje, które udało się zebrać. Dostałem pismo z prokuratury, że jestem zwolniony z tajemnicy dziennikarskiej i mam podać wszystkie numery rejestracyjne, które udało mi się ustalić. Napisaliśmy zażalenie, które sąd przyjął, i dopiero wtedy daliśmy im te informacje. Zrobiliśmy tak po to, żeby pokazać, że zwalnianie dziennikarzy z tajemnicy nie powinno być drogą na skróty, gdy prokurator nie wie, co ma zrobić.
Chronisz informatorów, a gdy po gali Grand Press nieznana Ci dziewczyna powiedziała Ci, że wyładował się jej telefon, a Ty dostałeś akurat nowy jako nagrodę dla Dziennikarza Roku – więc czy mógłbyś jej pożyczyć na jeden dzień, pożyczyłeś.
Ufam ludziom. Dwa dni później ta dziewczyna zadzwoniła do mnie i podziękowała. Ludzie są dobrzy.
Nie sprawdziłeś, czy w telefonie nie masz teraz pluskwy?
Wolałbym sprawdzić, czy w starych telefonach nie mam pluskiew. Bo czasem, gdy włączam telefon, przychodzą mi SMS-y sprzed 200 dni. Ale że nie robię nic niezgodnego z prawem, więc jeśli ktoś chce mnie podsłuchiwać – proszę bardzo.
Przecież kontaktujesz się z informatorami, to prosta droga do ich ujawnienia.
Nie korzystam wtedy ze swojego telefonu.
Nie pomyślałeś, że to służby przejęły Twój nowy telefon?
Okazało się potem, że to nie były służby, tylko wywiad. A ściślej Magdalena Kicińska. Kiedy na gali wstawała, żeby odebrać nagrodę za najlepszy wywiad, przedziurawiła obcasem swój telefon. A rano miała do niej zadzwonić jakaś bardzo ważna dla niej rozmówczyni, której numeru nie zapisała.
Nie znaliśmy się i nie wiedziałem o tym, ale zrobiłbym tak samo drugi raz, bo staram się nie dać zwariować. Gdy zajmowałem się sprawą Igora Stachowiaka, okradziono nasze mieszkanie. Zginęły dwa laptopy, zegarek, zapasowe kluczyki do samochodu. „Czy był jakiś związek z moją pracą?” – przeszło mi to przez głowę. Lecz może ktoś po prostu chciał nas okraść?
Gdzie przechowujesz ważne pliki i dane?
W różnych miejscach. Staram się tego pilnować. Jestem mocno roztrzepany, ale poważnie podchodzę do tego, żeby na przykład informacje o czyjejś tożsamości nie wpadły w niepowołane ręce. To moja odpowiedzialność za informatorów.
Dziwnie odpowiadasz. Wielu dziennikarzy śledczych wręcz się licytuje, który jest bardziej inwigilowany.
Też to zauważyłem. Koledzy uważają, że jak są intensywnie podsłuchiwani i ktoś czyha na ich informatorów – znaczy, że są ważni. Ja się do tego klubu nie zapiszę.
Zajmujesz się często zagranicą. Znasz się lepiej od innych na Ukrainie i relacjach tego kraju z Rosją?
Teraz znam się już zupełnie nieźle. W telewizji połowa sukcesu to nagrać i zmontować materiał, druga – wysłać go do redakcji, żeby mógł się ukazać. Mam całą szafę urządzeń do nadawania, w tym lekkie zestawy satelitarne. W telewizji musisz być też gościem od kabelków. Poza tym jeśli na świecie dzieje się coś ważnego, po prostu bardzo chcę tam być.
Jako jedyny pokazałeś wjeżdżające na Ukrainę z Rosji kolumny sprzętu wojskowego, ale dziennikarze znający się na Rosji złośliwie komentowali, że wszystko, co potrafiłeś o tym opowiedzieć, było liczeniem czołgów, które Cię mijały.
Dziękuję za te komentarze. Gdy czołgi jednego kraju są przerzucane w nocy na terytorium innego państwa, oczekiwałbym od reportera, by powiedział, ile tych czołgów przerzucono. Cały profesjonalny sprzęt zostawiliśmy w pokoju hotelowym pod kołdrą, a ze sobą wzięliśmy tylko małą kamerkę i kupiliśmy z 10 kart pamięci. Pracowaliśmy w ten sposób, że robiliśmy ze trzy ujęcia, wyjmowaliśmy kartę pamięci i chowaliśmy ją do skarpetki. Potem znów trzy ujęcia i kartę chowamy do majtek. Wszystko po to, żeby w razie spotkania z rosyjskimi służbami coś ocalało. Nikt się jednak nami nie zainteresował, chociaż z kartami w skarpetkach przesłuchiwało nas FSB. Gdy wróciliśmy do hotelu, powyjmowaliśmy karty, a ja na szczęście skopiowałem wszystko na komputer. Karty schowałem do walizki. Wylecieliśmy z rosyjskiego Rostowa nad Donem i po przylocie do Wiednia, przez który lecieliśmy, okazało się, że część tych kart została zniszczona, wyglądały, jakby ktoś w nie uderzał młotkiem. Zniszczone było też zapięcie walizki.
Z Twoich wschodnich wyjazdów pamiętam też nocną relację z Kijowa, gdy oddziały specjalne – wtedy jeszcze milicji Berkut – próbowały spacyfikować Majdan. Gdy to się zaczęło, wielu dziennikarzy było już po kilku piwach w pobliskiej knajpie Dwie Gęsi. Podczas takich wyjazdów nie integrujesz się z bracią dziennikarską?
Integruję się, ale pamiętam, że jestem w takich miejscach z ważnego powodu. Wtedy najpierw przez okno usłyszałem, co się dzieje, zszedłem na dół i po chwili obudziłem pół swojej firmy w Warszawie. Z domów musieli przyjechać prezenterzy i wydawcy. Mojemu operatorowi Hubertowi strasznie ciekło z nosa, a z kilkoma ekipami robiliśmy relację do 5 rano. Zawaliłem koleżankom i kolegom tę nockę, ale od tego jesteśmy, żeby pokazywać ważne rzeczy. Piwo lepiej pić w domu.
Chodziłeś tam z mikrofonem między szykującymi się do ataku milicjantami i podsłuchiwałeś komendy, jakie dostają przez krótkofalówki. Wtedy pomyślałem, że nie masz tego kawałka mózgu odpowiedzialnego za strach.
Może i mam przesuniętą granicę tego, co mi się wydaje niebezpieczne, ale mam też świadomość, że to są ludzie. Przecież ten cały straszny ukraiński Berkut to były zwykłe ukraińskie chłopaki, których przebrali i dali im do rąk pały.
Tylko że oni szykowali się już do szturmu.
Nie wykluczam, że mam uraz mózgu, ale też staram się być odpowiedzialny. Jak na wschodniej Ukrainie zaczął się ostrzał i potem dowiedziałem się, że pocisk, który spadł 300 metrów od nas, zabił włoskiego dziennikarza… miałem zrytą banię.
W Mariupolu na wschodniej Ukrainie, gdy miasto ostrzeliwano, było widać, że jednak się boisz.
Byłem przerażony. Z operatorem Jurijem Kołtowiczem leżeliśmy na betonie z rękami na głowach i tylko słuchaliśmy, z której strony spadają pociski moździerzowe i jak blisko.
Zawsze wyznawałem zasadę, że trzeba być jak najbliżej tego, co się dzieje, bo trzeba wszystkiego dotknąć i powąchać, bo lepsze są bliższe ujęcia z szerokiego kąta niż z długiego obiektywu z bezpiecznej odległości. Ale w 2014 roku na Ukrainie zrewidowałem ten pogląd. Nie ma takiego materiału, za który warto zginąć, zostać rannym albo spowodować czyjąś krzywdę.
Samochód, którym jechałeś, został ostrzelany.
Świadomość, że ktoś strzela, żeby cię zabić, jest okropna. Ale w pierwszym momencie po takim czymś cieszysz się, że ci się udało, czujesz, że jesteś nieśmiertelny, że jest super. Kolory wydają ci się bardziej kolorowe, zapachy są bardziej intensywne.
Później to wraca w mniej przyjemny sposób?
Rozpieprzyłem sobie wtedy życie osobiste. Po powrocie wszystko wydawało mi się trywialne i bez sensu, nie mogłem się pozbierać. Cały czas myślałem o tym, co tam się dzieje, że starsza kobieta idzie do sklepu, pocisk trafia w sklep i ona nigdy już nie wraca do domu. Sporo się tam naoglądałem martwych ludzi. A tu w kraju masz iść na zakupy do galerii handlowej i myślisz – jakie to jest bez sensu. Słuchasz o problemach swoich znajomych, ale wydają ci się takie sobie. Siedziałem, płakałem. Próbowałem montować jakiś materiał, wkładałem do niego jak najkrwawsze sceny, w życiu nie do puszczenia w telewizji, ale chciałem, żeby ludzie zobaczyli, co się tam dzieje. Bo to tak blisko nas, a my tu się zajmujemy pierdołami. Gdy mój szef to zobaczył, powiedział: Weź sobie trochę odpocznij.
Co Cię tak przeraziło na Ukrainie, widok trupów?
Gdy nad Donbasem został zestrzelony samolot pasażerski, było pole słoneczników i setki ciał: mężczyźni, kobiety, dzieci, zabawki dziecięce, laptopy, misie, jakieś koszyki zabrane na wakacje. Separatyści kładli te ciała na takie duże szmaty i wrzucali na ciężarówki, które odwoziły je do pociągu chłodni. To było straszne.
Po jednym ostrzale widziałem matkę, która trzymała na kolanach swojego syna, bo dostał w klatkę piersiową i okropnie krwawił. Była cała w tej krwi i płakała. Jej syn umarł na jej kolanach. Nawet nie pomyślałem, żeby filmować. W obozie dla uchodźców spotkałem starszą kobietę, która straciła syna, córkę i dom. Wszystko, co miała, trzymała w reklamówce w kwiatki. Zacząłem z nią rozmawiać, zostawiłem jej wszystkie swoje pieniądze, nie było tego dużo, ale pomyślałem o swojej babci. A takich ludzi jak ona było w tym obozie kilka tysięcy. Zostawiłem te pieniądze, bo już nie wiedziałem, co mogę zrobić, wykonałem gest bezradności.
Co w tym jest pociągającego, widok ludzi, którzy znajdują się w sytuacjach ekstremalnych?
Nic pociągającego, ale masz poczucie, że robisz coś ważnego, żeby poruszyć innych.
Uczestniczyłeś w jakichś szkoleniach, jak się zachowywać w rejonie konfliktów: co robić podczas ostrzału, jak się komunikować, udzielać pierwszej pomocy?
Przeszedłem kursy pierwszej pomocy i miałem okazję jej udzielać, choćby podczas wypadku drogowego. Zawsze wożę ze sobą apteczkę. A w kursy ściśle wojskowe nie bardzo wierzę. Wojsko robi je, żeby sobie podporządkować dziennikarzy.
Po powrocie z Ukrainy przeszedłem terapię. Musiałem dojść do siebie, bo był taki okres, że tylko siedziałem i płakałem. Ważne, żeby nie wstydzić się tego. Na szczęście to już jest za mną.
Teraz pojechałbyś na wojnę?
Oczywiście.
Wiesz, że „robisz się na Milewicza”, czy nieświadomie naśladujesz jego styl? Choćby te Twoje kurtki…
Dziennikarz nie musi być pięknie ubranym modelem. Czasami występuję w „Dzień dobry TVN” i oni tam chcą, żebym do kieszeni marynarki wpychał te ich szmatki – zapomniałem, jak one się nazywają. A ja uważam, że mi nie przystoi, bo nie jestem pogodynkiem lub prezenterem.
Pozować do zdjęć na ściance już jednak umiesz.
Wygłupiam się przy nich. A wracając do kurtek: gdybym miał przeprowadzić rozmowę na przykład z liderem opozycji czy rzecznikiem rządu, to kurteczka, a pod nią koszula może nie jest superadekwatna, ale jakoś przejdzie. Natomiast nie ma nic gorszego niż wymuskany reporter w eleganckim garniturze, który opowiada, że wichura właśnie powaliła domy i zabiła ludzi.
W tak zwanej dżungli w Calais współpracownicy Ci mówili: „Bojan, to naprawdę nie jest dobry pomysł, żebyś tam szedł”, gdy z mikrofonem pchałeś się w tłum uchodźców.
Uchodźcy też są ludźmi. Nie jest tak, że jak do nich podejdę jako dziennikarz, wbiją mi nóż w plecy.
Ty nie jesteś im do niczego potrzebny. Oni chcą, żeby ciężarówka zwolniła i mogli do niej wskoczyć, a nie z Tobą gadać.
Wiedzieliśmy już, jak wyglądają ataki na ciężarówki z perspektywy kierowców, i chcieliśmy zobaczyć, jak sprawa wygląda od drugiej strony – migrantów. Przez trzy dni rozpracowywaliśmy razem z Marcinem Walczakiem i Marcinem Piankowskim system ich działania. Znaleźliśmy miejsce, gdzie oni przeskakują przez rzeczkę i ustaliliśmy, że tam się ustawimy. Najpierw pojawiło się dwóch, ale za chwilę spojrzeliśmy w boczne lusterka samochodu i zobaczyliśmy z 50 osób. Chłopaki mi mówią: „Bojan, nie idź, zostań”. Doszedłem do wniosku, że my się ich boimy, oni nas, bo nie widzą, czy to nie policja. Uznałem, że trzeba przestać się bać, wstać i wyjść temu naprzeciw. Podszedłem, powiedziałem, że jestem dziennikarzem, że chcę pokazać też ich perspektywę, dlaczego i jak to robią. Zgodzili się. Jednemu z Marcinów coś popieprzyło się z kamerą, ale drugi wszystko nagrał. Przyjechała policja i rozgoniła towarzystwo i nas razem z nim gazem łzawiącym. Ja chciałem iść jeszcze raz, ale w ekipie nie było więcej chętnych..
Ludzi nie trzeba się bać. Czy są to separatyści ze wschodniej Ukrainy, czy handlarze narkotyków – jeśli podejdziesz do nich z autentyczną ciekawością, to się otworzą. To są ludzie.
W swoich relacjach wykorzystujesz drona. Sam sterujesz?
Tak, najpierw chciałem kupić drona za firmowe pieniądze, ale nie dostałem zgody. Kupiłem więc za własne. Jechałem wtedy na wyspę Lesbos, gdzie dopływały pontony z uchodźcami i pomyślałem: jak można tego nie pokazać z góry. Sterowanie nim okazało się niezbyt trudne. Zdjęcia wyszły świetne, a ostatecznie firma nawet oddała mi pieniądze za sprzęt. Potem zapisałem się na kurs latania dronem i zrobiłem uprawnienia. Teraz jestem dowódcą statku powietrznego, mam badania lotnicze trzeciej klasy.
A skąd miałeś dramatyczne zdjęcia ludzi schowanych w zderzakach i deskach rozdzielczych samochodów, które wykorzystałeś w reportażu o uchodźcach z hiszpańskiego terytorium w afrykańskiej Melilli?
Od hiszpańskiej Guardia Civil. Wykorzystywali to jako materiały szkoleniowe dla funkcjonariuszy. Ten materiał też będę jeszcze długo pamiętał. Ludzie, którzy próbują sforsować od strony Maroka gigantyczne płoty oddzielające terytorium hiszpańskie, mają obozowiska w lesie. Nie działały telefony i z operatorem Kamilem Młyńczykiem znaleźliśmy się w środku tego lasu. Zauważyliśmy, że otacza nas coraz więcej ludzi, patrzą na nas podejrzliwie, miny mają wkurzone. Wtedy miałem przemowę. Powiedziałem, że nie jesteśmy wrogami. Jesteśmy po to, żeby pokazać, jak wam bardzo zależy, żeby się przedostać na drugą stronę, bo w ten sposób walczycie o przetrwanie. Nie możemy wam inaczej pomóc, bo was nie przeszmuglujemy, ale możemy pokazać światu, jak was tu biją. Patrzę i widzę, najpierw dwie potakujące głowy, a potem czuję, że ciśnienie z nich schodzi i zaczynają bić brawo. Operator powiedział mi wtedy: „Bojan, jesteś psycholem”.
Stojąc w dżungli w Calais między namiotami, w których koczowali uchodźcy, nie przypomniał Ci się Twój namiot, w którym mieszkałeś, gdy przyjechałeś w 2005 roku do Warszawy na staż do „Gazety Wyborczej”?
Przyjechałem z Krakowa, gdzie studiowałem dziennikarstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Próbowałem się zaczepić tam w jakiejś redakcji, pracowałem między innymi w „Kronice krakowskiej” w TVP 3. Tylko że za pracę po 12 godzin na dobę zarabiałem 300 złotych miesięcznie, od rodziców miałem jeszcze 1200 i pod koniec miesiąca jadłem ryż z jogurtem. Wtedy myślałem, że strasznie wtopiłem z tym dziennikarstwem, bo nigdy się z tego nie utrzymam. Z desperacji zacząłem przyjeżdżać do Warszawy na staże do „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka” i „Gazety Wyborczej”. Tylko nie miałem gdzie mieszkać.
Gdzie rozbijałeś swój namiot?
Miałem kilka miejsc. Lecz szybko się przekonałem, że na przykład Pole Mokotowskie nie jest najlepsze, bo stamtąd przeganiali. Zęby myłem w redakcyjnych ubikacjach, a dziennikarze zaczynali mnie podpytywać, o co chodzi. Szybko też zaczęli mnie zapraszać do siebie.
Nie krępowałeś się spać u takich tuzów reportażu jak Jacek Hugo-Bader czy Mariusz Szczygieł?
Supersprawa. U Jacka Hugo-Badera traktowali mnie trochę jak przybłędę, a trochę jak dodatkowego syna. Postanowiłem się odwdzięczyć i kupić wino. Gdy je kupowałem w sklepie osiedlowym koło Jacka, postawiłem obok laptopa. Gdy się odwróciłem, już go nie było. Z Jackiem dość szybko wypiliśmy to wino i wtedy wpadł na pomysł, żeby w dzielnicy rozwiesić ogłoszenia, że zginął laptop i gdyby go ktoś znalazł, prosimy o kontakt. Zadzwonił człowiek, który, jak się okazało, był wysoko w hierarchii cygańskiej. Powiedział, że laptop się odnalazł. Wykupiliśmy go.
Skąd pomysł, żeby studiować dziennikarstwo?
W liceum startowałem we wszystkich możliwych olimpiadach: z przysposobienia obronnego, biologii, matematyki, WOS-u, fizyki i jeździłem na Ogólnopolskie Młodzieżowe Seminaria Astronomiczno-Astronautyczne. Pomyślałem wtedy, że jak zostanę dziennikarzem, może nie będę superspecjalistą w jednej dziedzinie, ale będzie super być amatorem w wielu.
W 2005 roku zostałeś uczniem szkoły ojca Rydzyka.
W „Dużym Formacie” doszliśmy do wniosku, że można spróbować napisać reportaż o Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. Pojechałem tam na egzaminy. W trakcie mojego egzaminu nagle komisja egzaminacyjna wstała i zaczęła odmawiać Anioł Pański.
W szkole ojca Rydzyka poznałeś wielu ludzi, ponad miesiąc z nimi mieszkałeś. Nie miałeś wyrzutów, że ich oszukujesz, udając zwykłego studenta?
Postawiłem sobie założenie, że nie będę tam udawał kogoś innego, kim nie jestem. Zresztą szybko utworzyła się tam grupa ruchu oporu, która wszystko kwestionowała i uciekała przez okna na dyskoteki, a ja znalazłem się w niej. Gdy ukazał się „Duży Format” z moim tekstem, wysłałem do kilkudziesięciu osób z mojego roku SMS-a, że jestem dziennikarzem i pisałem reportaż. Około 60 procent odpowiedzi było, że okej, nie ma sprawy. Byli też tacy, którzy odpisywali, że ich zawiodłem.
Co Ci dało to doświadczenie?
Przekonałem się, jak media mogą zmieniać opowieści o świecie. Byłem wtedy na trzecim roku dziennikarstwa na UJ i w porównaniu z tym, czego się uczyłem w Krakowie, to w Toruniu takie niby zwykłe przedmioty, jak historia, socjologia czy psychologia były mocno dziwne. Na historii wszystkiemu winni byli Żydzi, a socjologia polegała na opowiadaniu, że cały czas jesteśmy okłamywani i jak nami manipulują.
Napisałeś jeden głośny reportaż, ale w „Dużym Formacie” podobno zgłaszałeś zbyt oczywiste tematy i szefowie w „GW” nie mieli na Ciebie pomysłu.
Nadal byłem studentem w fazie eksperymentów. Chciałem sprawdzić, jak się pracuje w gazecie, radiu i telewizji. I miałem na to sposób, który opatentowałem jeszcze w Krakowie, gdy chciałem się zatrudnić w TVP 3. Wszedłem z buta i zapytałem ochroniarza: Przepraszam, a kto tu przyjmuje do pracy? On odpowiedział: pan Janek. Poprosiłem, żeby pan Janek zszedł i zapytałem go, czy jakiś staż by się dla mnie nie znalazł. Powiedział, żebym przyszedł następnego dnia. Dzięki temu w TVP 3 w Krakowie zrobiłem nawet śledczy materiał o skandalu przy wyborze rektora Akademii Ekonomicznej. Jednak mi tego materiału nie puścili, bo rektor był czyimś znajomym. Obraziłem się na nich śmiertelnie, ale swoją metodę dostawania się do redakcji stosowałem w innych miejscach, na przykład w „Newsweeku”: „Dzień dobry, kto tu przyjmuje do pracy?”. Działało super. Postanowiłem sprawdzić, jak jest w TVN 24. Wchodzę, pytam, kto przyjmuje do pracy, ale tu okazuje się, że dziewczyny przy wejściu są na to impregnowane, bo tam przychodzi wielu wariatów. No i mówią mi, że jest procedura, żebym mailem wysłał CV do działu HR. A ja nie wiedziałem, co to jest HR i nie miałem CV. Pomyślałem, że nie poddam się łatwo, więc wpadłem na pomysł, że poczekam przed wejściem, może ktoś tam wyjdzie na papierosa. Lecz nikt nie wychodził, było zimno, zaczął padać deszcz, więc z poczuciem porażki wróciłem do mieszkania, które wynajmowałem z kumplem. Potem jednak w internecie sprawdziłem, jak w TVN konstruowane są adresy mailowe. Wieczorem obejrzałem „Fakty” i spisałem sobie wszystkie nazwiska dziennikarzy, którzy się pojawili. I do wszystkich wysłałem maile z pytaniem, kto u nich przyjmuje do pracy. Odpowiedział mi Piotrek Marciniak, że do końca tego nie wie, ale chyba Michał Samul. Skonstruowałem więc jego adres według schematu maili w TVN, napisałem, jaki jestem wspaniały i czego to już nie robiłem, i że mi bardzo zależy. Wysłałem, po czym się zorientowałem, że nie dałem nawet numeru do siebie. Wysłałem więc drugiego maila: „To jest mój numer telefonu, w razie czego proszę dzwonić”. Dzień czy dwa później dzwoni ktoś do mnie i mówi: „Dzień dobry, Michał Samul z tej strony. Dostałem od pana takiego dziwnego maila, żebym w razie czego dzwonił. Nie wiem, o co chodzi, więc dzwonię”. Ten pierwszy mail trafił mu do spamu. Zacząłem go męczyć, więc mnie zaprosił na rozmowę. Dał jakąś depeszę po angielsku do przetłumaczenia. Obawiał się, czy nie jestem jakimś kolekcjonerem staży, bo mu się wieloma pochwaliłem. Zaproponował, że mogę przez jakiś czas popracować za darmo. Po tygodniu stwierdziłem, że mnie na to nie stać. Więc gdy zaproponował mi 2000 złotych, wydawało mi się to dealem życia. Po kolejnym tygodniu ostrzegł mnie, że koledzy mnie wygooglowali i znaleźli tekst o szkole Rydzyka, i mi nie ufają, bo myślą, że przyszedłem pisać tekst o TVN. Piszę już tyle lat ten tekst i jakoś nie mogę skończyć…
Jako jeden z nielicznych zgłosiłeś do Grand Press 2015 materiał o dżungli w Calais, kiedy w Waszej firmie niezbyt dobrze patrzono na udział w tym konkursie. Nie bałeś się?
Było u nas kiedyś czuć delikatny chłód w relacjach z „Pressem”, ale wolałbym, żeby pytać o to samych zainteresowanych. Ja doszedłem do wniosku, że jestem panem swojego losu i jak chcę wysłać materiał na jakiś konkurs, to go wyślę.
Lecz gdy z kolei chcieliśmy pogadać z Tobą po materiale o śmierci Igora Stachowiaka, zgody od szefów nie dostałeś. I położyłeś uszy po sobie.
To prawda. Lubię testować granice tego, co można, ale staram się nie przeginać. Umowę mam tak skonstruowaną, że na każdą wypowiedź powinienem mieć zgodę. Szczerze mówiąc, tej rozmowy też z nikim nie konsultowałem, ale liczę, że spotka się ze zrozumieniem.
Gdyby szefowie kazali Ci dostarczać po kilka materiałów dziennie, jak to bywa w wielu redakcjach – też z takim entuzjazmem powtarzałbyś, że dziennikarstwo to najwspanialszy zawód na świecie?
Dziennikarstwo jest wspaniałym zawodem, choć przy takim zaangażowaniu, jakie trzeba w nim mieć, gdzie indziej można pewnie zarobić lepsze pieniądze. Ale wykonując inny zawód, nie będziesz mieć okazji poczęstowania Tadeusza Rydzyka popcornem, poparzenia sobie stóp przy wybuchającym wulkanie albo zobaczenia, jak dilerzy narkotyków wpisują do zeszytu w pokemony, ile im się cracku sprzedało.
Po ostatnim roku masz prawo pomyśleć, że jesteś już w tym kraju najlepszy. Co chciałbyś jeszcze zrobić?
Nie uważam tak. Za to mam teorię kilku stawów, do których jako dziennikarz zarzucam wędki, zanęcam i czekam. Mam kilka pomysłów na projekty w Rosji, gdzie niedługo odbędą się wybory prezydenckie i mundial. Uczę się rosyjskiego. Chciałbym pojechać do Korei Północnej. Mam do zmontowania materiał z Korei Południowej o patrolu wyławiającym z rzeki samobójców. Myślę też o Puszczy Białowieskiej. Wciąż jestem nakręcony.
Wojciech Bojanowski - jest reporterem „Faktów” i „Superwizjera” TVN. Ma 33 lata. Ukończył dziennikarstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jako stażysta pisał do „Dużego Formatu” „Gazety Wyborczej” i „Newsweek Polska”, od ponad 11 lat związany z TVN. Zaczynał jako redaktor przygotowujący materiały dla prezenterów i dziennikarz serwisu Tvn24.pl. Jego materiały były emitowane w programach „Polska i świat” i „Czarno na białym”. Autor reportaży telewizyjnych m.in. z Rosji, Ukrainy, Brazylii, Nepalu, Irlandii, Maroka, siedziby Femenu w Paryżu. Laureat Grand Press 2016 w kategorii Reportaż telewizyjny, Grand Press 2017 w kategorii Dziennikarstwo śledcze, laureat Nagrody Radia Zet im. Andrzeja Woyciechowskiego 2017, MediaTORów 2017 oraz Dziennikarz Roku 2017.
(MAK, 02.11.2018)